Colombia 2022-2023

Bogotá|Sabana|Bucaramanga|Zapatoca|Socorro|Guadalupe|Oiba|Medellín|Jericó|Jardín|Pereira|Santa Rosa|Filandia|Salento|Cocora|Armenia|Cali|Popayán|San Agustín|Las Lajas

(Each destination follows this pattern: English text 1st, photos 2nd, Polish text 3rd/najpierw po angielsku, potem zdjęcia, potem po polsku)

Bogotá

Moving between the quiet and organised suburb where we have our couchsurfing base (two friendly and welcoming guys who have adorned one of the walls of their flat with their own, very revealing nudes), we watch as the orderliness and spaciousness of Bogotá’s outer circles turns into increasingly chaotic and crumbling quarters, patched here and there with colourful murals, while a few steps in, the towers of modern skyscrapers jut out proudly. We glide through the misty grey morning, observing the cityscape through the window of the Transmilenio bus – not the cheapest (though still quite cheap) way to get between the main points on the map of Colombia’s capital but the safest version of the public transport – as a rule, every large Latin American city has a similar option – consisting of a few basic lines, protected by gates and security guards, while hundreds or perhaps thousands of cheap buses and vans, often overcrowded and in poor condition, circulate in a dense grid that cuts through the rest of the city.
Bogotá is dressed up in colourful stalls from early morning, the shop fronts catch your eye with their flashy signs, the streets are crowded and bustling.

At last, imagination and variety are back on the table – after a culinary black hole stretching from Guatemala to Panama, dishes are once again savoury, there is inventiveness (sometimes maybe going to far – for example, they have spicy ants, which are considered an aphrodisiac), vegan options are more varied, and making their ways to plates are arepas, the famous Colombian pancakes (or Venezuelan, depending on whom you ask – yet another culinary holy war).
Bogotá spreads out from Bolivar Square, a huge space with a statue of the famous revolutionary in the middle, with the square itself being surrounded by the monumental buildings of the basilica, congress, banks and other palaces. The city centre can also be viewed from above – for example, by taking the train up to the Monserrate lookout point, where there is a temple complex, a garden complex and a marketplace. The view of the city skyline – spectacular.
Between Monserrate and the very centre there is also the colourful barrio of La Candelaria, quite a nice place to visit.

We also visit two of the myriad of museums – the Museo Botero (that’s the artist famous for fat chicks and dudes – the museum provides the public with a very satisfying collection) and the Museo del Oro, full of beautiful and interesting gold objects from pre-Columbian times.
We also witness a barrio street festival, with stilt walkers, fancy costumes and loud music. All in all, our visit to Bogotá is quite a positive metropolitan experience.

//back to top/do początku

Bogota

Przemieszczając się między spokojnym i zorganizowanym przedmieściem, w którym mamy naszą bazę couchsurfungową (dwóch sympatycznych i gościnnych chłopaków, którzy przystroili jedną ze ścian mieszkania swoimi, hm, aktami) obserwujemy, jak uporządkowanie i przestrzeń zewnętrznych kręgów Bogoty przechodzi w coraz bardziej chaotyczne i ropiejące kwartały, zapaździerzowane tu i tam kolorowymi muralami, zaś o parę kroków w głąb dumnie prężą się wieże nowoczesnych wieżowców. Suniemy przez mglistoszary poranek, obserwując miejskie pejzaże przez okno autobusu Transmilenio – to nie najtańszy (choć wciąż dość tani) sposób przemieszczania się między głównymi punktami na mapie stolicy Kolumbii, ale to najbezpieczniejsza wersja zbiorkomu – z reguły w każdym dużym mieście latynoamerykańskim istnieje podobny, składający się z kilku podstawowych linii system, zabezpieczony bramkami i ochroniarzami, podczas gdy setki a może tysiące tanich busów i busików, często przepełnionych i w kiepskim stanie technicznym, układają się w gęstą siatkę przecinającą resztę miasta.

Bogota od rana przebiera się w kolorowe straganowe fatałaszki, fronty sklepów kłują w oczy swoją pstrokatością, na ulicach jest tłumnie i gwarno.

Nareszcie na stół wraca fantazja i urozmaicenie – po czarnej kulinarnej dziurze od Gwatemali po Panamę, potrawy znów nabierają smaku, na nowo budzi się skłonność do eksperymentów (w tym tych dziwacznych – spożywa się tu np. pikantne mrówki, uznawane za afrodyzjak), wybór wegańskich opcji ulega znacznemu poszerzeniu, na talerzach pojawiają się też arepy, słynne kolumbijskie placki (albo wenezuelskie, zależy kogo zapytać – kolejna kulinarna święta wojna).

Bogota zaczyna się od Placu Bolivara, olbrzymiej przestrzeni z rzeźbą słynnego rewolucjonisty na środku, plac zaś otaczają monumentalne budowle bazyliki, kongresu, banków i innych pałaców. Na centrum miasta można też popatrzeć z góry – np. podjeżdżając kolejką do punktu widokowego Monserrate, gdzie mieści się kompleks świątynny, ogrodowy oraz targowisko..Widok na panoramę miasta – palce lizać.

Między Monserrate a ścisłym centrum znajduje się też kolorowo-barowa dzielnica La Candelaria, całkiem przyjemne miejsce do zwiedzenia.

Odwiedzamy też dwa z niezliczonej liczby muzeów – Museo Botero (to ten artysta od grubasek i grubasów – muzeum udostępnia publiczności bardzo satysfakcjonujące zbiory) i Museo del Oro, pełne pięknych i interesujących złotych obiektów z czasów prekolumbijskich.

Trafiamy również na dzielnicowy festiwal uliczny, ze szczudlarzami, przebierańcami i głośną muzyką. W sumie nasza wizyta w Bogocie to całkiem pozytywne wielkomiejskie doświadczenie.

//back to top/do początku


Sabana de Torres

At Sabana de Torres, we spend quite some time, rolling with Cabildo Verde, an organisation working with wildlife and the environment in general (they introduce themselves well in the video I made for them). Living inside the CV-managed centre, we make friends with the local animals, especially a young, uber-sociable (and impossibly smelly) peccary with the graceful name of Chanchito (Piglet). We also explore the town (very ordinary, very tin-roofed and very, very hot!) and make an excursion to Lake Cienaga, inhabited among other creatures by manatees (which, however, are difficult to see due to the dark brown colour of the water).

//back to top/do początku

Sabana de Torres

W Sabanana de Torres spędzamy dłuższą chwilę, zaprzyjaźniając się z organizacją Cabildo Verde, zajmującą się dziką fauną i szeroko pojętym tematem środowiska (więcej o samych sobie opowiadają w materiale wideo, który dla nich wykonałem). Pomieszkując wewnątrz ośrodka zarządzanego przez CV, zaprzyjaźniamy się z tutejszymi zwierzakami, zwłaszcza z młodym, arcytowarzyskim (oraz niemożebnie śmierdzącym) pekari o wdzięcznym imieniu Chanchito (Prosiaczek). Zwiedzamy też miasteczko (bardzo tu zwyczajnie, bardzo blaszanie i bardzo, ale to bardzo gorąco!) i robimy wypad do jeziora Cienaga, zamieszkałego m.in. przez manaty (których trudno jednak dostrzec ze względu na brązowy kolor wody).

//back to top/do początku


Bucaramanga

On our way to Zapatoca, we pull into Bucaramanga, a shoe and textile hub that welcomes us with street-alcohol-hobo ambiance in the evening. Come the morning and you can go out into the town, which has a myriad of shops with the aforementioned items at good prices. Bucaramanga is also trying to promote its more cultural-festive side, but for the time being, it probably needs to invest a lot in changing the generally prevailing unflattering opinion it carries.

//back to top/do początku

Bucaramanga

W drodze do Zapatoki, zajeżdżamy do Bucaramangi, centrum butów i tekstyliów, które wita nas wieczornymi sytuacjami uliczno-alkoholowo-menelskimi. Nad ranem można wyjść do miasta, które ma do zaoferowania niezliczoną ilość sklepów z w/w artykułami. Bucaramanga próbuje również promować swoją bardziej kulturalno-festiwalową stronę, ale póki co, musi chyba zadbać o zmianę ogólnie dominującej, niepochlebnej opinii o sobie.

//back to top/do początku

Zapatoca

In the pretty and picturesque town of Zapatoca, we meet up with the friendly team from the Cabildo Verde organisation (the same name as the team from Sabana de Tores, but it’s pure coincidence), with whom we create a video presenting the many environmental and educational projects in which they are involved. We take the opportunity to visit the town, the surrounding villages, schools, caves, meadows and hills… We are hosted by CV in a beautiful natural setting, overlooking the canyon and Zapatoca in the distance. Another beautiful memory to add to the collection.

//back to top/do początku

Zapatoca

W śliczniastym i malowniczo położonym miasteczku Zapatoca spotykamy się z życzliwą ekipą organizacji Cabildo Verde (ta sama nazwa, jak w przypadku ekipy z Sabana de Tores ale to czysty zbieg okoliczności), z którą tworzymy materiał wideo, prezentujący rozliczne projekt środowiskowo-edukacyjne, w które się angażują. Przy okazji zwiedzamy miasteczko, okoliczne wioski, szkoły, jaskinie, łąki i pagórki… Jesteśmy przez CV goszczeni w przepięknych okolicznościach przyrody, z widokiem na kanion i Zapatokę w oddali. Kolejne piękne wspomnienie do kolekcji.

