Honduras and El Salvador 2021

Copán|Gracias|San Salvador|El Zonte|San Miguel|La Union|Conchagua|Berlin|Alegría

(Each destination follows this pattern: English text 1st, photos 2nd, Polish text 3rd/najpierw po angielsku, potem zdjęcia, potem po polsku)

Dear traveller, remember: the visa they grant you in Guatemala is valid for three months, but it includes four countries combined (Guatemala, El Salvador, Honduras and Nicaragua). If you chill for too long in one of them (which was our case), you are left with less time for the other three! Hence our journey east from Guatemala will be quite fast… And that is why two countries are squeezed into one post, as we quickly brushed over Honduras, so small was our time reserve. And Nicaragua… We had to skip it altogether.
The Guatemalan/Honduran border is a smooth one, although you should organise a photocopy of your passport before you get into customs building (you can do this at a nearby shop).

//back to top/do początku

Szanowny podróżniku, pamiętaj: wiza, którą przyznają Ci w Gwatemali jest ważna na trzy miesiące, ale na cztery kraje łącznie (Gwatemala, Salwador, Honduras i Nikaragua). Jeśli w jednym z nich się zasiedzisz (co nam się zdarzyło), to zostanie Ci mniej czasu na pozostałe trzy! Stąd nasza podróż na wschód od Gwatemali będzie przebiegać dość szybko… I stąd też połączenie dwóch krajów jedną relację, bowiem Hondurasu ledwie liznęliśmy, tak małą mieliśmy rezerwę czasową. A Nikaraguę musieliśmy sobie całkiem odpuścić:(

Granica gwatemalsko/honduraska jest życzliwa, choć przed podejściem należy zorganizować sobie fotokopię paszportu (można to zrobić w pobliskim sklepiku).

//back to top/do początku

Copán

Our first destination in Honduras is Copán Ruinas, where we check out the ruins of a powerful Mayan civilisation dating back to the 8th century. Although not so impressive in terms of size, the quantity and quality of the sculptures on display here makes up for it. Perhaps the highlight of the entire complex is the staircase made up of Mayan glyphs that tell the history of the kingdom. Interesting fact: the archaeologists who reconstructed the staircase in the 1930s did not have the glyphs completely figured out and arranged them as they pleased. Later on, the generations of scholars that followed have managed to decipher the history of the 16 rulers who ran the kingdom for four centuries.
An extra feature here are the macaws, which have been almost completely kicked out of the area by humans but now the intense efforts to restore their population that have been going on for some time are beginning to bear fruit. A whole flock of those beautiful, colourful and noisy birds has taken a liking to the archaeological park and sits here every day, checking the walking tourists with their curious eyes.

A must-see for those interested in birds is also the Macaw Mountain (https://www.macawmountain.org), a bird sanctuary that at first glance may look like a zoo but their mission is to rescue, rehabilitate, reproduce and release macaws, as well as other beautiful birds, into the wild. Apart from macaws they have toucans of various species and even a very genteel king vulture, among others. We are also lucky enough to bump into the guy behind the project, Lloyd, who tells us a bit about the history of the site, the collaboration with the local authorities and his love of birds

Hotel recommendation: one of the cheapest places to stay overnight in the town is Hotel Marjenny, with the smallest swimming pool we have ever seen and an interesting but chaotic tangle of terraces. We rate it at 5 stars:)

//back to top/do początku

Copán

W Hondurasie w pierwszej kolejności docieramy do Copán Ruinas, żeby zwiedzić datowane na VIII w. ruiny potężnej cywilizacji Majów. Choć nie porażają swoją skalą, to ilość i jakość rzeźb, które można tu obejrzeć, robi spore wrażenie. Bodaj najważniejszym punktem całego kompleksu są osłonięte niezbyt gustowną płachtą schody, złożone z majańskich glifów, opowiadających historię królestwa. Ciekawostka: Archeolodzy, którzy rekonstruowali schody w latach 30. XX wieku nie mieli tych glifów do końca rozpracowanych i poukładali je tak, jak im się podobało. Mimo to, kolejnym pokoleniom naukowców udało się się rozszyfrować historię 16 władców, którzy rządzili lokalnym mocarstwem przez cztery wieki.

Dodatkową atrakcję stanowią papugi ary, które zostały niemalże całkowicie wyparte przez człowieka i dopiero prowadzone od jakiegoś czasu prace na rzecz przywrócenia ich populacji, zaczynają przynosić efekty. Całe stado pięknych, kolorowych i hałaśliwych ptaszysk upodobało sobie park archeologiczny i codziennie w nim posiaduje, mierząc ciekawskim wzrokiem spacerujących turystów.

