Bogotá|Sabana|Bucaramanga|Zapatoca|Socorro|Guadalupe|Oiba|Medellín|Jericó|Jardín|Pereira|Santa Rosa|Filandia|Salento|Cocora|Armenia|Cali|Popayán|San Agustín|Las Lajas
(Each destination follows this pattern: English text 1st, photos 2nd, Polish text 3rd/najpierw po angielsku, potem zdjęcia, potem po polsku)
Moving between the quiet and organised suburb where we have our couchsurfing base (two friendly and welcoming guys who have adorned one of the walls of their flat with their own, very revealing nudes), we watch as the orderliness and spaciousness of Bogotá’s outer circles turns into increasingly chaotic and crumbling quarters, patched here and there with colourful murals, while a few steps in, the towers of modern skyscrapers jut out proudly. We glide through the misty grey morning, observing the cityscape through the window of the Transmilenio bus – not the cheapest (though still quite cheap) way to get between the main points on the map of Colombia’s capital but the safest version of the public transport – as a rule, every large Latin American city has a similar option – consisting of a few basic lines, protected by gates and security guards, while hundreds or perhaps thousands of cheap buses and vans, often overcrowded and in poor condition, circulate in a dense grid that cuts through the rest of the city.
Bogotá is dressed up in colourful stalls from early morning, the shop fronts catch your eye with their flashy signs, the streets are crowded and bustling.
At last, imagination and variety are back on the table – after a culinary black hole stretching from Guatemala to Panama, dishes are once again savoury, there is inventiveness (sometimes maybe going to far – for example, they have spicy ants, which are considered an aphrodisiac), vegan options are more varied, and making their ways to plates are arepas, the famous Colombian pancakes (or Venezuelan, depending on whom you ask – yet another culinary holy war).
Bogotá spreads out from Bolivar Square, a huge space with a statue of the famous revolutionary in the middle, with the square itself being surrounded by the monumental buildings of the basilica, congress, banks and other palaces. The city centre can also be viewed from above – for example, by taking the train up to the Monserrate lookout point, where there is a temple complex, a garden complex and a marketplace. The view of the city skyline – spectacular.
Between Monserrate and the very centre there is also the colourful barrio of La Candelaria, quite a nice place to visit.
We also visit two of the myriad of museums – the Museo Botero (that’s the artist famous for fat chicks and dudes – the museum provides the public with a very satisfying collection) and the Museo del Oro, full of beautiful and interesting gold objects from pre-Columbian times.
We also witness a barrio street festival, with stilt walkers, fancy costumes and loud music. All in all, our visit to Bogotá is quite a positive metropolitan experience.
Bogota
Przemieszczając się między spokojnym i zorganizowanym przedmieściem, w którym mamy naszą bazę couchsurfungową (dwóch sympatycznych i gościnnych chłopaków, którzy przystroili jedną ze ścian mieszkania swoimi, hm, aktami) obserwujemy, jak uporządkowanie i przestrzeń zewnętrznych kręgów Bogoty przechodzi w coraz bardziej chaotyczne i ropiejące kwartały, zapaździerzowane tu i tam kolorowymi muralami, zaś o parę kroków w głąb dumnie prężą się wieże nowoczesnych wieżowców. Suniemy przez mglistoszary poranek, obserwując miejskie pejzaże przez okno autobusu Transmilenio – to nie najtańszy (choć wciąż dość tani) sposób przemieszczania się między głównymi punktami na mapie stolicy Kolumbii, ale to najbezpieczniejsza wersja zbiorkomu – z reguły w każdym dużym mieście latynoamerykańskim istnieje podobny, składający się z kilku podstawowych linii system, zabezpieczony bramkami i ochroniarzami, podczas gdy setki a może tysiące tanich busów i busików, często przepełnionych i w kiepskim stanie technicznym, układają się w gęstą siatkę przecinającą resztę miasta.
Bogota od rana przebiera się w kolorowe straganowe fatałaszki, fronty sklepów kłują w oczy swoją pstrokatością, na ulicach jest tłumnie i gwarno.