//back to top/do początku

Socorro

Transferring en route (which helps us save money – long-distance buses cost more than a few shorter connections added together), we visit the pleasant Socorro, with the Basilica of Our Lady and some picturesque streets.

//back to top/do początku

Socorro

Przesiadając się na trasie (co pozwala zaoszczędzić na biletach – długodystansowe autobusy kosztują więcej niż zsumowanych kilka krótszych połączeń), odwiedzamy sympatyczne Socorro, z Bazyliką Naszej Pani i paroma malowniczymi uliczkami.

//back to top/do początku


Guadalupe

Deviating a little from the main route, we find ourselves in Guadalupe, a tiny town with an impressive church concealing an image of Our Lady of Guadalupe – the same one that is held in special veneration in Mexico City. And it is playing the Mexican card that we manage to negotiate our way inside (the church is closed outside of worship hours) and stare at the holy image.
An additional attraction is Las Gachas, located a few kilometres away from the main square – interesting circular formations hollowed out in a shallow river (so shallow that the water is actually only in the gachas themselves) of unknown origin, providing a very cool natural setting for a lazy cool-off on a hot day.

//back to top/do początku

Guadalupe

Zbaczając nieco z głównej trasy, trafiamy do Guadalupe, tyciej miejscowości z imponującym kościołem, skrywającym w swoim wnętrzu wizerunek Maryi z Guadalupe – tej samej, która otoczona jest szczególną czcią w Mexico City. I właśnie wykorzystując wątek meksykański udaje się nam wynegocjować wejście do środka (kościół jest zamknięty poza godzinami nabożeństw) i pogapić na obraz.

Dodatkową atrakcję stanowią oddalone o parę kilometrów od głównego placu Las Gachas – interesujące okrągłe formacje wydrążone w płytkiej rzece (tak płytkiej, że woda zalega właściwie tylko w tychże gachas, czyli otworach w skalistej nawierzchni), których pochodzenie wciąż pozostaje tajemnicą, stanowiące bardzo fajną naturalną instalację do leniwego chłodzenia się w upalny dzień.

//back to top/do początku


Oiba

Another necessary stop along the way – a village advertised as charming, which we can partially confirm, although it is not the most extreme level of charm ever. In retrospect, Oiba can be seen as a prelude to the proper charm that is well-kept and very colourful – they type that we will experience in some other towns on our path.

//back to top/do początku

Oiba

Kolejny konieczny przystanek po drodze – miejscowość reklamowana jako urokliwa, co możemy częściowo potwierdzić, chociaż poziom urokliwości nie rzuca nas na kolana. Z perspektywy czasu można Oibę uznać za preludium do urokliwości prawdziwej, zadbanej i bardzo kolorowej, której doświadczymy w kolejnych małych miejscowościach.

//back to top/do początku

Medellín

Before we get into exploring the beauty of the province, we first arrive in Medellín: we find ourselves in the city centre, which at this time of night throws a lot of intense sensations straight into the face of the newly arrived traveller: mountains of rubbish and homeless people rummaging through it, drunken-drug brawls, trans-prostitutes scattered around the gates… As for other advantages, it is worth mentioning (some) eateries, which stay open until late – it is easier to fall asleep on a filled stomach with the intense night-life sounds.

Daytime Medellin also has a lot to offer. Worth a visit, for example, is the Museo Casa de la Memoria, which, through a very detailed exhibition, explains the tragic and complicated criminal-cartely past that left its mark on this city, even till this day, although the city is in the process of pulling itself out of that mud already. May Medellín one day be visited not because of the figures of likes of Pablo Escobar, but because it has many other interesting features. For example, it boasts the Plaza Botero (lined with prostitutes at all times of the day and night), full of wonderfully plump sculptures, and the interior of the Antioquia Museum is filled with paintings by the same artist, original to this very area. There is a beautiful botanical garden, there are pretty churches, there is well-organised public transport (a spacious above-ground metro), and finally there is the Comuna 13 neighbourhood, a very bright and colourful example of how patho-architecture can be turned into a tourist attraction, full of art, dancing, shops and cafes – there are numerous similar neighbourhoods waiting in line to be lifted out of poverty, some beginning to slowly imitate the Comuna 13 model; whether this is the way to go for them – it remains to be seen in the future.

//back to top/do początku

Medellin

Zanim jednak poznamy uroki prowincji, najpierw docieramy do Medellin: lądujemy w nocy w ścisłym centrum miasta, które o tej porze rzuca prosto w twarz świeżo przybyłego podróżnika moc wrażeń: góry śmieci i grzebiących w nich bezdomnych, pijacko-narkotyczne awantury, rozsmarowane po bramach trans-prostytutki… Z innych zalet warto wymieć otwarte do późna (niektóre) jadłodajnie – człowiek najedzony łatwiej zasypia przy intensywnych dźwiękach nocnego Medellin.

Dzienne Medellin również ma sporo do zaoferowania. Warto np. odwiedzić Museo Casa de la Memoria, które poprzez bardzo szczegółową wystawę przybliża tragiczną i skomplikowaną kryminalno-kartelową przeszłość, która odcisnęła na tym mieście swoje piętno, które jest wciąż widoczne, choć gramolenie się z narkotykowego grajdołu na powierzchnię wciąż postępuje. Oby kiedyś Medellin było odwiedzane nie ze względu postać Pablo Escobara, a dlatego, że może pochwalić się wieloma interesującymi atrakcjami. Jest tu przecież Plaza Botero (obłożona prostytutkami chyba o każdej porze dnia i nocy) pełna jest cudownie pulchnych rzeźb, a wnętrze Muzeum Antioquii wypełniają obrazy tegoż artysty, który z tych właśnie okolic pochodził. Jest piękny ogród botaniczny, są ładne kościoły, jest dobrze zorganizowany transport publiczny (przestronne naziemne metro), jest wreszcie dzielnica Comuna 13, stanowiąca bardzo jaskrawy i kolorowy przykład, jak można zmienić patoarchitekturę w atrakcję turystyczną, pełną sztuki, tańca, sklepików i kawiarenek – w kolejce do wydźwignięcia się z biedy czekają liczne podobne dzielnice, niektóre zaczynają powoli imitować model Comuna 13; zobaczymy, czy to się uda.

//back to top/do początku


Jericó

Jericó is a place so pretty it is almost too much. Despite attracting crowds of tourists (mainly at weekends), it has maintained its charm, achieved by painting virtually all the townhouses and villas with well composed colours and local señores strolling unhurriedly after finishing their farm work, capable of putting many a dandy to shame with their style. Sit down with them in a pub, have a beer (I’ve had the opportunity to witness many an elegant man ordering and pouring down a glass without dismounting from his horse) and enjoy the relaxed atmosphere. There are some nice churches, a local festival (in January), a hill from which one can look over the town, another hill from which one can enjoy a good view of the surrounding mountains, a museum, a cultural centre (Bomarzo – which tries to combine high and low culture, though high culture loses that battle quite often), even a swimming pool and a modern outdoor gym. Loads of charm in this town.

//back to top/do początku

Jericó

Jericó to miejsce tak śliczne, że aż ja cię proszę. Mimo przyciągania rzesz turystów (głównie w weekendy), zachowało swój urok, osiągnięty poprzez pomalowanie właściwie wszystkich kamienic i domków dobrze dobranymi kolorami i lokalnymi, nieśpiesznie przechadzającymi się po pracy na roli señores, potrafiącymi swoim stylem zawstydzić niejednego dandysa. Warto z nimi przysiąść w knajpie, napić się piwa (miałem okazję na własne oczy zobaczy, jak niejeden elegant zamawiał i wychylał kieliszek, nie zsiadając z konia) i podelektować się senną atmosferą. Jest tu też kilka ładnych kościołów, jest lokalny festiwal (w styczniu), jest pagórek, z którego można popatrzeć na miasteczko, jest też i górka, z której rozpościera się niezły widok na okoliczne wzniesienia, jest muzeum, jest centrum kultury (Bomarzo – próbujące łączyć kulturę wysoką z niską, w postaci nie za wspaniałej muzyki rozrywkowej; kultura wysoka chyba jednak przegrywa tę walkę), jest nawet basen i nowoczesna siłownia na świeżym powietrzu. Urokliwość w bardzo dużej dawce.

//back to top/do początku

Jardín

The charm therapy continues in Jardín, arguably the most popular mountain town in the region, and perhaps in the whole country. As well as neat, colourful streets and townhouses, a multitude of cafés and restaurants, the town also offers some nice walking and trekking trails, with rivers, waterfalls and colourful birds.

Speaking of birds: the most important and unique spot to not miss is the Reserva Natural Jardín de Rocas, a private project of a very nice family who have created, on a small piece of land, a paradise for many beautiful and colourful species, and above all for the Andean Cock of the Rock (if you don’t know what kind of animal it is, take a look at the photos – it is out of this world!).

//back to top/do początku

Jardín

Faszerowanie się urokliwością kontynuujemy w Jardín, bodaj najbardziej popularnym górskim miasteczku w regionie, a może i w całym kraju. Oprócz zadbanych, kolorowych uliczek i kamienic, mnogości kawiarenek i restauracyjek, miasteczko oferuje również kilka ładnych tras spacerowo-trekkingowych, z rzeczkami, wodospadami i kolorowym ptactwem.