Dla zainteresowanych ptactwem punktem obowiązkowym jest też Macaw Mountain (https://www.macawmountain.org) – sanktuarium dla ptaków, które na pierwszy rzut oka może wyglądać jak zoo, a którego misją jest ratowanie, rehabilitacja, reprodukcja i wypuszczanie na wolność ar, jak i również innych, przepięknych ptaków. Oprócz ar, znajdziemy tu m.in. tukany różnych gatunków, a nawet dostojnego sępa królewskiego. Mamy też szczęście trafić na szefa projektu – Lloyda, który opowiada nam nieco o historii tego miejsca, współpracy z lokalnymi władzami i o miłości do ptaków.

Zalecenie hotelowe: jednym z najtańszych miejsc do przenocowania w miasteczku jest Hotel Marjenny, z najmniejszym basenem, jaki kiedykolwiek widzieliśmy i z interesującą, acz bezładną plątaniną tarasów. Jak dla nas – 5 gwiazdek:)

//back to top/do początku

Gracias

One more stop in Honduras: Gracias, a surprisingly charming town with a couple of gleaming white cute churches, a couple of reasonably well-kept streets, and the tiny fort of San Cristobál. An additional attraction is the string of hot springs a few kilometres away from Gracias. Having got off the bus at the main road, we trudge along the gravel path, passing various houses whose owners have hastily put together some more or less successful imitations of spas. We march on, as our destination is Aguas Termales Presidente – why, we deserve a bit of luxury after all (spoiler: there is no luxury to be found there, but it is decent enough place to relax).

//back to top/do początku

Gracias

Następny (i zarazem ostatni) przystanek w Hondurasie to Gracias, zaskakująco urokliwe miasteczko, w którym znajduje się kilka lśniąco białych kościółków, parę w miarę zadbanych uliczek, a także tyci fort San Cristobál. Dodatkową atrakcją są oddalone o parę kilometrów od Gracias „zagłębie” gorących źródeł. Wysiadłszy z busa przy głównej drodze żwawo szuramy po szutrze, mijając rozmaite domostwa, których właściciele naprędce sklecili mniej lub bardziej udane imitacje spa. Maszerujemy dalej, bowiem naszym celem są Aguas Termales Presidente – a co, zasługujemy przecież na odrobinę luksusu (spoiler: luksusu brak, ale jest tam na tyle przyzwoicie, że można się całkiem fajnie zrelaksować).

//back to top/do początku

San Salvador

The capital city of El Salvador throws an interesting combo of impressions at us. On the one hand – all the street zombies, paying with bitcoins at the local fruit market on the other; huge squares with couples dancing merrily, mountains of rubbish and dodgy parks… And then there are the amazing wooden vaulted churches. Have I already mentioned that we don’t find big cities particularly appealing? We set off out of town right away – to el Boqueron park, adjacent to the not so modest Quezaltepec volcano (which last erupted in 1917, the history of which you can learn by visiting the museum located next to the mountain). We get here by a combination of two buses – each with an even more rally-minded driver than the previous one. There is a path around the crater, trees beside the path, birds in the trees (including hummingbirds; vultures fly around too, and we were most happy to have our first close encounter with a mot-mot), bushes here, flowers there. A view of the Izalco volcano on one side, and the San Vicente volcano on the other (both views not bad at all). Quite a pleasant walk.

Curiosity no. 207: in our hotel (which turns out to be a hotel for, um, lovers), there is a large mirror hanging in the corridor. Next to the mirror is a table. And on the table, a jar of brilliantine available for free to anyone interested – so that every macho man can always make sure he is looking spectacular.

//back to top/do początku

San Salvador

Stolica Salwadoru serwuje nam ciekawą miksturę wrażeń. Z jednej strony menelnia, z drugiej płacenie bitcoinami na targu; wielkie place z tańczącymi tu i ówdzie parami, góry śmieci i podejrzane parki. I jeszcze niesamowite, drewniane sklepienia kościołów. Czy wspominałem już, że duże miasta niespecjalnie nas pociągają? Zatem od razu ruszamy za miasto – do parku el Boqueron, okalającego nie byle jaki wulkanu Quezaltepec (który po raz ostatni wybuchł w 1917r, historię tego zdarzenia można poznać, zwiedzając przylegające do góry muzeum). Dostajemy się tu kombinacją dwóch autobusów – każdy z nich z bardziej rajdowo usposobionym kierowcą. Wokół krateru jest ścieżka, przy ścieżce drzewa, na drzewach ptaki (m.in. kolibry, krążą tu też sępy, my najbardziej się cieszymy z pierwszego bliskiego spotkania z mot-motem), tu krzaczki, tam kwiatki. Z jednej strony widok na wulkan Izalco, z drugiej – na wulkan San Vicente (oba widoki całkiem, całkiem). Całkiem przyjemna przechadzka.

Ciekawostka nr 207: w naszym hotelu w centrum (który okazuje się być hotelem dla, hm, zakochanych), w korytarzu wisi wielkie lustro. Przy lustrze stolik. A na stoliku słój z ogólnie dostępną brylantyną – aby każdy macho mógł zawsze zadbać o spektakularny wygląd.