Nareszcie na stół wraca fantazja i urozmaicenie – po czarnej kulinarnej dziurze od Gwatemali po Panamę, potrawy znów nabierają smaku, na nowo budzi się skłonność do eksperymentów (w tym tych dziwacznych – spożywa się tu np. pikantne mrówki, uznawane za afrodyzjak), wybór wegańskich opcji ulega znacznemu poszerzeniu, na talerzach pojawiają się też arepy, słynne kolumbijskie placki (albo wenezuelskie, zależy kogo zapytać – kolejna kulinarna święta wojna).
Bogota zaczyna się od Placu Bolivara, olbrzymiej przestrzeni z rzeźbą słynnego rewolucjonisty na środku, plac zaś otaczają monumentalne budowle bazyliki, kongresu, banków i innych pałaców. Na centrum miasta można też popatrzeć z góry – np. podjeżdżając kolejką do punktu widokowego Monserrate, gdzie mieści się kompleks świątynny, ogrodowy oraz targowisko..Widok na panoramę miasta – palce lizać.
Między Monserrate a ścisłym centrum znajduje się też kolorowo-barowa dzielnica La Candelaria, całkiem przyjemne miejsce do zwiedzenia.
Odwiedzamy też dwa z niezliczonej liczby muzeów – Museo Botero (to ten artysta od grubasek i grubasów – muzeum udostępnia publiczności bardzo satysfakcjonujące zbiory) i Museo del Oro, pełne pięknych i interesujących złotych obiektów z czasów prekolumbijskich.
Trafiamy również na dzielnicowy festiwal uliczny, ze szczudlarzami, przebierańcami i głośną muzyką. W sumie nasza wizyta w Bogocie to całkiem pozytywne wielkomiejskie doświadczenie.
At Sabana de Torres, we spend quite some time, rolling with Cabildo Verde, an organisation working with wildlife and the environment in general (they introduce themselves well in the video I made for them). Living inside the CV-managed centre, we make friends with the local animals, especially a young, uber-sociable (and impossibly smelly) peccary with the graceful name of Chanchito (Piglet). We also explore the town (very ordinary, very tin-roofed and very, very hot!) and make an excursion to Lake Cienaga, inhabited among other creatures by manatees (which, however, are difficult to see due to the dark brown colour of the water).
Sabana de Torres
W Sabanana de Torres spędzamy dłuższą chwilę, zaprzyjaźniając się z organizacją Cabildo Verde, zajmującą się dziką fauną i szeroko pojętym tematem środowiska (więcej o samych sobie opowiadają w materiale wideo, który dla nich wykonałem). Pomieszkując wewnątrz ośrodka zarządzanego przez CV, zaprzyjaźniamy się z tutejszymi zwierzakami, zwłaszcza z młodym, arcytowarzyskim (oraz niemożebnie śmierdzącym) pekari o wdzięcznym imieniu Chanchito (Prosiaczek). Zwiedzamy też miasteczko (bardzo tu zwyczajnie, bardzo blaszanie i bardzo, ale to bardzo gorąco!) i robimy wypad do jeziora Cienaga, zamieszkałego m.in. przez manaty (których trudno jednak dostrzec ze względu na brązowy kolor wody).
On our way to Zapatoca, we pull into Bucaramanga, a shoe and textile hub that welcomes us with street-alcohol-hobo ambiance in the evening. Come the morning and you can go out into the town, which has a myriad of shops with the aforementioned items at good prices. Bucaramanga is also trying to promote its more cultural-festive side, but for the time being, it probably needs to invest a lot in changing the generally prevailing unflattering opinion it carries.
Bucaramanga
W drodze do Zapatoki, zajeżdżamy do Bucaramangi, centrum butów i tekstyliów, które wita nas wieczornymi sytuacjami uliczno-alkoholowo-menelskimi. Nad ranem można wyjść do miasta, które ma do zaoferowania niezliczoną ilość sklepów z w/w artykułami. Bucaramanga próbuje również promować swoją bardziej kulturalno-festiwalową stronę, ale póki co, musi chyba zadbać o zmianę ogólnie dominującej, niepochlebnej opinii o sobie.
In the pretty and picturesque town of Zapatoca, we meet up with the friendly team from the Cabildo Verde organisation (the same name as the team from Sabana de Tores, but it’s pure coincidence), with whom we create a video presenting the many environmental and educational projects in which they are involved. We take the opportunity to visit the town, the surrounding villages, schools, caves, meadows and hills… We are hosted by CV in a beautiful natural setting, overlooking the canyon and Zapatoca in the distance. Another beautiful memory to add to the collection.