A skoro o ptakach mowa: najważniejszą i najoryginalniejszą atrakcję stanowi tutaj Reserva Natural Jardín de Rocas, prywatny projekt przesympatycznej rodziny, która stworzyła na niewielkim skrawku ziemi raj dla wielu przepięknych i przekolorowych gatunków, a przede wszystkim dla skalikurka andyjskiego (jeśli ktoś nie wie, co to za zwierz, niech obejrzy zdjęcia – cudak zeń nad cudaki).

//back to top/do początku


Pereira

We make a short stop in Pereira, a large town that is chiefly a base for exploring the surrounding mountain attractions. We decide to give Pereira a chance and check out its cramped and bustling streets, coming across a couple of pretty churches and a unique statue of Bolivar – depicted naked, on a speeding horse.

//back to top/do początku

Pereira

Przystajemy na chwilę w Pereirze, dużym mieście, stanowiącym głównie bazę wypadową dla zwiedzających okoliczne atrakcje górskie. Postanawiamy dać Pereirze szansę i spacerujemy jej ciasnymi i gwarnymi ulicami, natrafiając na parę ładnawych kościołów oraz na jedyną w swoim rodzaju rzeźbę Bolivara – przedstawionego nago, na pędzącym koniu.

//back to top/do początku


Termales Santa Rosa de Cabal

From Pereira we pop into the hot springs of Santa Rosa de Cabral, where everything is as advertised: there’s a beautiful waterfall and hot pools filled with splashy, happy families.
On the way back we stop at a roadside restaurant, behind which the owner has also put together a guesthouse with a very special feature: you can stay overnight in a huge concrete bird.

//back to top/do początku

Termales Santa Rosa de Cabal

Z Pereiry robimy wypad do gorących źródeł w Santa Rosa de Cabral, gdzie wszystko jest jak w reklamie: jest tu i przepiękny wodospad, i gorące baseniki wypełnione rozchlupanymi, szczęśliwymi rodzinami.

W drodze powrotnej zatrzymujemy się w przydrożnej restauracyjce, za którą właściciel zorganizował również hotel, w którym główną atrakcją jest możliwość przenocowania w wielkim betonowym ptaku.

//back to top/do początku

Filandia

Another postcard town, this time almost completely transformed into a tourist-devouring machine. Souvenir shops everywhere, posh restaurants you pay for everything, and you pay a lot. Fortunately, we manage to find cheap accommodation in an atmospheric hostel (Hostel Bremen, with the economical option of two people sharing one bed in a dormitory allowed), currently run by two cheerful Argentinians, where we meet some interesting travellers from different parts of the world.

The most fun of all is the opportunity to try a traditional sport called tejo, which involves throwing specially shaped stones at capuches sticking out of boxes of clay. Hitting the target results in a very satisfying explosion. Local professional players take tejo very seriously, watching our amateur attempts with some reserve. Very close to the hostel there is also an enchanted antique shop where we listen to vinyls of traditional Indian music from various corners of the Americas. There is still some magic left in Filandia…

//back to top/do początku

Filandia

Kolejne pocztówkowe miasteczko, tym razem już niemal całkowicie przekształcone w machinę pożerającą turystów. Wszędzie sklepy z pamiątkami, wszędzie eleganckie restauracje, wszędzie i za wszystko się płaci, w dodatku za dużo. Całe szczęście, udaje nam się znaleźć tani nocleg w klimatycznym hosteliku (Hostel Bremen, z dozwoloną ekonomiczną opcją zajęcia przez dwie osoby jednego łóżka w dormitorium), oddanym pod pieczę dwóch wesołych Argentyńczyków, w którym poznajemy paru ciekawych podróżników z różnych stron świata.

Największą frajdę sprawia nam możliwość sprawdzenia się w tradycyjnej dyscyplinie sportowej o nazwie tejo, polegającej na rzucaniu specjalnie wyprofilowanymi kamieniami w kapiszony ułożone w skrzyniach z gliną. Trafienie w cel owocuje bardzo satysfakcjonującym wystrzałem. Lokalni zawodowi gracze bardzo poważnie podchodzą do tejo, z pewną rezerwą obserwując nasze amatorskie próby. Bardzo blisko hostelu znajduje się też czarodziejski antykwariat, w którym wsłuchujemy się w winyle z tradycyjną muzyką indiańską z różnych zakątków Ameryk. W Filandii pozostało wciąż trochę magii…

//back to top/do początku

Salento

After so many beautiful towns, Salento has no way of impressing us, especially as it has become overgrown with establishments catering entirely to hipsters (only the local traditional beer hall is still going strong, although tourists are trying to stick their foot in the door). Fortunately, there are a few pleasant walking trails in the forests, densely populated with birds.

From here we catch transport to the most important surrounding attraction: Valle de Cocora

//back to top/do początku

Salento

Po tylu pięknych miasteczkach Salento nie jest już w stanie nas zachwycić, zwłaszcza, że zachwaszczone jest już lokalami zrobionymi totalnie pod hipsterów (fason trzyma tylko lokalna tradycyjna piwiarnia, chociaż turyści próbują i tutaj przypuścić szturm). Jest tu całe szczęście parę przyjemnych tras spacerowych, wytyczonych w lasach gęsto zamieszkałych przez ptactwo.

Stąd też łapiemy transport do najważniejszej okolicznej atrakcji: Valle de Cocora.

//back to top/do początku


Valle de Cocora

Nature has planted the famous wax palms here, which shooting up to the height of quite a tall building (some specimens reach 70 metres), gathered in groups and watching the surrounding forests with superiority. The walking route wraps around the hills and leads from one group of palms to another, all of them begging to be photographed – each time different in character, depending on the weather and light. But it doesn’t stop there! The path continues into the forest and over the ridge of the mountain, where you can watch hummingbirds fluttering around, perched on flowers or on the fence of an improvised pub. We descend along a stream and arrive at a village where there is basically nothing, except for a man collecting tolls to get to the main road.

//back to top/do początku

Dolina Cocory

Natura zasiała tu słynne palmy woskowe, wystrzelające na wysokość sporego wieżowca (niektóre okazy sięgają 70 m), zgromadzone w grupy i z wyższością obserwujące otaczające je lasy. Trasa spacerowa owija się wokół wzgórz i wiedzie od grupki do grupki palm, dopraszających się o zdjęcia – za każdym razem inne w charakterze, zależnie od pogody i światła. Ale to nie koniec! Ścieżka wiedzie dalej, w głąb lasu i przez grzbiet góry, gdzie można popodziwiać furkoczące wokół kolibry, przysiadające na kwiatach, tudzież na płocie improwizowanej knajpeczki. Schodzimy w dół, wzdłuż strumyka i docieramy do wioski, w której w zasadzie nic nie ma, z wyjątkiem pana pobierającego myto za przejście do głównej drogi.

//back to top/do początku

Armenia

A sizable town where we stopped for a while to organise further transport towards the Ecuadorian border. We didn’t get too caught up in the mood here, although a few instances of interesting art on the walls of buildings should be noted, as well as some energetic street musical performances.

//back to top/do początku

Armenia

Spore miasto, w którym zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby zorganizować dalszy transport w kierunku granicy z Ekwadorem. Nie wkręciliśmy się zanadto w nastrój tu panujący, choć należy odnotować parę przypadków ciekawej sztuki na ścianach budynków, a także kilku energicznych ulicznych muzykantów.

//back to top/do początku

Cali

Cali is a city where everyone around us is always warning us not to take photos and, and against enjoying our time. Despite this paranoia (justified by the crime statistics), we manage to spend a few cool moments here, including an open-air indigenous dance party in Loma de La Cruz, visiting the old-style print shop, admiring the architecture, passing by several churches, taking a walk in the Cat Park (full of fancy sculptures representing these four-legged creatures), staring at street writers/typists in Poets’ Park, and chatting with our couchsurfing hosts based in the deep suburbs, where we have a beautiful view of the city’s night skyline and where Yagé (the local name for ayahuasca) ceremonies are held.

//back to top/do początku

Cali

Cali to miasto, w którym wszyscy dookoła nas ciągle przestrzegają przed robieniem zdjęć i, ogólnie rzecz biorąc, przed miłym spędzaniem czasu. Mimo tej paranoi (uzasadnionej statystykami przestępczości) udaje się nam spędzić tu parę fajnych chwil, zaliczając m.in. imprezę na świeżym powietrzu z indiańskimi tańcami w Loma de La Cruz, zwiedzając manufakturę drukarską, podziwiając architekturę, przemykając wokół kilku kościołów, spacerując po Parku Kotów (pełnym fantazyjnych rzeźb przedstawiających te czworonogi), przyglądając się z zaciekawieniem pisarzom i typistom w jednym, tworzącym oficjalne pisma urzędowe w Parku Poetów oraz czilując u naszych gospodarzy couchsurfingowych na głębokich przedmieściach, gdzie mamy piękny widok na nocną panoramę miasta i gdzie odbywają się ceremonie Yagé (lokalna nazwa ayahuaski).

//back to top/do początku


Popayán

We rush towards the border as our visa is running out, making a brief stop in Popayán, a very white-walled historic town that makes a good base for our main destination in this area: San Agustin.

//back to top/do początku

Popayán

Gnamy w stronę granicy, bo kończy nam się ważność wizy, robiąc sobie krótki postój w Popayán, bardzo biało-kościelnym zabytkowym miasteczku, stanowiącego dobrą bazę wypadową do naszej docelowej lokalizacji: San Agustin.