//back to top/do początku


El Zonte

Our first real stop is El Zonte. Here we do a barter (photo and video footage for a stay), lodging in the hostel-restaurant Olas Permanentes (Eternal Waves). From here, we have a perfect view of the beach and the waves that beginner surfers approach shyly (in the next door cove, one can see real pro surfers gliding on waves of a very decent size). We also walk to the neighbouring, friendly town of el Tunco, which takes its name from the pig-shaped rock jutting out of the sea (not long ago, the rock collapsed and no longer resembles a pig or anything in particular). A very relaxing stay, though busy in its own way.

//back to top/do początku

El Zonte

W El Zonte. w ramach barteru (materiał foto i wideo za pobyt) lokujemy się w hostelo-restauracji Olas Permanentes (Wieczne Fale). Mamy stąd idealny widok na plażę i na tytułowe fale, na które gramolą się początkujący surferzy (w zatoczce obok mamy już do czynienia z rasowymi surferami i falami o bardzo przyzwoitych rozmiarach). Spacerujemy też do sąsiedniego, sympatycznego el Tunco, którego nazwa wzięła się od świniokształtnej skały sterczącej z morza (nie tak dawno skała uległą zawaleniu i nie przypomina już świni ani niczego konkretnego). Bardzo relaksujący, choć na swój sposób pracowity pobyt.

//back to top/do początku


San Miguel

A short stay in San Miguel brings back this memory: after sunset, you shouldn’t hope for finding an open store. Dusk means locking everything up. This is the vibe here, and it’s a general Salvadoran mood. An unmistakable note of tension hangs in the air, encouraging you to barricade yourself in your room and not poke your nose out until morning comes. It is a whole different story during daytime – you can walk around the centre, have a look at the Queen of Peace Cathedral and the elegant Town Hall building; you can also check out the Casa de la Cultura, where apparently only few people ever venture as we are greeted and guided very enthusiastically through the attached mini-museum. It is also in this building that I get a free haricut, as future hairdressers are being trained – a win-win situation for them, too: they get to practise their skills on a very non-typical (for local standards) head of hair.

//back to top/do początku

San Miguel

Krótki pobyt w San Miguel wiąże się z takim oto wspomnieniem: po zachodzie słońca trudno liczyć na znalezienie otwartego punktu gastronomicznego. Zmrok oznacza zamknięcie wszystkiego na cztery spusty. Taki tu nastrój panuje i jest to nastrój ogólnosalwadorski. W powietrzu wisi niewybrzmiała nutka napięcia, zachęcająca do zabarykadowania się w pokoju i nie wyściubiania nosa aż do rana. Za dnia jednak to co innego – można np. pokręcić się po mieście, obejrzeć katerdrę Królowej Pokoju, elegancki budynek ratusza i wstąpić do Domu Kultury, w którym chyba rzadko ktokolwiek bywa, bo zostajemy bardzo dokładnie i radośnie oprowadzeni po mini-muzeum regionu, które się tu mieści. W tym samym Domu Kultury udaje mi się również załapać na darmowe przystrzyżenie, bo właśnie trwa szkolenie przyszłych fryzjerów – sytuacja typu win-win, bo studenci mają okazję poćwiczyć na nietypowym modelu, innym rodzajem włosów porośniętym.

//back to top/do początku

La Unión

I wish I could write something nice about La Unión, but unfortunately, we didn’t notice positive vibes here. If not the town, how about its surroundings? We opt for visiting two beaches: Las Tunas (a very flat beach popular with the locals) and the beach at Pueblo Viejo (a bit coarse, with fishing boats scattered here and there; a bit tricky to get to but peace, calm and emptiness on the upside).

//back to top/do początku

La Unión

To miasto, o którym chciałbym móc napisać coś miłego, ale niestety, nie zauważyliśmy tu pozytywnych wibracji. Skoro nie miasto, to może jego okolice? Robimy wypad na dwie plaże: Las Tunas (bardzo płaska i popularna wśród lokalsów plaża) oraz plażę przy Pueblo Viejo (nieco chropowata, z porozrzucanimi to tu, to tam łodziami rybackimi; trochę skomplikowany dojazd+marsz, za to absolutny spokój i brak tłumów).

//back to top/do początku

Conchagua

A much nicer little town, where you can climb the tower of a church and from which you can make a trip to El Espíritu de la Montaña, a viewpoint over an extinct volcano and the landscape below. And the view is not just any random view, as it includes islands and coastlines belonging to three countries: El Salvador, Honduras and Nicaragua. On the viewing platform, you can pitch a tent and enjoy the sunrise. A place to recommend.