Zapatoca
W śliczniastym i malowniczo położonym miasteczku Zapatoca spotykamy się z życzliwą ekipą organizacji Cabildo Verde (ta sama nazwa, jak w przypadku ekipy z Sabana de Tores ale to czysty zbieg okoliczności), z którą tworzymy materiał wideo, prezentujący rozliczne projekt środowiskowo-edukacyjne, w które się angażują. Przy okazji zwiedzamy miasteczko, okoliczne wioski, szkoły, jaskinie, łąki i pagórki… Jesteśmy przez CV goszczeni w przepięknych okolicznościach przyrody, z widokiem na kanion i Zapatokę w oddali. Kolejne piękne wspomnienie do kolekcji.
Transferring en route (which helps us save money – long-distance buses cost more than a few shorter connections added together), we visit the pleasant Socorro, with the Basilica of Our Lady and some picturesque streets.
Socorro
Przesiadając się na trasie (co pozwala zaoszczędzić na biletach – długodystansowe autobusy kosztują więcej niż zsumowanych kilka krótszych połączeń), odwiedzamy sympatyczne Socorro, z Bazyliką Naszej Pani i paroma malowniczymi uliczkami.
Deviating a little from the main route, we find ourselves in Guadalupe, a tiny town with an impressive church concealing an image of Our Lady of Guadalupe – the same one that is held in special veneration in Mexico City. And it is playing the Mexican card that we manage to negotiate our way inside (the church is closed outside of worship hours) and stare at the holy image.
An additional attraction is Las Gachas, located a few kilometres away from the main square – interesting circular formations hollowed out in a shallow river (so shallow that the water is actually only in the gachas themselves) of unknown origin, providing a very cool natural setting for a lazy cool-off on a hot day.
Guadalupe
Zbaczając nieco z głównej trasy, trafiamy do Guadalupe, tyciej miejscowości z imponującym kościołem, skrywającym w swoim wnętrzu wizerunek Maryi z Guadalupe – tej samej, która otoczona jest szczególną czcią w Mexico City. I właśnie wykorzystując wątek meksykański udaje się nam wynegocjować wejście do środka (kościół jest zamknięty poza godzinami nabożeństw) i pogapić na obraz.
Dodatkową atrakcję stanowią oddalone o parę kilometrów od głównego placu Las Gachas – interesujące okrągłe formacje wydrążone w płytkiej rzece (tak płytkiej, że woda zalega właściwie tylko w tychże gachas, czyli otworach w skalistej nawierzchni), których pochodzenie wciąż pozostaje tajemnicą, stanowiące bardzo fajną naturalną instalację do leniwego chłodzenia się w upalny dzień.
Another necessary stop along the way – a village advertised as charming, which we can partially confirm, although it is not the most extreme level of charm ever. In retrospect, Oiba can be seen as a prelude to the proper charm that is well-kept and very colourful – they type that we will experience in some other towns on our path.
Oiba
Kolejny konieczny przystanek po drodze – miejscowość reklamowana jako urokliwa, co możemy częściowo potwierdzić, chociaż poziom urokliwości nie rzuca nas na kolana. Z perspektywy czasu można Oibę uznać za preludium do urokliwości prawdziwej, zadbanej i bardzo kolorowej, której doświadczymy w kolejnych małych miejscowościach.
Before we get into exploring the beauty of the province, we first arrive in Medellín: we find ourselves in the city centre, which at this time of night throws a lot of intense sensations straight into the face of the newly arrived traveller: mountains of rubbish and homeless people rummaging through it, drunken-drug brawls, trans-prostitutes scattered around the gates… As for other advantages, it is worth mentioning (some) eateries, which stay open until late – it is easier to fall asleep on a filled stomach with the intense night-life sounds.