//back to top/do początku

San Agustín,

UNESCO-listed megalithic sculptures and the tombs of a mysterious civilization that reigned in the area between the 1st and 8th centuries AD, are located near this pleasant (albeit lacking in accommodation options) town. Quite a pleasant walk, during which every now and then some stone figures grinning menacingly.

//back to top/do początku

San Agustin,

W pobliżu tego sympatycznego (acz pozbawionego porządnej bazy noclegowej) miasteczka znajdują się UNESCOwe megalityczne rzeźby oraz groby tajemniczej cywilizacji, która panowała na tych terenach między I a VIII wiekiem n.e. Całkiem przyjemny spacer, podczas którego co jakiś spotykamy groźnie wyszczerzone kamienne postacie.

//back to top/do początku

Las Lajas

We end our Colombian adventure with a bang in Ipiales, home to the neo-Gothic shrine of Las Lajas, flung spectacularly across the El Morro river. Completed in 1949, the church attracts crowds of worshippers and organises the economy of the adjacent town (where religious kitsch mixes with Andean folklore, in its ugliest form it takes shape of a photo with a fatigued llama).
Time to say goodbye to Colombia… It’s hard to believe how quickly these few months have flown by. Even so, we have only seen a fragment of this fascinating country. See you later, Colombia!

//back to top/do początku

Las Lajas

Naszą kolumbijską przygodę kończymy z przytupem w Ipiales, gdzie mieści się neogotyckie sanktuarium Las Lajas, przerzucone efektownie przez rzekę El Morro. Ukończony w 1949, kościół przyciąga rzesze wiernych i organizuje ekonomię przyklejonemu doń miasteczku (w którym religijny kicz miesza się andyjskim folklorem, w swoiej nagorszej postaci przybierając formę zdjęcia ze zmęczoną lamą).

Czas się już żegnać z Kolumbią… Aż trudno uwierzyć, jak szybko zleciało nam tych kilka miesięcy. A przecież i tak zobaczyliśmy tylko fragment tego fascynującego kraju. Do zobaczenia, Kolumbio!

//back to top/do początku

Panama

Almirante|Bocas del Toro|David|Boquete|Palmira|Gualaca|3 Cascadas|Barú|Panama City|Canal|Colón|Portobello|Puerto Lindo

(Each destination follows this pattern: English text 1st, photos 2nd, Polish text 3rd/najpierw po angielsku, potem zdjęcia, potem po polsku)

Almirante

After a bus journey (with a change at the somewhat chaotic border), we arrive in Almirante, a town where there is virtually nothing to see, but there is some peace and quiet and… the sweetest papayas we have ever tasted. There is also the “black” district, which everyone warns us about, but somehow nothing terrible happened to us there. Finally, there are plenty of containers with the logo of Chiquita – the infamous North American banana hegemon, known for destroying Central America’s economy and environment.

We’re sitting in our all-wooden hostel and planning our next step, when a crew of somewhat dirty Danes shows up and we strike up an interesting conversation. It turns out that they came here from Denmark on a unique boat – several decades old and based on a 19th century construction. The age is taking its toll, pretty much everything needs repair and these repairs are busy every day (hence the sinking). We are offering to help seal the holes in Itilia (that’s the name of the boat, and she is full of holes indeed). In the midst of the repair work, an idea comes up: since our Danish colleagues have to go back home soon, and in this state Itilia is certainly not going to set sail, why don’t they moor her in a nearby marina and let us stay on her (and while living we will repaint this and that)?

//back to top/do początku

Almirante

Po podróży autobusowej (z przesiadką na nieco chaotycznej granicy) docieramy do Almirante, miasteczka, w którym właściwie nic nie ma, ale jest za to jako-taki spokój i… najsłodsze papaje, jakich kiedykolwiek próbowaliśmy. Jest też „czarna” dzielnica, przed którą wszyscy przestrzegają, ale nam jakoś nic strasznego się tam nie przydarzyło. Jest tu wreszcie mnóstwo kontenenerów z logo Chiquita – niesławnego północnoamerykańskiego bananowego hegemona, znanego z niszczenia ekonomii i środowiska Ameryki Centralnej.

Siedzimy sobie w naszym drewnianym hosteliku i planujemy ciąg dalszy, gdy zjawia się w nim ekipa umorusanych Duńczyków, z którymi wdajemy się w ciekawą rozmowę. Okazuje się, że przypłynęli tu z Danii na wyjątkowej łajbie – kilkudziesięcioletniej, a powstałej na bazie XIX-wiecznej konstrukcji. Wiekowość ta daje się coraz bardziej we znaki, właściwie wszystko jest do naprawy i tą naprawą są codziennie zajęci (stąd umorusanie). Ofiarujemy się pomóc w zaklejaniu dziur w Itilii (to imię łajby, a dziur naprawdę tu sporo!). W trakcie prac naprawczych powstaje taki oto pomysł: ponieważ nasi duńscy koledzy muszą niedługo wracać do siebie, a w tym stanie Itilia na pewno nie wyruszy w rejs, to może zacumują ją w pobliskiej przystani i pozwolą nam na niej mieszkać (a mieszkając odmalujemy to i owo)?

//back to top/do początku


Bocas del Toro

We do some shopping, cross over to the town of Bocas del Toro, a tourist favourite, buy up what we couldn’t get in Almirante and move to the marina on Solarte Island. For more than a week, our home will be the welcoming and rustic Itilia (inhabited by sociable cockroaches) and a stretch of the pier where a few other vessels are moored. Here we meet, among others, a Brazilian couple tidying up their luxury yacht while their two dogs try not to fall into the gaps between the planks of which the pier is made. Other than that, we pass our days kayaking along the island, listening to the silence and splashing in the cool water.

//back to top/do początku

Bocas del Toro

Robimy zakupy, przeprawiamy się do Bocas del Toro, ulubionej przez turystów miejscowości, dokupujemy to, czego nie mogliśmy dostać w Almirante i przenosimy się do przystani na wyspie Solarte. Przez ponad tydzień naszym domem będzie gościnna i rustykalna Itilia (zamieszkana przez towarzyskie karaluchy) oraz kawałek pomostu, przy którym zacumowało parę innych jednostek. Spotykamy tu m.in. brazylijską parę, porządkującą swój luksusowy jacht, podczas gdy ich dwa psy próbują nie wpaść w szczeliny między deskami, z których zbito pomost. Poza tym, dni mijają nam na pływaniu kajakiem wzdłuż wyspy, wsłuchiwaniu się w ciszę i pluskaniu się w chłodnej wodzie.

//back to top/do początku


David

This is a sizable and quite well-managed town, where we stop on our way to Boquete. We settle here for a few days as we order new backpacks online (we are running out of space in the old ones). As we wait, we are tormented by the neighbours one floor below who, at night, are secretly renovating their business premises, making noise so hard that the whole building shakes.

The city itself, although giving the impression of being clean and safe (and that is quite a compliment in countries of this region), does not particularly impress us. The most interesting attraction is the park in the heart of the city, full of iguanas eagerly posing for photos. While waiting for our backpacks, we make a trip to the Cascada Chorcha waterfall. However, we don’t check in advance that we are doing it at the right time, because in the dry season (i.e. right now!), there is barely any water dripping there. Nonetheless, we can consider the trip a success – we listened to the birds, saw some countryside landscapes and, in the end, soaked our feet in a puddle which, in the rainy season, will swell with water and then move towards a rocky overhang from which the supposedly beautiful waterfall will shoot.
And on the way back to town, it turns out that the route is thoroughly blocked – there are farmerprotests happening, which makes the main highway connecting David to the capital city unusable.

//back to top/do początku

David

To spore i całkiem ogarnięte miasto, w którym zatrzymujemy się w drodze do Boquete. Osiadamy tu na kilka dni, bo zamawiamy internetem nowe plecaki (w starych powoli przestajemy się mieścić). Czekając, jesteśmy dręczeni przez sąsiadów piętro niżej, którzy w nocy, potajemnie remontują swój lokal usługowy, hałasując aż budynek się trzęsie.

Samo miasto, choć sprawia wrażenie czystego i bezpiecznego (a w krajach tego regionu to nie byle jaki komplement), to jakoś specjalnie nas nie zachwyca. Najciekawszą atrakcją jest park w sercu miasta, pełny chętnie pozujących do zdjęć iguan. W oczekiwaniu na plecaki robimy sobie wypad do wodospadu Cascada Chorcha. Nie sprawdzamy jednak zawczasu, czy robimy to w odpowiednim momencie, bowiem w porze suchej (czyli właśnie teraz!) ledwie coś z niego kapie. Mimo to, wypad możemy uznać za udany – nasłuchaliśmy się ptaszków, zobaczyliśmy trochę wiejskich pejzaży i na koniec pomoczyliśmy nogi w kałuży, która w porze deszczowej nabierze objętości, a potem ruszy w stronę skalnego nawisu, z którego wystrzeli – ponoć piękny – wodospad.

A w drodze powrotnej do miasta okazuje się, że trasa jest nieźle przyblokowana – trwają protesty rolników, którzy postanowili zatarasować główną autostradę łączącą David ze stolicą.