//back to top/do początku

Conchagua

O wiele przyjemniejsze małe miasteczko, w którym można wgramolić się na wieżę kościoła I z którego można wybrać się na wypad do El Espíritu de la Montaña – punktu widokowego na wygasły wulkan i na pejzaż rozciągający się poniżej. A pejzaż to nie byle jaki, bo zawierający w sobie wyspy i wybrzeże należące do trzech krajów: Salwadoru, Hondurasu i Nikaragui. Na platformie widokowej można rozstawić namiot i podziwiać widoki o wschodzie słońca. Miejsce godne polecenia.

//back to top/do początku


Berlin

Nobody expected this: a Berlin in the middle of El Salvador. We pop in for a selfie from this smaller and more picturesque Berlin (well, maybe I’ve gone overboard with the picturesqueness, but it’s a nice little town with not much going on).

//back to top/do początku

Berlin

Tego nikt się nie spodziewał! Berlin w środku Salwadoru. Wpadamy tu na chwilę, żeby móc się pochwalić selfie z tego mniejszego i bardziej malowniczego Berlina (no, może się z tą malowniczością zagalopowałem, ale jest to sympatyczne miasteczko, w którym raczej niewiele się dzieje).

//back to top/do początku

Alegría

Next stop: Alegría, a small mountain town with a lake of the same name, tucked inside a crater (the lake, not the town). Perfect for a day’s stay – a light trek to and around the lake, and in the evening you can replenish your energy in one of the open-air eateries lined up in a row. There’s also a pleasant viewpoint and several murals. By complete coincidence, we also come across a breeding farm for tepezcuintle, friendly, sizeable rodents that usually live wild and which are a speciality of the local cuisine, eugh…

//back to top/do początku

Alegría

Kolejny przystanek: Alegría, mała, górska miejscowość jeziorkiem o tej samej nazwie, zaczajonym wewnątrz krateru. W sam raz na jednodniowy pobyt – lekki treking do i wokół jeziora, a wieczorem uzupełnienie energii w jednej z ustawionych w szeregu jadłodajni na świeżym powietrzu. Jest tu jeszcze przyjemny punkt widokowy i kilka murali. Zupełnie przypadkiem trafiamy też na hodowlę tepezcuintle, sympatycznych, sporych rozmiarów gryzoni, które zazwyczaj żyją dziko i które stanowią specjał lokalnej kuchni, brrr…

//back to top/do początku


Guatemala 2021

Santa Elena|Tikal|Cobán|Semuc Champey|Quiché|Chichicastenango|Atitlán|Xela|Guatemala City|Antigua

(Each destination follows this pattern: English text 1st, photos 2nd, Polish text 3rd/najpierw po angielsku, potem zdjęcia, potem po polsku)

Re-entering Palenque, using a combination of colectivo and mini-truck (on which the greedy driver tries to pack far too many passengers, leading to an unpleasant confrontation with the traffic police), we reach the border crossing (leaving through Tenosique). The traffic here is low, the border guards definitely don’t feel like doing much, every now and then a group of people are slowly crossing the border without bothering to pass the control, shirts are sticking with sweat, flies are buzzing, the hot day is spreading over the steaming asphalt.
On the other side – the tiny bit of a border town, with a couple of shops where you can exchange pesos for quetzales (at an OK rate, although it’s better to check it online before the transaction). The heat stretches the wait for the bus that will take us to the town of Santa Elena (beware of attempts to inflate the ticket price!).

We begin our tour of Guatemala – a country of a totally different, smaller scale than Mexico, with people of a different mentality, with a different cuisine (spoiler: foodwise it is a total downgrade and will remain so until Colombia, where the creativity of the chefs is once again revived and is not limited to preparing only rice and beans).

//

Zawinąwszy ponownie do Palenque, metodami kombinowanymi – colectivo, paka miniciężarówki (na której zachłanny kierowca próbuje upchnąć zdecydowanie zbyt dużo pasażerów, co prowadzi do nieprzyjemnej konfrontacji z drogówką), docieramy do przejścia granicznego (od strony Tenosique po stronie meksykańskiej). Ruch tu niewielki, pogranicznikom zdecydowanie nic się nie chce, co jakiś czas grupka osób powolnym krokiem przekracza granicę, całkowicie pomijając kontrolę, koszule lepią się od potu, mucha bzyczy, dzień leniwie się rozlewa po asfalcie.

Po drugiej stronie – zaczyn miasteczka granicznego, z paroma sklepikami, w których można wymienić pesos na quetzales (po znośnym kursie, choć lepiej go sprawdzić online przed transakcją). Upał rozciąga czekanie na busika, który zawiezie nas do miejscowości Santa Elena (uwaga na próby zawyżenia ceny przejazdu!).

Zaczynamy zwiedzanie Gwatemali – kraju o zupełnie innej, mniejszej skali niż Meksyk, z ludźmi o odmiennej mentalności, z inną kuchnią (spoiler: pod tym względem jest to totalny downgrade i tak już będzie aż do Kolumbii, gdzie kreatywność kucharzy znów odżywa i nie ogranicza się do serwowania wyłącznie ryżu i fasoli).