Daytime Medellin also has a lot to offer. Worth a visit, for example, is the Museo Casa de la Memoria, which, through a very detailed exhibition, explains the tragic and complicated criminal-cartely past that left its mark on this city, even till this day, although the city is in the process of pulling itself out of that mud already. May Medellín one day be visited not because of the figures of likes of Pablo Escobar, but because it has many other interesting features. For example, it boasts the Plaza Botero (lined with prostitutes at all times of the day and night), full of wonderfully plump sculptures, and the interior of the Antioquia Museum is filled with paintings by the same artist, original to this very area. There is a beautiful botanical garden, there are pretty churches, there is well-organised public transport (a spacious above-ground metro), and finally there is the Comuna 13 neighbourhood, a very bright and colourful example of how patho-architecture can be turned into a tourist attraction, full of art, dancing, shops and cafes – there are numerous similar neighbourhoods waiting in line to be lifted out of poverty, some beginning to slowly imitate the Comuna 13 model; whether this is the way to go for them – it remains to be seen in the future.
Medellin
Zanim jednak poznamy uroki prowincji, najpierw docieramy do Medellin: lądujemy w nocy w ścisłym centrum miasta, które o tej porze rzuca prosto w twarz świeżo przybyłego podróżnika moc wrażeń: góry śmieci i grzebiących w nich bezdomnych, pijacko-narkotyczne awantury, rozsmarowane po bramach trans-prostytutki… Z innych zalet warto wymieć otwarte do późna (niektóre) jadłodajnie – człowiek najedzony łatwiej zasypia przy intensywnych dźwiękach nocnego Medellin.
Dzienne Medellin również ma sporo do zaoferowania. Warto np. odwiedzić Museo Casa de la Memoria, które poprzez bardzo szczegółową wystawę przybliża tragiczną i skomplikowaną kryminalno-kartelową przeszłość, która odcisnęła na tym mieście swoje piętno, które jest wciąż widoczne, choć gramolenie się z narkotykowego grajdołu na powierzchnię wciąż postępuje. Oby kiedyś Medellin było odwiedzane nie ze względu postać Pablo Escobara, a dlatego, że może pochwalić się wieloma interesującymi atrakcjami. Jest tu przecież Plaza Botero (obłożona prostytutkami chyba o każdej porze dnia i nocy) pełna jest cudownie pulchnych rzeźb, a wnętrze Muzeum Antioquii wypełniają obrazy tegoż artysty, który z tych właśnie okolic pochodził. Jest piękny ogród botaniczny, są ładne kościoły, jest dobrze zorganizowany transport publiczny (przestronne naziemne metro), jest wreszcie dzielnica Comuna 13, stanowiąca bardzo jaskrawy i kolorowy przykład, jak można zmienić patoarchitekturę w atrakcję turystyczną, pełną sztuki, tańca, sklepików i kawiarenek – w kolejce do wydźwignięcia się z biedy czekają liczne podobne dzielnice, niektóre zaczynają powoli imitować model Comuna 13; zobaczymy, czy to się uda.
Jericó is a place so pretty it is almost too much. Despite attracting crowds of tourists (mainly at weekends), it has maintained its charm, achieved by painting virtually all the townhouses and villas with well composed colours and local señores strolling unhurriedly after finishing their farm work, capable of putting many a dandy to shame with their style. Sit down with them in a pub, have a beer (I’ve had the opportunity to witness many an elegant man ordering and pouring down a glass without dismounting from his horse) and enjoy the relaxed atmosphere. There are some nice churches, a local festival (in January), a hill from which one can look over the town, another hill from which one can enjoy a good view of the surrounding mountains, a museum, a cultural centre (Bomarzo – which tries to combine high and low culture, though high culture loses that battle quite often), even a swimming pool and a modern outdoor gym. Loads of charm in this town.
Jericó
Jericó to miejsce tak śliczne, że aż ja cię proszę. Mimo przyciągania rzesz turystów (głównie w weekendy), zachowało swój urok, osiągnięty poprzez pomalowanie właściwie wszystkich kamienic i domków dobrze dobranymi kolorami i lokalnymi, nieśpiesznie przechadzającymi się po pracy na roli señores, potrafiącymi swoim stylem zawstydzić niejednego dandysa. Warto z nimi przysiąść w knajpie, napić się piwa (miałem okazję na własne oczy zobaczy, jak niejeden elegant zamawiał i wychylał kieliszek, nie zsiadając z konia) i podelektować się senną atmosferą. Jest tu też kilka ładnych kościołów, jest lokalny festiwal (w styczniu), jest pagórek, z którego można popatrzeć na miasteczko, jest też i górka, z której rozpościera się niezły widok na okoliczne wzniesienia, jest muzeum, jest centrum kultury (Bomarzo – próbujące łączyć kulturę wysoką z niską, w postaci nie za wspaniałej muzyki rozrywkowej; kultura wysoka chyba jednak przegrywa tę walkę), jest nawet basen i nowoczesna siłownia na świeżym powietrzu. Urokliwość w bardzo dużej dawce.