//back to top/do początku


Boquete

We arrive in Boquete, a preferred destination for older expats from the north of America – a favourite because of its very healthy climate, stable temperatures (not too high, but just right) and nice landscapes (though also without extreme sensations – just the right kind of nice). The result of this invasion are prices which, in an already expensive country by Latin American standards, have shot up through the ceiling. This applies to property prices, but also to daily necessities, food and especially accommodation, meals and drinks in restaurants and cafés (by the way, the coffee from this region has a very good reputation). We squeeze into a dormitory at the Blasina hostel, where we meet a very friendly Argentinian couple – Sol and Jonathan. They travel the Americas offering their craft and art services, creating interior (and exterior) design elements from wood. We also meet Magda from Krakow and Joanna, half Polish – half British. Both girls will join us in a short while in Palmira, which is our next stop.

//back to top/do początku

Boquete

Docieramy do Boquete, ulubionego miejsca starszych ekspatów z północy Ameryki – ulubionego, ze względu na bardzo zdrowy klimat, stabilne temperatury (nie za wysokie, lecz w sam raz) oraz ładne pejzaże (choć też bez ekstremalnych doznań – po prostu w sam raz). Skutkiem tego szturmu są ceny, które, w i tak już drogim jak na standardy latynoamerykańskie kraju, wystrzeliły powyżej poziomu przyzwoitości. Dotyczy to cen nieruchomości, ale również artykułów użytku codziennego, jedzenia, a zwłaszcza noclegów, posiłków i napojów w restauracjach i kawiarniach (swoją drogą, kawa z tego regionu cieszy się bardzo dobrą reputacją). Wciskamy się do dormitorium w hostelu Blasina, gdzie poznajemy przesympatyczną argentyńską parę – Sol i Jonathana. Podróżują po Amerykach, oferując swoje usługi rzemieślniczo-artystyczne, tworząc elementy wystroju wnętrz (i zewnętrz) z drewna. Poznajemy też Magdę z Krakowa i Joannę, pół Polkę – pół Brytyjkę. Obie dziewczyny dołączą do nas za chwilę w Palmirze, która jest naszym następnym przystankiem.

//back to top/do początku


Palmira

In nearby Palmira we meet Dorothy, whose life mission is helping animals. She runs a shelter called Jungla de Panama, full of animals with sad stories. There’s a spider monkey thirsting for affection, trying to hug visitors through the bars of the enclosure using its , there’s a blind donkey, there are goats, there are parrots with their tails plucked out, there’s a semi-wild Lolita, a coati, strolling freely around the shelter grounds, bothering everyone around, there are cats and finally there’s a big pack of dogs… With all this merry and noisy company, Dorothy and her son have their hands full of work all day. She also runs something like a hostel, which hosts volunteers, whose help is definitely needed here.

Palmira itself is a few streets, a few houses, a river nearby and a forest all around. It seems like nothing special, but it is a pleasant walk and a very enjoyable breath of fresh air.

//back to top/do początku

Palmira

W pobliskiej Palmirze spotykamy się z Dorothy, której misją życiową jest pomoc zwierzętom. Prowadzi schronisko o nazwie Jungla de Panama, pełne zwierzaków o smutnych historiach. Jest tu czepiak, spragniony czułości, próbujący przez kraty zagrody objąć ogonem odwiedzających, jest ślepy osioł, są kozy, są papugi z powyrywanymi ogonami, jest też pół-dzika Lolita, coati, przechadzająca się swobodnie po terenie schroniska, zaczepiająca wszystkich dookoła, są koty i jest wreszcie cała chmara psów – przy całej tej wesołej kompanii Dorothy i jej syn mają pełne ręce roboty. Prowadzi też coś na kształt hostelu, w którym gości również wolontariuszy, których pomoc zdecydowanie się tu przyda.

Sama Palmira to kilka ulic na krzyż, parę domów, niedaleko rzeczka, a dookoła las. Niby nic specjalnego, ale można tu sobie urządzić przyjemny spacer i pooddychać świeżym powietrzem.

//back to top/do początku


Cangilones de Gualaca

The area around Boquete is full of forest trails and other natural attractions or semi-attractions. The attraction we visit is the Cangilones de Gualaca, interesting rock formations half-submerged in a river where you can splash around and sit on the sun-warmed rocks. Depending on the time of day, it can be quiet and peaceful (mainly in the morning) or boomboxy and crowded.

//back to top/do początku

Cangilones de Gualaca

Dookoła Boquete pełno jest leśnych szlaków i innych naturalnych atrakcji lub pół-atrakcji. Atrakcyjką, którą odwiedzamy, są Cangilones de Gualaca, interesujące formacje skalne okalające rzekę, w której można się popluskać i posiedzieć na rozgrzanych słońcem skałach. Zależnie od pory dnia, bywa tu cicho i spokojnie (głównie rano) albo boomboxowo i tłocznie.

//back to top/do początku

Caminata Tres Cascadas

An interesting trekking route near Boquete is the one leading through three picturesque waterfalls, around which you can hear and sometimes even see multi-coloured birds. The most interesting species to observe here, however, are the numerous influencers who spend most of their time posing for spectacular photos.

//back to top/do początku

Caminata Tres Cascadas

Ciekawą trasą jest ta, wiodąca przez trzy malownicze wodospady, wokół których słychać a czasem nawet widać rożnokolorowe ptaki. Najciekawszym zaś gatunkiem, który można tu zaobserwować, są liczni i intensywnie pozujący do zdjęć influencerzy.

//back to top/do początku


Barú

Have you ever wanted to gaze at two oceans at once? If you have – you are in luck,it seems the Barú volcano was designed just for this purpose:) It is Panama’s highest mountain, rising to 3474m. It can be climbed from two sides, I recommend ascending from el Salto (a gentler approach) and descending from Paso Ancho (a steeper and more adventurous route). You can catch a morning colectivo to el Salto and after about six hours of walking along a comfortable route (where occasionally 4×4 cars pass with some very lazy tourists on board) you reach the summit. Along the way you can see birds of various species flying by, including hummingbirds and green toucans. The summit itself is sprayed with tags of hundreds of visitors before me, but the 360 degree view makes up for it. I’m lucky enough to see two oceans both in the afternoon and in the morning. It gets very cold here after sundown, luckily you can remain quite comfortable in a tent (there is a small campsite with its own tents, with sanitary facilities in a very early stage of construction, which I think has been abandoned – as of February 2022); you can also spend the night on a chair/bench in a room without a door by the ranger’s booth.
An important thing to keep in mind: don’t believe the ascent/descent times given by locals. They literally run through the trail and cannot imagine that visitors move at much slower pace. For example, it takes a whole day to descend to the town of Paso Ancho, while according to the locals’ version, barely a couple of hours is enough.

//back to top/do początku

Baru

Mieliście kiedyś chęć popatrzeć się na dwa oceany jednocześnie? Tak? To dobrze się składa, wulkan Barú został zaprojektowany właśnie w tym celu:) To najwyższa góra Panamy, wznosząca się na 3474 m. Można na nią wejść z dwu stron, ja polecam wchodzić od strony el Salto (łagodniejsze podejście) a zejść od strony Paso Ancho (bardziej stroma i przygodowa trasa). Do el Salto można złapać poranne colectivo i po ok. sześciu godzinach marszu wygodną trasą (którą czasami wjeżdżają samochody z co bardziej leniwymi turystami) docieramy na szczyt. Po drodze można dojrzeć przelatujące ptaki rozmaitych gatunków, łącznie z kolibrami i zielonymi tukanami. Sam szczyt jest osprejowany i okraszony wpisami setek różnych osób, ale widok dookoła wszystko wynagradza. Mam szczęście zobaczyć oba oceany – i po południu, i rano. Po zachodzie słońca robi się tu bardzo zimno, całe szczęście istnieje możliwość w miarę wygodnego noclegu pod namiotem (jest tu niewielkie pole kempingowe z własnymi namiotami, z węzłem sanitarnym w bardzo wczesnym stadium budowy, która chyba została zarzucona – to stan na luty 2022); można też nocować na krześle/ławce w pomieszczeniu bez drzwi przy budce strażnika.

Ważna sprawa: nie wierzcie lokalsom w podawany przez nich czas wchodzenia/schodzenia z góry. Oni po górach właściwie biegają i nie są sobie w stanie wyobrazić, że przyjezdni poruszają się tutaj dużo wolniej. Np. zejście do miasteczka Paso Ancho zajmuje cały dzień, a według wersji miejscowych, to ledwie parę godzinek.

//back to top/do początku

Panama City

We spent a few days in the capital, and began our stay by enquiring about the possibility of crossing the Panama Canal. We were sent to all sorts of places where we inquired further and posted notices (we also inquired on Facebook groups). A little explanation: there is a way to dosuch a crossing for free as each vessel must have a set of crew to handle the lines (and this handling should be swift – at each lock the boat must be tied and then untied, without wasting time, as time is money for the owners of the Canal); Small boats (with a small number of people on board) need to organise such extra line handlers before crossing. And this is where we come in – two pairs of extra hands, very much needed to make sure everything matches up in the paperwork. And indeed – after a few days we hear back from two individuals! One of them found us on Facebook but we decided to tag along with a cheerful and friendly North American crew of slightly older men who decided to follow their dreams and see the world from the perspective of a yacht (they found our ad stuck in the marina behind the Balboa yacht club).
Before we cross the canal – a few words about Panama City. It’s an interesting place, although the neighbourhood we stayed in has a bit of a dirty feel: it’s full of trans-prostitutes at night, not too walkable after dark, but hey, the hostels here are the cheapest. The old town is pleasant; youcan stare at some buildings, you can bump into women from the Guna Yala tribe selling their traditional embroideries… Cheap eateries abound. Also worth a visit is the Biomuseo, a very unique building away from the centre, with an interesting exhibition about (natural) history of the region.