Santa Elena

After leaving the bus station we step into a slight atmosphere of street zombies, which slowly fades as we get closer to the centre, which has a few cheap hotels, some shops and restaurants. There is also a modern shopping mall which at the moment seems to be struggling to get off the ground and many of the spaces are empty (probably partly due to Covid). We check into our Express Hotel (cheap, as there have been very few guests recently; it is clean and tidy, the lakeshore is right there in front of youand there is even a small swimming pool with a green iguana lounging around – a very pretty colour, however, the colour of the water in the pool is a bit off-putting) and start exploring.

We cross the bridge to the islet of Flores, quietly perched on Lake Petén Itzá. Along the way, we witness a motorcyclist hit an iguana crossing the road, then pick up the carcass because the idea of a tasty dinner has just occurred to him. The islet is reasonably picturesque, but it’s hard to be impressed with the Mexican vivid colours fresh in our minds. Here, everything is a few tones more faded, greyed-out. Even the people are no longer so friendly, smiles seem to be narrower and no one is chatting you up in the street. The friendliness of Guatemalans is definitely more discreet.

I meet another juggler here – this time it’s Mikie from Scotland. He’s stuck here because his dog, until now a faithful travelling companion, has run away and decided to get separated in Santa Elena, but Mikie is hoping she’ll still come back… Ultimately she doesn’t, and Mikie moves on, because after all, the world needs to get explored, right?

//back to top/do początku

Santa Elena

Po wyjściu z dworca autobusowego wdeptujemy w klimat ulicznych zombies, który powoli zanika wraz z przybliżaniem się do centrum, w którym znajduje się kilka tanich hotelików, trochę sklepów i restauracji. Jest też nowoczesne centrum handlowe, które chwilowo ma chyba trudności z ruszeniem z kopyta i wiele lokali stoi niewynajętych (pewnie częściowo z powodu Covidu). Lokujemy się w naszym Hotelu Express (tanio, bo i gości ostatnio bardzo mało; czysto tu i schludnie, brzeg jeziora tuż i jest tu nawet tyci basen, wokół którego dostojnie człapie zielona iguana – bardzo ładny to kolor; ale już do koloru wody w basenie można mieć pewne zastrzeżenia) i ruszamy na zwiad.

Przechodzimy mostem na wysepkę Flores, cicho przycupniętą na jeziorze Petén Itzá. Po drodze jesteśmy świadkami jak motocyklista potrąca iguanę przechodzącą przez ulicę, po czym podnosi zwłoki, bo właśnie przyszedł mu do głowy pomysł na smaczny obiad. Wysepka jest w miarę malownicza, ale trudno się nią zachwycić, mając w świeżo w pamięci meksykańskie kolory. Tutaj wszystko jest o kilka tonów bardziej wypłowiałe, zszarzałe. Nawet ludzie nie są już tak przyjaźni, uśmiechy jakby węższe i nikt przyjaźnie nie zaczepia na ulicy. Sympatyczność Gwatemalczyków jest bardziej dyskretna i ukryta.

Spotykam tutaj kolejnego żonglera – tym razem jest to Mikie ze Szkocji. Utknął tu, bo uciekła mu psica, do tej pory wierna towarzyszka podróży, która w Santa Elena postanowiła się odłączyć, ale Mikie liczy, na to, że jeszcze wróci… Ostatecznie nie wraca, a Mikie ruszaj dalej, bo przecież świat sam się nie zwiedzi.

//back to top/do początku


Tikal

Santa Elena is actually just a warm-up before the biggest attraction of this area of Guatemala: the ruins of Tikal, which are some of the largest Mayan ruins in general. However, it is not the size of Tikal that is the most awesome, but the whole atmosphere created by the mysterious structures that suddenly emerge from the dense tropical forest. The Temple of the Jaguar dominates the area, but other buildings, hidden here and there, are quite impressive, too… Some of them can be climbed up and looked at in the green immensity of the forest, from which the stone heads of the temples protrude. As you stroll along the quiet paths leading from one structure to another, nature announces its presence from time to time in a colourful way – an aracari or toucan flies by, a howler makes its noises, a spider monkey flits through the treetops and a wild pearl turkey strolls across a clearing. And there is the most peculiar animal you can come across here – the red tejon/coati/coatimundi, a bizarre invention of nature, that runs through the forest in flocks of cute little animals. For its multitude of attractions with natural additions, Tikal receives a score of 10/10.

P.S. Beware of howler monkeys occasionally throwing their poop at tourists.