The charm therapy continues in Jardín, arguably the most popular mountain town in the region, and perhaps in the whole country. As well as neat, colourful streets and townhouses, a multitude of cafés and restaurants, the town also offers some nice walking and trekking trails, with rivers, waterfalls and colourful birds.
Speaking of birds: the most important and unique spot to not miss is the Reserva Natural Jardín de Rocas, a private project of a very nice family who have created, on a small piece of land, a paradise for many beautiful and colourful species, and above all for the Andean Cock of the Rock (if you don’t know what kind of animal it is, take a look at the photos – it is out of this world!).
Jardín
Faszerowanie się urokliwością kontynuujemy w Jardín, bodaj najbardziej popularnym górskim miasteczku w regionie, a może i w całym kraju. Oprócz zadbanych, kolorowych uliczek i kamienic, mnogości kawiarenek i restauracyjek, miasteczko oferuje również kilka ładnych tras spacerowo-trekkingowych, z rzeczkami, wodospadami i kolorowym ptactwem.
A skoro o ptakach mowa: najważniejszą i najoryginalniejszą atrakcję stanowi tutaj Reserva Natural Jardín de Rocas, prywatny projekt przesympatycznej rodziny, która stworzyła na niewielkim skrawku ziemi raj dla wielu przepięknych i przekolorowych gatunków, a przede wszystkim dla skalikurka andyjskiego (jeśli ktoś nie wie, co to za zwierz, niech obejrzy zdjęcia – cudak zeń nad cudaki).
We make a short stop in Pereira, a large town that is chiefly a base for exploring the surrounding mountain attractions. We decide to give Pereira a chance and check out its cramped and bustling streets, coming across a couple of pretty churches and a unique statue of Bolivar – depicted naked, on a speeding horse.
Pereira
Przystajemy na chwilę w Pereirze, dużym mieście, stanowiącym głównie bazę wypadową dla zwiedzających okoliczne atrakcje górskie. Postanawiamy dać Pereirze szansę i spacerujemy jej ciasnymi i gwarnymi ulicami, natrafiając na parę ładnawych kościołów oraz na jedyną w swoim rodzaju rzeźbę Bolivara – przedstawionego nago, na pędzącym koniu.
From Pereira we pop into the hot springs of Santa Rosa de Cabral, where everything is as advertised: there’s a beautiful waterfall and hot pools filled with splashy, happy families.
On the way back we stop at a roadside restaurant, behind which the owner has also put together a guesthouse with a very special feature: you can stay overnight in a huge concrete bird.
Termales Santa Rosa de Cabal
Z Pereiry robimy wypad do gorących źródeł w Santa Rosa de Cabral, gdzie wszystko jest jak w reklamie: jest tu i przepiękny wodospad, i gorące baseniki wypełnione rozchlupanymi, szczęśliwymi rodzinami.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się w przydrożnej restauracyjce, za którą właściciel zorganizował również hotel, w którym główną atrakcją jest możliwość przenocowania w wielkim betonowym ptaku.
Another postcard town, this time almost completely transformed into a tourist-devouring machine. Souvenir shops everywhere, posh restaurants you pay for everything, and you pay a lot. Fortunately, we manage to find cheap accommodation in an atmospheric hostel (Hostel Bremen, with the economical option of two people sharing one bed in a dormitory allowed), currently run by two cheerful Argentinians, where we meet some interesting travellers from different parts of the world.