//back to top/do początku

Panama City

W stolicy spędziliśmy kilka dni, a pobyt nasz rozpoczęliśmy od rozpytywania o możliwość przepłynięcia Kanałem Panamskim. Odsyłano nas w różne, najróżniejsze miejsca, w których pytaliśmy dalej i rozwieszaliśmy ogłoszenia (pytaliśmy również na grupach facebookowych) – sposób na załapanie się za darmo na taką przeprawę polega na tym, że każda jednostka musi mieć komplet załogi do obsługi cum (a obsługa ta powinna się odbywać ekspresowo – na każdej ze śluz trzeba łódź przywiązać a potem odwiązać, nie tracąc czasu, bo czas to pieniądz dla właścicieli Kanału); niewielkie łodzie (z małą liczbą osób na pokładzie) muszą przed przeprawą zorganizować sobie takich dodatkowych line handlers. I tutaj wkraczamy my – dwie pary dodatkowych rąk do pracy, niezbędne, aby w papierach wszystko się zgadzało. I rzeczywiście – po kilku dniach odezwały się dwie jednostki! Jedna znalazła nas na facebooku, my zaś zdecydowaliśmy się przykolegować do wesołej i przyjaznej północnoamerykańskiej ekipy nieco podtatusiałych panów, którzy postanowili spełniać marzenia i oglądać świat z perspektywy jachtu (znaleźli nasze ogłoszenie przyklejone w przystani za jacht klubem Balboa).

Zanim o kanale – parę słów o Panama City. Ciekawe to miejsce, choć dzielnica w której się zatrzymaliśmy, to tzw. klimaty: w nocy kręci się tu pełno trans-prostytutek, ale za to najtańsze tu hostele. Starówka jest przyjemna, oprócz pogapienia się na budynki, można się tu natknąć na kobiety z plemienia Guna Yala, sprzedające swoje tradycyjne hafty. Tanich lokali gastronomicznych w bród. Warto też wybrać się do Biomuseo – bardzo oryginalnego budynku, położonego z dala od centrum, z ciekawą wystawą, opowiadającą historię (naturalną) regionu.

//back to top/do początku


Panama Canal

On a sunny afternoon, our brave crew of five (the captain, his two colleagues who know how to sail and us – the two unskilled helpers) set off on a cruise through the Panama Canal. We sail ashort distance away from the marina and wait for the guide, whose presence is required by regulations. We wait and wait, the sun is slowly setting, the reflections of the lights of the quayside buildings are beginning to flicker in the gently rippling surface of the water… We wait… Finally, our guide turns up and now we are really heading for the Caribbean Sea. Along the way, we are still told to let a few larger vessels pass, which stretches our crossing in time more and more. Then, finally, the magic starts to happen: we enter the locks, the gates slam shut behind us and we quickly start mooring, after which the world around us begins to lower, or rather the water level in our lock rises. At a given command we untie the ropes and enter the next lock. And so it goes again and again, throughout the night (except that at some points we go lower from one lock to another). In the meantime, we try to snooze a bit while sitting up (it doesn’t work out after all) and are treated to a nutritious soup, prepared by the friendly crew.
Just before sunrise, quite tired, we arrive at Shelter Bay Marina at Fort Sherman. Here we have the opportunity to freshen up (there have showers and even a swimming pool) and broadcast an announcement on the radio station about our desire to take our journey onwards towards the San Blas Islands, or maybe even Colombia, or indeed anywhere, we are not picky. We also stick our little posters and wait for a while. However, we decide not to sit here indefinitely and set off for the nearest town. Unfortunately, we don’t manage to take advantage of the free shuttle bus service organised by the marina, because one needs to sign up on the, which is already full that day. However, we try to hitchhike and find a helpful driver who drops us off almost at the door of our couchsurfing hostess.

//back to top/do początku

Kanał Panamski

Słonecznym popołudniem nasza dzielna 5-osobową ekipa (kapitan, jego dwóch kolegów znających się na żeglarstwie i nasza dwójka niewykwalifikowanych pomagierów) wyruszamy w rejs przez Kanał Panamski. Odpływamy kawałek od mariny i czekamy na przewodnika, którego obecność jest wymagana przepisami. Czekamy i czekamy, słońce powoli zachodzi, odbicia świateł nabrzeżnych zabudowań zaczynają pląsać w lekko falującej tafli wody… Czekamy… W końcu zjawia się nasz przewodnik i teraz już naprawdę ruszamy w stronę Morza Karaibskiego. Po drodze jeszcze każą nam przepuścić kilka większych jednostek, więc przeprawa coraz bardziej się rozciąga w czasie. Aż w końcu zaczyna się dziać magia: wpływamy do śluz, zatrzaskują się za nami wrota, a my szybko zabieramy się za cumowanie, po czym świat dookoła zaczyna się obniżać, a raczej poziom wody w naszej śluzie się podnosi. Na daną komendę odwiązujemy liny i wpływamy do kolejnej śluzy. I tak wielokrotnie, przez całą noc (z tą różnicą, że od połowy śluzy spuszczają nas stopniowo w dół). W międzyczasie próbujemy drzemać na siedząco (nie bardzo nam to wychodzi) i jesteśmy częstowani pożywną zupą, przyrządzoną przez życzliwą załogę.

Tuż przed wschodem słońca, dość konkretnie wymiętoleni, docieramy do Shelter Bay Marina przy Fort Sherman. Mamy tu okazję, aby się odświeżyć (są tu prysznice a nawet basen) i nadać ogłoszenie w radiowęźle o chęci zabrania się w dalszą drogę w kierunku wysp San Blas, a może i nawet Kolumbii, albo wręcz dokądkolwiek, nie jesteśmy wybredni. Rozklejamy też nasze ogłoszenia i przez jakiś czas czekamy. Postanawiamy jednak nie siedzieć tu w nieskończoność i ruszamy do najbliższego miasta. Niestety, nie udaje nam się skorzystać z oferty darmowej podwózki busem, organizowanej przez marinę, bo trzeba się zapisać na liście chętnych, która akurat tego dnia jest już pełna. Nic to, próbujemy autostopu i trafia się nam uczynny kierowca, który odstawia nas niemal pod same drzwi naszej couchsurfingowej gospodyni.

//back to top/do początku

Colón

This is a city of warehouses and duty-free shops, with a centre that is interesting, in spite of having its own peculiar feel. The buildings here have been constructed in such a way that it is easy to observe the daily life of the inhabitants, many of whom seem to be doing nothing in particular. One senses (and we were warned of this by our hostess) that it is better not to walk here after dark. So we make a round, have a few words with the friendly gentlemen who have set up in the park and head back.

//back to top/do początku

Colón

To miasto magazynów i sklepów duty-free, z centrum ciekawym, acz w specyficzny sposób. Budynki tak tu skonstruowano, że łatwo tu obserwować codzienne życie mieszkańców, z których spora część nie zajmuje się niczym konkretnym. Daje się wyczuć (i byliśmy o tym uprzedzeni przez naszą gospodynię), że lepiej nie spacerować tu po zmroku. Robimy zatem rundkę, zamieniamy parę słów z sympatycznymi panami, którzy rozsiedli się w parku i wracamy.

//back to top/do początku

Portobelo

Still figuring out how to get to Colombia by water, we make a few days’ stop in Portobelo. We stop by Casa Congo (https://casacongo.org) to ask whether they need our photo-video services in exchange for accommodation. What results is a friendly collaboration and documentation of the activities of an organisation that promotes the African culture brought here by slaves. Congo culture has a whole mythology of its own, featuring many interesting characters, like the Devil (which represents the white coloniser), the King and the Queen, each with their corresponding costume, a combination of African and Spanish design plus props to which the great-grandparents of Portobelo’s inhabitants have given special meanings, sometimes mysterious and sometimes amusing. There are a lot of well-selling Congolese painters here, whom we visit in their upscale studios, there is also a music section where talented kids and young people play music and sing (we record footage for a music video here, which ultimately never gets made because the head of the project never provides us with necessary audio material), and there is a whole town painted in bright colours. There are also the picturesque remains of forts that we visit, there is a stray sloth, there are howlers… And there are delicious cocadas – wet deep-fried coconut cakes. We leave Portobelo charged with lots of positive energy.

//back to top/do początku

Portobelo

Wciąż kombinując, jak przedostać się drogą wodną do Kolumbii, robimy sobie kilkudniowy postój w Portobelo. Zachodzimy tam do Casa Congo (https://casacongo.org) z zapytaniem, czy nie potrzebują naszych usług foto-video w zamian za nocleg. Wychodzi z tego sympatyczna współpraca i dokumentacja działań organizacji, która promuje kulturę afrykańską przywiezioną tu przez niewolników. Congo to cała mitologia, w której występują m.in. Diabeł (biały kolonizator), Król i Królowa, każdemu jest przynależny odpowiedni strój, stanowiące połączenie dizajnu afrykańskiego, hiszpańskiego i rekwizytów, którym pradziadowie mieszkańców Portobelo nadali czasem tajemnicze a czasem zabawne znaczenia. Dużo tu dobrze sprzedających się congijskich malarzy, których odwiedzamy w ich wypasionych pracowniach, jest i sekcja muzyczna, w której grają i śpiewają utalentowane dzieciaki i młodzież (nagrywamy tu materiał do teledysku, który ostatecznie nie powstaje, bo szef projektu nigdy nie dostarczy nam materiału audio), jest i całe miasteczko pomalowane na jaskrawe kolory. Są tu też malownicze pozostałości fortów, które zwiedzamy, jest też zabłąkany leniwiec, są wyjce… I są tu też przepyszne cocadas – kokosowe ciastka. Opuszczamy Portobelo naładowani dużą ilością pozytywnej energii.