//back to top/do początku

Tikal

Santa Elena to właściwie tylko rozgrzewka przed największą atrakcją tego rejonu Gwatemali: ruinami Tikal, stanowiącymi jedne z największych ruin majańskich w ogóle. Jednak to nie rozmiarami Tikal zachwyca, ale całą atmosferą, którą tworzą tajemnicze budowle wyłaniające się nagle z gęstego tropikalnego lasu. Nad całością dominuje imponujących rozmiarów Świątynia Jaguara, ale i inne budowle, poukrywane to tu, to tam, robią spore wrażenie… Na niektóre z nich można się wspiąć i porozglądać po zielonym bezkresie lasu, spośród którego wystają kamienne głowy świątyń. Przechadzając się cichymi ścieżkami, wiodącymi od jednej do drugiej struktury, co jakiś czas w barwny sposób daje o sobie znać natura – a to przeleci aracari albo tukan, a to zawyje wyjec, a to w koronie drzew przemknie czepiak (spider monkey) a po polanie przeczłapie dziki indyk perłowy. I jest najoryginalniejszy zwierz, na którego można tu trafić – rudy tejon/coati/coatimundi, przedziwny i przesympatyczny wynalazek natury, która każe mu ganiać po lesie rozfurkanymi, pociesznymi stadkami. Za mnogość atrakcji z naturalnymi ozdobnikami Tikal otrzymuje notę 10/10.

P.S. Uwaga na rzadkie przypadki rzucania w turystów odchodami przez wyjce.

//back to top/do początku

Cobán

A very stopover kind of place, which is not to say it has no charm – there is a church, some nice restaurants and chill cafes as well as marketplaces with cheap clothes to be found here. Plus, while shopping in local supermarkets I find that Guatemala is THE place to buy chocolate tableas (though they like to add some sugar into the mix).

//back to top/do początku

Cobán

Bardzo przesiadkowe miejsce, co wcale nie oznacza, że brak mu uroku. Jest tu kościół, parę przyjemnych restauracyjek i kawiarenek, a także targowiska/sklepiki z bardzo tanimi ciuchami. Poza tym, podczas zakupów w lokalnym supermarkecie zdaję sobie sprawę, że Gwatemala to idealne miejsce do zaopatrzenia się w w tabliczki rozpuszczalnej czekoladę (bardzo dobra cena; zazwyczaj z dodatkiem cukru).

//back to top/do początku


San Agustín Lanquín / Semuc Champey

Heading south, we arrive at San Agustín Lanquín, our base camp to Semuc Champey, a very interesting river and rock formation. At our base camp, quite nicely situated between gentle hills, we witness colourful crowds coming from all the surrounding villages to collect their monthly pensions and benefits.

Semuc Champey does not disappoint – it is a complex of natural, shallow pools, carved into the rock, under which there is a river flowing secretly. You can take a dip in the pool, walk around and climb up to the lookout point, being carefully watched by howler monkeys lurking in the tree branches along the way. We also meet a group of cheerful kids fishing in the river and another group with whom we make a photo duel. In fact, it is only with the kids that it is easy to make friends in Guatemala, as the adults are full of reserve and do not trust foreigners very much (which makes sense, given the history of contacts between Europeans and the original inhabitants of this part of the world). It is also possible to stay overnight at Semuc Champey itself, but we find the prices disproportionate to the standard offered, so we return to Lanquín. From here we continue south towards Lake Atitlán.

//back to top/do początku

San Agustín Lanquín / Semuc Champey

Zmierzając na południe, zahaczamy o San Agustín Lanquín, naszą bazę wypadową do Semuc Champey, bardzo ciekawej formacji rzeczno-skalnej. W naszej bazie wypadowej, całkiem ładnie położonej, między łagodnymi wzgórzami, trwa właśnie wypłata rent i zasiłków, co sprawia, że jest bardziej tłoczno i kolorowo, niż to zwykle bywa.

Semuc Champey nie rozczarowuje – to kompleks naturalnych, płytkich basenów, wyrzeźbionych w skale, pod którą po kryjomu płynie rzeka. Można się tu popluskać, pochodzić dookoła i wspiąć się do punktu widokowego, będąc po drodze uważnie obserwowanym przez zaczajone na gałęziach drzew wyjce. Spotykamy też grupkę wesołych dzieciaków, łowiących ryby oraz inną grupkę, z którą urządzamy sobie pojedynek na portrety fotograficzne. Właściwie tylko z dzieciakami można w Gwatemali łatwo nawiązać znajomość, bo dorośli są pełni rezerwy i nie bardzo ufają obcokrajowcom (ma to swój sens, zważywszy na historię kontaktów Europejczyków z mieszkańcami tej części świata). Przy samym Semuc Champey można też zanocować, ale uznajemy, że ceny są niewspółmierne do oferowanego standardu, zatem wracamy do Lanquín. A potem ruszamy dalej na południe w kierunku Jeziora Atitlán.

//back to top/do początku


Santa Cruz del Quiché

We take a break in the crossroads town, where we tromp around the centre for a bit and gaze at the colourfully dressed women (each region and each town in Guatemala has its own traditional dress pattern), snagging a church and a statue of Tecun Uman, the last heroic king of the the K’iche’ Maya people .