The most fun of all is the opportunity to try a traditional sport called tejo, which involves throwing specially shaped stones at capuches sticking out of boxes of clay. Hitting the target results in a very satisfying explosion. Local professional players take tejo very seriously, watching our amateur attempts with some reserve. Very close to the hostel there is also an enchanted antique shop where we listen to vinyls of traditional Indian music from various corners of the Americas. There is still some magic left in Filandia…
Filandia
Kolejne pocztówkowe miasteczko, tym razem już niemal całkowicie przekształcone w machinę pożerającą turystów. Wszędzie sklepy z pamiątkami, wszędzie eleganckie restauracje, wszędzie i za wszystko się płaci, w dodatku za dużo. Całe szczęście, udaje nam się znaleźć tani nocleg w klimatycznym hosteliku (Hostel Bremen, z dozwoloną ekonomiczną opcją zajęcia przez dwie osoby jednego łóżka w dormitorium), oddanym pod pieczę dwóch wesołych Argentyńczyków, w którym poznajemy paru ciekawych podróżników z różnych stron świata.
Największą frajdę sprawia nam możliwość sprawdzenia się w tradycyjnej dyscyplinie sportowej o nazwie tejo, polegającej na rzucaniu specjalnie wyprofilowanymi kamieniami w kapiszony ułożone w skrzyniach z gliną. Trafienie w cel owocuje bardzo satysfakcjonującym wystrzałem. Lokalni zawodowi gracze bardzo poważnie podchodzą do tejo, z pewną rezerwą obserwując nasze amatorskie próby. Bardzo blisko hostelu znajduje się też czarodziejski antykwariat, w którym wsłuchujemy się w winyle z tradycyjną muzyką indiańską z różnych zakątków Ameryk. W Filandii pozostało wciąż trochę magii…
After so many beautiful towns, Salento has no way of impressing us, especially as it has become overgrown with establishments catering entirely to hipsters (only the local traditional beer hall is still going strong, although tourists are trying to stick their foot in the door). Fortunately, there are a few pleasant walking trails in the forests, densely populated with birds.
From here we catch transport to the most important surrounding attraction: Valle de Cocora
Salento
Po tylu pięknych miasteczkach Salento nie jest już w stanie nas zachwycić, zwłaszcza, że zachwaszczone jest już lokalami zrobionymi totalnie pod hipsterów (fason trzyma tylko lokalna tradycyjna piwiarnia, chociaż turyści próbują i tutaj przypuścić szturm). Jest tu całe szczęście parę przyjemnych tras spacerowych, wytyczonych w lasach gęsto zamieszkałych przez ptactwo.
Stąd też łapiemy transport do najważniejszej okolicznej atrakcji: Valle de Cocora.
Nature has planted the famous wax palms here, which shooting up to the height of quite a tall building (some specimens reach 70 metres), gathered in groups and watching the surrounding forests with superiority. The walking route wraps around the hills and leads from one group of palms to another, all of them begging to be photographed – each time different in character, depending on the weather and light. But it doesn’t stop there! The path continues into the forest and over the ridge of the mountain, where you can watch hummingbirds fluttering around, perched on flowers or on the fence of an improvised pub. We descend along a stream and arrive at a village where there is basically nothing, except for a man collecting tolls to get to the main road.
Dolina Cocory
Natura zasiała tu słynne palmy woskowe, wystrzelające na wysokość sporego wieżowca (niektóre okazy sięgają 70 m), zgromadzone w grupy i z wyższością obserwujące otaczające je lasy. Trasa spacerowa owija się wokół wzgórz i wiedzie od grupki do grupki palm, dopraszających się o zdjęcia – za każdym razem inne w charakterze, zależnie od pogody i światła. Ale to nie koniec! Ścieżka wiedzie dalej, w głąb lasu i przez grzbiet góry, gdzie można popodziwiać furkoczące wokół kolibry, przysiadające na kwiatach, tudzież na płocie improwizowanej knajpeczki. Schodzimy w dół, wzdłuż strumyka i docieramy do wioski, w której w zasadzie nic nie ma, z wyjątkiem pana pobierającego myto za przejście do głównej drogi.
A sizable town where we stopped for a while to organise further transport towards the Ecuadorian border. We didn’t get too caught up in the mood here, although a few instances of interesting art on the walls of buildings should be noted, as well as some energetic street musical performances.