//back to top/do początku


Puerto Lindo

In Puerto Lindo, we check in at Toucan Smiles Hostel (a place with a big potential but so!neglected… Where we do a little barter again, this time creating interior decoration items) and try one last time to convince some yacht owners and find a way to sail to South America cheaply. Unfortunately, this seems to be not a great season and nothing comes of it, but in the marina we come across Mikołaj, a crazy Pole (crazy in a good way, definitely!) who is working on his boat to prepare it for an amazing project: a floating school for kids and a floating garden/farm. When we meet him, the renovation work is still at an early stage, but seeing Mikołaj’s enthusiasm, something fantastic will surely come out of it!


Eventually we give up and give up on the cruise to Colombia – it can be done commercially, but it costs a lot more than flying by plane. So we move back to Panama City and get ready to make a leap to the southern part of America.

//back to top/do początku

Puerto Lindo

W Puerto Lindo kwaterujemy się w Toucan Smiles Hostel (mający potencjał, acz zaniedbany hostelik, w którym znowu robimy małą wymianę barterową, tym razem tworząc elementy dekoracji wnętrz) i po raz ostatni próbujemy przypuścić szturm na jachty i znaleźć sposób na tanie przepłynięcie do Ameryki Południowej. Niestety, szukamy w złym okresie i nic z tego nie wychodzi, za to w marinie trafiamy na Mikołaja, pozytywnie zwariowanego Polaka, który pracuje nad swoją łajbą, by przyszykować ją do szalonego projektu: pływającej szkoły dla dzieciaków i jednocześnie ogrodu/farmy. Gdy go spotykamy, prace remontowe są wciąż na wczesnym etapie, ale widząc zapał Mikołaja, na pewno wyjdzie z tego coś fantastycznego!

Ostatecznie poddajemy się i odpuszczamy sobie rejs do Kolumbii – można to zrobić komercyjnie, ale kosztuje to o wiele więcej niż przelot samolotem. Zawijamy się zatem do Panama City i szykujemy do przeskoczenia do południowej części Ameryki.

//back to top/do początku

Honduras and El Salvador 2021

Copán|Gracias|San Salvador|El Zonte|San Miguel|La Union|Conchagua|Berlin|Alegría

(Each destination follows this pattern: English text 1st, photos 2nd, Polish text 3rd/najpierw po angielsku, potem zdjęcia, potem po polsku)

Dear traveller, remember: the visa they grant you in Guatemala is valid for three months, but it includes four countries combined (Guatemala, El Salvador, Honduras and Nicaragua). If you chill for too long in one of them (which was our case), you are left with less time for the other three! Hence our journey east from Guatemala will be quite fast… And that is why two countries are squeezed into one post, as we quickly brushed over Honduras, so small was our time reserve. And Nicaragua… We had to skip it altogether.
The Guatemalan/Honduran border is a smooth one, although you should organise a photocopy of your passport before you get into customs building (you can do this at a nearby shop).

//back to top/do początku

Szanowny podróżniku, pamiętaj: wiza, którą przyznają Ci w Gwatemali jest ważna na trzy miesiące, ale na cztery kraje łącznie (Gwatemala, Salwador, Honduras i Nikaragua). Jeśli w jednym z nich się zasiedzisz (co nam się zdarzyło), to zostanie Ci mniej czasu na pozostałe trzy! Stąd nasza podróż na wschód od Gwatemali będzie przebiegać dość szybko… I stąd też połączenie dwóch krajów jedną relację, bowiem Hondurasu ledwie liznęliśmy, tak małą mieliśmy rezerwę czasową. A Nikaraguę musieliśmy sobie całkiem odpuścić:(

Granica gwatemalsko/honduraska jest życzliwa, choć przed podejściem należy zorganizować sobie fotokopię paszportu (można to zrobić w pobliskim sklepiku).

//back to top/do początku

Copán

Our first destination in Honduras is Copán Ruinas, where we check out the ruins of a powerful Mayan civilisation dating back to the 8th century. Although not so impressive in terms of size, the quantity and quality of the sculptures on display here makes up for it. Perhaps the highlight of the entire complex is the staircase made up of Mayan glyphs that tell the history of the kingdom. Interesting fact: the archaeologists who reconstructed the staircase in the 1930s did not have the glyphs completely figured out and arranged them as they pleased. Later on, the generations of scholars that followed have managed to decipher the history of the 16 rulers who ran the kingdom for four centuries.
An extra feature here are the macaws, which have been almost completely kicked out of the area by humans but now the intense efforts to restore their population that have been going on for some time are beginning to bear fruit. A whole flock of those beautiful, colourful and noisy birds has taken a liking to the archaeological park and sits here every day, checking the walking tourists with their curious eyes.

A must-see for those interested in birds is also the Macaw Mountain (https://www.macawmountain.org), a bird sanctuary that at first glance may look like a zoo but their mission is to rescue, rehabilitate, reproduce and release macaws, as well as other beautiful birds, into the wild. Apart from macaws they have toucans of various species and even a very genteel king vulture, among others. We are also lucky enough to bump into the guy behind the project, Lloyd, who tells us a bit about the history of the site, the collaboration with the local authorities and his love of birds

Hotel recommendation: one of the cheapest places to stay overnight in the town is Hotel Marjenny, with the smallest swimming pool we have ever seen and an interesting but chaotic tangle of terraces. We rate it at 5 stars:)

//back to top/do początku

Copán

W Hondurasie w pierwszej kolejności docieramy do Copán Ruinas, żeby zwiedzić datowane na VIII w. ruiny potężnej cywilizacji Majów. Choć nie porażają swoją skalą, to ilość i jakość rzeźb, które można tu obejrzeć, robi spore wrażenie. Bodaj najważniejszym punktem całego kompleksu są osłonięte niezbyt gustowną płachtą schody, złożone z majańskich glifów, opowiadających historię królestwa. Ciekawostka: Archeolodzy, którzy rekonstruowali schody w latach 30. XX wieku nie mieli tych glifów do końca rozpracowanych i poukładali je tak, jak im się podobało. Mimo to, kolejnym pokoleniom naukowców udało się się rozszyfrować historię 16 władców, którzy rządzili lokalnym mocarstwem przez cztery wieki.

Dodatkową atrakcję stanowią papugi ary, które zostały niemalże całkowicie wyparte przez człowieka i dopiero prowadzone od jakiegoś czasu prace na rzecz przywrócenia ich populacji, zaczynają przynosić efekty. Całe stado pięknych, kolorowych i hałaśliwych ptaszysk upodobało sobie park archeologiczny i codziennie w nim posiaduje, mierząc ciekawskim wzrokiem spacerujących turystów.

Dla zainteresowanych ptactwem punktem obowiązkowym jest też Macaw Mountain (https://www.macawmountain.org) – sanktuarium dla ptaków, które na pierwszy rzut oka może wyglądać jak zoo, a którego misją jest ratowanie, rehabilitacja, reprodukcja i wypuszczanie na wolność ar, jak i również innych, przepięknych ptaków. Oprócz ar, znajdziemy tu m.in. tukany różnych gatunków, a nawet dostojnego sępa królewskiego. Mamy też szczęście trafić na szefa projektu – Lloyda, który opowiada nam nieco o historii tego miejsca, współpracy z lokalnymi władzami i o miłości do ptaków.

Zalecenie hotelowe: jednym z najtańszych miejsc do przenocowania w miasteczku jest Hotel Marjenny, z najmniejszym basenem, jaki kiedykolwiek widzieliśmy i z interesującą, acz bezładną plątaniną tarasów. Jak dla nas – 5 gwiazdek:)

//back to top/do początku

Gracias

One more stop in Honduras: Gracias, a surprisingly charming town with a couple of gleaming white cute churches, a couple of reasonably well-kept streets, and the tiny fort of San Cristobál. An additional attraction is the string of hot springs a few kilometres away from Gracias. Having got off the bus at the main road, we trudge along the gravel path, passing various houses whose owners have hastily put together some more or less successful imitations of spas. We march on, as our destination is Aguas Termales Presidente – why, we deserve a bit of luxury after all (spoiler: there is no luxury to be found there, but it is decent enough place to relax).

//back to top/do początku

Gracias

Następny (i zarazem ostatni) przystanek w Hondurasie to Gracias, zaskakująco urokliwe miasteczko, w którym znajduje się kilka lśniąco białych kościółków, parę w miarę zadbanych uliczek, a także tyci fort San Cristobál. Dodatkową atrakcją są oddalone o parę kilometrów od Gracias „zagłębie” gorących źródeł. Wysiadłszy z busa przy głównej drodze żwawo szuramy po szutrze, mijając rozmaite domostwa, których właściciele naprędce sklecili mniej lub bardziej udane imitacje spa. Maszerujemy dalej, bowiem naszym celem są Aguas Termales Presidente – a co, zasługujemy przecież na odrobinę luksusu (spoiler: luksusu brak, ale jest tam na tyle przyzwoicie, że można się całkiem fajnie zrelaksować).