//back to top/do początku

Santa Cruz del Quiché

Robimy sobie przerwę w miasteczku na rozstajach dróg, w którym drepczemy trochę po centrum i wpatrujemy się w kolorowo ubrane kobiety (każdy region, każde miasteczko w Gwatemali ma swój własny tradycyjny wzór sukni), zahaczamy o kościół i o statuę Tecun Umana, ostatniego, bohaterskiego króla Kichów (odłam Majów).

//back to top/do początku


Chichicastenango
Along the way, we make a brief stop in Chichicastenango (although the other villages we pass along the way also look inviting) to check out its famous market where you can buy the beautiful fabrics used to make the traditional garments proudly worn by local women. There are also several churches here, where pre-Columbian traditions mix with Catholic ones.

//back to top/do początku

Chichicastenango

Po drodze robimy sobie krótki postój w Chichicastenango (choć i inne miejscowości mijane po drodze wyglądają zachęcająco), ze względu na słynne targowisko, na którym można zakupić przepiękne materiały, z których są szyte tradycyjne ubiory, z dumą noszone przez miejscowe kobiety. Jest tu też kilka kościołów, w których tradycje prekolumbijskie mieszają się katolickimi.

//back to top/do początku

Lake Atitlán

This is the first lake stop, with a sizeable hotel and restaurant base. There are also quite a few white expats living here, bringing in intensely hipster vibes. The rather nasty thing is that whites, by definition, pay more for transport around the lake, even if they came here with a mission to help the local community. Which, by the way, is exactly our plan: we are here to help the Tui’k Ruch’ Lew organisation, which seeks to ensure the sustainability of the largest town on the lake: Santiago Atitlán. We are focusing on one of the main aspects of their activities: ONIL ecological cookstoves, which they produce and install in homes where they usually cook over an open fire, an inefficient and unenvironmental way (large amounts of wood are needed, leading to increased illegal logging), turning the town into a huge cloud of smoke every morning (we had the opportunity to experience this by taking a boat trip at sunrise), poisoning the residents’ lungs and burning their eyes. Together, with the considerable help of Jessica, a German girl involved in the cookstove project (her Instagram: @kind.science), we are making a video explaining what the whole action of replacing the stoves is all about, taking the opportunity to visit several families, we also visit illegal logging sites and generally get to know the town and its surroundings.

In our free time, we organise a watercolour lesson for the kids at one of the local schools, climb the pleasant Cerro de Oro mountain and take a cruise on the lake with Cameron, who tells us the story of his life: when he was a kid, his hippy parents brought him here from the USA and he had to adapt to the new environment (it was not always easy). Today, he is held in high esteem by the locals, although one can still sense that some distance is maintained – making friends with Guatemalans is not easy! Cameron’s daughter (whose voice can be heard in our ONIL video), on the other hand, is planning to go to the USA to study; who knows if she will return here later. This is not an ideal place for young people. Some would say there is not future staying here, and there is this big world out there…

We also scan the forest for the national bird of Guatemala – the amazing crested quetzal (the local currency takes its name after this species), but no luck this time. Well, we will have to come here again someday…

As we say our goodbyes to the lake, we stop for a while in San Pedro, perhaps the hippiest of the towns surrounding Atitlán. We stay in a hostel that is crumbling into pieces before our eyes; it is run (if that’s what you can call it) by a cheerful yarn-obsessed artist who is definitely more comfortable with designing clothes than taking care of tourists:)

Onil Cookstove video

//back to top/do początku

Jezioro Atitlán

To pierwszy jeziorny przystanek, ze sporą bazą hotelową i restauracyjną. Mieszka tu też sporo białych ekspatów, wprowadzających intensywnie hipsterskie wibracje. Dość paskudną rzeczą jest, iż biali z definicji płacą więcej za transport po jeziorze, choćby przybyli tu z misją pomocy lokalnej społeczności. A taki plan właśnie mamy: wesprzeć organizację Tui’k Ruch’ Lew, która stara się zadbać o zrównoważony rozwój największego miasteczka położonego nad jeziorem: Santiago Atitlán. Koncentrujemy się na jednym z głównych aspektów ich działalności: ekologicznych piecach ONIL, które produkują i instalują w domostwach, w których zazwyczaj gotuje się na otwartym ogniu, co jest sposobem nieefektywnym i nieekologicznym (potrzebne są duże ilości drewna, co prowadzi do wzmożonej, nielegalnej wycinki lasów), każdego ranka zmieniającym miasteczko w wielką chmurę dymu (mieliśmy okazję przekonać się o tym, wybierając się o wschodzie słońca w rejs łódką), zatruwając płuca mieszkańców i szczypiąc ich w oczy. Wspólnymi siłami, z wydatną pomocą Jessiki, Niemki zaangażowanej w projekt piecowy (jej instagram: @kind.science), tworzymy materiał wideo, wyjaśniający, o co chodzi w całej akcji wymiany pieców, przy okazji odwiedzając kilka rodzin, zwiedzamy miejsca nielegalnej wycinki i ogólnie zapoznajemy się z miasteczkiem i okolicami.