Armenia
Spore miasto, w którym zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby zorganizować dalszy transport w kierunku granicy z Ekwadorem. Nie wkręciliśmy się zanadto w nastrój tu panujący, choć należy odnotować parę przypadków ciekawej sztuki na ścianach budynków, a także kilku energicznych ulicznych muzykantów.
Cali is a city where everyone around us is always warning us not to take photos and, and against enjoying our time. Despite this paranoia (justified by the crime statistics), we manage to spend a few cool moments here, including an open-air indigenous dance party in Loma de La Cruz, visiting the old-style print shop, admiring the architecture, passing by several churches, taking a walk in the Cat Park (full of fancy sculptures representing these four-legged creatures), staring at street writers/typists in Poets’ Park, and chatting with our couchsurfing hosts based in the deep suburbs, where we have a beautiful view of the city’s night skyline and where Yagé (the local name for ayahuasca) ceremonies are held.
Cali
Cali to miasto, w którym wszyscy dookoła nas ciągle przestrzegają przed robieniem zdjęć i, ogólnie rzecz biorąc, przed miłym spędzaniem czasu. Mimo tej paranoi (uzasadnionej statystykami przestępczości) udaje się nam spędzić tu parę fajnych chwil, zaliczając m.in. imprezę na świeżym powietrzu z indiańskimi tańcami w Loma de La Cruz, zwiedzając manufakturę drukarską, podziwiając architekturę, przemykając wokół kilku kościołów, spacerując po Parku Kotów (pełnym fantazyjnych rzeźb przedstawiających te czworonogi), przyglądając się z zaciekawieniem pisarzom i typistom w jednym, tworzącym oficjalne pisma urzędowe w Parku Poetów oraz czilując u naszych gospodarzy couchsurfingowych na głębokich przedmieściach, gdzie mamy piękny widok na nocną panoramę miasta i gdzie odbywają się ceremonie Yagé (lokalna nazwa ayahuaski).
We rush towards the border as our visa is running out, making a brief stop in Popayán, a very white-walled historic town that makes a good base for our main destination in this area: San Agustin.
Gnamy w stronę granicy, bo kończy nam się ważność wizy, robiąc sobie krótki postój w Popayán, bardzo biało-kościelnym zabytkowym miasteczku, stanowiącego dobrą bazę wypadową do naszej docelowej lokalizacji: San Agustin.
UNESCO-listed megalithic sculptures and the tombs of a mysterious civilization that reigned in the area between the 1st and 8th centuries AD, are located near this pleasant (albeit lacking in accommodation options) town. Quite a pleasant walk, during which every now and then some stone figures grinning menacingly.
San Agustin,
W pobliżu tego sympatycznego (acz pozbawionego porządnej bazy noclegowej) miasteczka znajdują się UNESCOwe megalityczne rzeźby oraz groby tajemniczej cywilizacji, która panowała na tych terenach między I a VIII wiekiem n.e. Całkiem przyjemny spacer, podczas którego co jakiś spotykamy groźnie wyszczerzone kamienne postacie.
We end our Colombian adventure with a bang in Ipiales, home to the neo-Gothic shrine of Las Lajas, flung spectacularly across the El Morro river. Completed in 1949, the church attracts crowds of worshippers and organises the economy of the adjacent town (where religious kitsch mixes with Andean folklore, in its ugliest form it takes shape of a photo with a fatigued llama).
Time to say goodbye to Colombia… It’s hard to believe how quickly these few months have flown by. Even so, we have only seen a fragment of this fascinating country. See you later, Colombia!
Las Lajas
Naszą kolumbijską przygodę kończymy z przytupem w Ipiales, gdzie mieści się neogotyckie sanktuarium Las Lajas, przerzucone efektownie przez rzekę El Morro. Ukończony w 1949, kościół przyciąga rzesze wiernych i organizuje ekonomię przyklejonemu doń miasteczku (w którym religijny kicz miesza się andyjskim folklorem, w swoiej nagorszej postaci przybierając formę zdjęcia ze zmęczoną lamą).
Czas się już żegnać z Kolumbią… Aż trudno uwierzyć, jak szybko zleciało nam tych kilka miesięcy. A przecież i tak zobaczyliśmy tylko fragment tego fascynującego kraju. Do zobaczenia, Kolumbio!