//back to top/do początku

San Salvador

The capital city of El Salvador throws an interesting combo of impressions at us. On the one hand – all the street zombies, paying with bitcoins at the local fruit market on the other; huge squares with couples dancing merrily, mountains of rubbish and dodgy parks… And then there are the amazing wooden vaulted churches. Have I already mentioned that we don’t find big cities particularly appealing? We set off out of town right away – to el Boqueron park, adjacent to the not so modest Quezaltepec volcano (which last erupted in 1917, the history of which you can learn by visiting the museum located next to the mountain). We get here by a combination of two buses – each with an even more rally-minded driver than the previous one. There is a path around the crater, trees beside the path, birds in the trees (including hummingbirds; vultures fly around too, and we were most happy to have our first close encounter with a mot-mot), bushes here, flowers there. A view of the Izalco volcano on one side, and the San Vicente volcano on the other (both views not bad at all). Quite a pleasant walk.

Curiosity no. 207: in our hotel (which turns out to be a hotel for, um, lovers), there is a large mirror hanging in the corridor. Next to the mirror is a table. And on the table, a jar of brilliantine available for free to anyone interested – so that every macho man can always make sure he is looking spectacular.

//back to top/do początku

San Salvador

Stolica Salwadoru serwuje nam ciekawą miksturę wrażeń. Z jednej strony menelnia, z drugiej płacenie bitcoinami na targu; wielkie place z tańczącymi tu i ówdzie parami, góry śmieci i podejrzane parki. I jeszcze niesamowite, drewniane sklepienia kościołów. Czy wspominałem już, że duże miasta niespecjalnie nas pociągają? Zatem od razu ruszamy za miasto – do parku el Boqueron, okalającego nie byle jaki wulkanu Quezaltepec (który po raz ostatni wybuchł w 1917r, historię tego zdarzenia można poznać, zwiedzając przylegające do góry muzeum). Dostajemy się tu kombinacją dwóch autobusów – każdy z nich z bardziej rajdowo usposobionym kierowcą. Wokół krateru jest ścieżka, przy ścieżce drzewa, na drzewach ptaki (m.in. kolibry, krążą tu też sępy, my najbardziej się cieszymy z pierwszego bliskiego spotkania z mot-motem), tu krzaczki, tam kwiatki. Z jednej strony widok na wulkan Izalco, z drugiej – na wulkan San Vicente (oba widoki całkiem, całkiem). Całkiem przyjemna przechadzka.

Ciekawostka nr 207: w naszym hotelu w centrum (który okazuje się być hotelem dla, hm, zakochanych), w korytarzu wisi wielkie lustro. Przy lustrze stolik. A na stoliku słój z ogólnie dostępną brylantyną – aby każdy macho mógł zawsze zadbać o spektakularny wygląd.

//back to top/do początku


El Zonte

Our first real stop is El Zonte. Here we do a barter (photo and video footage for a stay), lodging in the hostel-restaurant Olas Permanentes (Eternal Waves). From here, we have a perfect view of the beach and the waves that beginner surfers approach shyly (in the next door cove, one can see real pro surfers gliding on waves of a very decent size). We also walk to the neighbouring, friendly town of el Tunco, which takes its name from the pig-shaped rock jutting out of the sea (not long ago, the rock collapsed and no longer resembles a pig or anything in particular). A very relaxing stay, though busy in its own way.

//back to top/do początku

El Zonte

W El Zonte. w ramach barteru (materiał foto i wideo za pobyt) lokujemy się w hostelo-restauracji Olas Permanentes (Wieczne Fale). Mamy stąd idealny widok na plażę i na tytułowe fale, na które gramolą się początkujący surferzy (w zatoczce obok mamy już do czynienia z rasowymi surferami i falami o bardzo przyzwoitych rozmiarach). Spacerujemy też do sąsiedniego, sympatycznego el Tunco, którego nazwa wzięła się od świniokształtnej skały sterczącej z morza (nie tak dawno skała uległą zawaleniu i nie przypomina już świni ani niczego konkretnego). Bardzo relaksujący, choć na swój sposób pracowity pobyt.

//back to top/do początku


San Miguel

A short stay in San Miguel brings back this memory: after sunset, you shouldn’t hope for finding an open store. Dusk means locking everything up. This is the vibe here, and it’s a general Salvadoran mood. An unmistakable note of tension hangs in the air, encouraging you to barricade yourself in your room and not poke your nose out until morning comes. It is a whole different story during daytime – you can walk around the centre, have a look at the Queen of Peace Cathedral and the elegant Town Hall building; you can also check out the Casa de la Cultura, where apparently only few people ever venture as we are greeted and guided very enthusiastically through the attached mini-museum. It is also in this building that I get a free haricut, as future hairdressers are being trained – a win-win situation for them, too: they get to practise their skills on a very non-typical (for local standards) head of hair.

//back to top/do początku

San Miguel

Krótki pobyt w San Miguel wiąże się z takim oto wspomnieniem: po zachodzie słońca trudno liczyć na znalezienie otwartego punktu gastronomicznego. Zmrok oznacza zamknięcie wszystkiego na cztery spusty. Taki tu nastrój panuje i jest to nastrój ogólnosalwadorski. W powietrzu wisi niewybrzmiała nutka napięcia, zachęcająca do zabarykadowania się w pokoju i nie wyściubiania nosa aż do rana. Za dnia jednak to co innego – można np. pokręcić się po mieście, obejrzeć katerdrę Królowej Pokoju, elegancki budynek ratusza i wstąpić do Domu Kultury, w którym chyba rzadko ktokolwiek bywa, bo zostajemy bardzo dokładnie i radośnie oprowadzeni po mini-muzeum regionu, które się tu mieści. W tym samym Domu Kultury udaje mi się również załapać na darmowe przystrzyżenie, bo właśnie trwa szkolenie przyszłych fryzjerów – sytuacja typu win-win, bo studenci mają okazję poćwiczyć na nietypowym modelu, innym rodzajem włosów porośniętym.

//back to top/do początku

La Unión

I wish I could write something nice about La Unión, but unfortunately, we didn’t notice positive vibes here. If not the town, how about its surroundings? We opt for visiting two beaches: Las Tunas (a very flat beach popular with the locals) and the beach at Pueblo Viejo (a bit coarse, with fishing boats scattered here and there; a bit tricky to get to but peace, calm and emptiness on the upside).

//back to top/do początku

La Unión

To miasto, o którym chciałbym móc napisać coś miłego, ale niestety, nie zauważyliśmy tu pozytywnych wibracji. Skoro nie miasto, to może jego okolice? Robimy wypad na dwie plaże: Las Tunas (bardzo płaska i popularna wśród lokalsów plaża) oraz plażę przy Pueblo Viejo (nieco chropowata, z porozrzucanimi to tu, to tam łodziami rybackimi; trochę skomplikowany dojazd+marsz, za to absolutny spokój i brak tłumów).

//back to top/do początku

Conchagua

A much nicer little town, where you can climb the tower of a church and from which you can make a trip to El Espíritu de la Montaña, a viewpoint over an extinct volcano and the landscape below. And the view is not just any random view, as it includes islands and coastlines belonging to three countries: El Salvador, Honduras and Nicaragua. On the viewing platform, you can pitch a tent and enjoy the sunrise. A place to recommend.

//back to top/do początku

Conchagua

O wiele przyjemniejsze małe miasteczko, w którym można wgramolić się na wieżę kościoła I z którego można wybrać się na wypad do El Espíritu de la Montaña – punktu widokowego na wygasły wulkan i na pejzaż rozciągający się poniżej. A pejzaż to nie byle jaki, bo zawierający w sobie wyspy i wybrzeże należące do trzech krajów: Salwadoru, Hondurasu i Nikaragui. Na platformie widokowej można rozstawić namiot i podziwiać widoki o wschodzie słońca. Miejsce godne polecenia.

//back to top/do początku


Berlin

Nobody expected this: a Berlin in the middle of El Salvador. We pop in for a selfie from this smaller and more picturesque Berlin (well, maybe I’ve gone overboard with the picturesqueness, but it’s a nice little town with not much going on).

//back to top/do początku

Berlin

Tego nikt się nie spodziewał! Berlin w środku Salwadoru. Wpadamy tu na chwilę, żeby móc się pochwalić selfie z tego mniejszego i bardziej malowniczego Berlina (no, może się z tą malowniczością zagalopowałem, ale jest to sympatyczne miasteczko, w którym raczej niewiele się dzieje).

//back to top/do początku

Alegría

Next stop: Alegría, a small mountain town with a lake of the same name, tucked inside a crater (the lake, not the town). Perfect for a day’s stay – a light trek to and around the lake, and in the evening you can replenish your energy in one of the open-air eateries lined up in a row. There’s also a pleasant viewpoint and several murals. By complete coincidence, we also come across a breeding farm for tepezcuintle, friendly, sizeable rodents that usually live wild and which are a speciality of the local cuisine, eugh…

//back to top/do początku

Alegría

Kolejny przystanek: Alegría, mała, górska miejscowość jeziorkiem o tej samej nazwie, zaczajonym wewnątrz krateru. W sam raz na jednodniowy pobyt – lekki treking do i wokół jeziora, a wieczorem uzupełnienie energii w jednej z ustawionych w szeregu jadłodajni na świeżym powietrzu. Jest tu jeszcze przyjemny punkt widokowy i kilka murali. Zupełnie przypadkiem trafiamy też na hodowlę tepezcuintle, sympatycznych, sporych rozmiarów gryzoni, które zazwyczaj żyją dziko i które stanowią specjał lokalnej kuchni, brrr…

//back to top/do początku