W czasie wolnym organizujemy dzieciakom w jednej z zaprzyjaźnionych z organizacją szkół lekcję akwareli, wspinamy się na sympatyczną górkę Cerro de Oro a także wybieramy się w rejs po jeziorze wraz z Cameronem, który opowiada nam historię swojego życia: za dzieciaka przywieźli go tutaj z USA hippisujący rodzice i musiał przystosować się do nowego środowiska (nie zawsze było łatwo). Dziś cieszy się wśród miejscowych pewną estymą, choć wciąż daje się wyczuć pewien dystans – zaprzyjaźnić się z Gwatemalczykami to spora sztuka! Z kolei córka Camerona (której głos można usłyszeć w naszym ONIL-owym filmiku), planuje wyjazd po naukę do USA, kto wie, czy potem tutaj wróci. To nie jest idealne miejsce dla młodych ludzi. Brak tu jakichś szczególnych perspektyw, a tymczasem wielki świat woła i woła…

Próbujemy też znaleźć w lesie narodowego ptaka Gwatemali – niesamowitego kwezala herbowego (od niego wzięła nazwę tutejsza waluta), ale tym razem się nie udaje. Cóż, trzeba będzie kiedyś zjawić się tu ponownie…

Żegnając się z jeziorem, na chwilę przystajemy w San Pedro, chyba najbardziej hippisowskiej z atitlanowych miejscowości. Zatrzymujemy się w rozpadającym się na naszych oczach hostelu, prowadzonym (jeśli tak to można nazwać) przez radosnego artystę włóczkowego, który zdecydowanie lepiej czuje design ciuchów niż dbanie o turystów:)

//back to top/do początku


Quetzaltenango (Xela) and around

We’re staying in Guatemala’s largest city in the west a little longer than expected, because first we had a very pleasant stay at Casa Seibel (an atmospheric colonial house converted into a hostel) and made friends with both staff and guests, and then we got stuck into the dog shelter run by @thedoxproject.…

And besides, the town itself also has a lot to offer – photogenic streets, colonial architecture, the municipal theatre (amazing wooden interior!)… And on top of that, there are some interesting places to visit around Xela too.


Chicabal Lagoon

This is a lake inside the crater of an extinct volcano, where pre-Columbian rituals of asking for rain are still performed. Quite a pleasant couple-of-hours trek, ending with a long staircase descending into the interior of the crater. From a distance, we watch the worshippers decorate the surface of the water with a variety of flowers while the crater fills with mist… Before setting off on the return journey, I send a drone to catch a glimpse of the picturesque Santa Maria volcano.
(To get to the lake, take the colectivo in the morning and jump off at San Martín
Chiquito, then walk through the village, arrive at the toll booth (racist tickets with a low price for Central American tourists and more expensive tickets for the rest of the world) and on to the lake itself. No guide needed, there is no way you can get lost.


San Francisco el Alto

Near Xela we also have a town with an animal market every Friday. What you can expect to find here is a little bit of cruelty, a little bit of cute dogs and a whole lot of traditional local clothes worn by vendors and customers alike (especially the women).


San Andrés Xecul

This is another small town that is well worth a visit – for its famous yellow church, with a façade lined with sculptures and painted in a distinctive motley naïve style, attesting perhaps not so much to the artist’s talent as to his deep faith (both in God and in his own skills) and the religiousness of the inhabitants of San Andrés Xecul. You can’t deny it its charm and delicious cuteness – you’d want to eat this whole temple! On the hill, there is something of a mirror image of the church – the Iglesia del Calvario. On our way back to the main square, we also come a musically interesting funeral procession. This town was definitely worth a visit.

This concludes our tour of Xela and its surroundings, although I am sure it is worth checking out the other surrounding towns, mountains and hills.

//back to top/do początku

Quetzaltenango (Xela) i okolice

W największym mieście na zachodzie Gwatemali zatrzymujemy się nieco dłużej niż przewidywaliśmy, bo najpierw bardzo przyjemnie nam się mieszkało w Casa Seibel (klimatyczny kolonialny dom przerobiony na hostel) i zaprzyjaźniało zarówno z obsługą, jak i z gośćmi, a następnie utknęło nam się w schronisku dla psów prowadzonym przez @thedoxproject…

A oprócz tego samo miasto też ma się czym pochwalić – fotogeniczne uliczki, kolonialna architektura, teatr miejski (niesamowite drewniane wnętrze!)… A na dodatek, wokół Xeli też jest parę ciekawych miejsc do odwiedzenia.

Laguna Chicabal

To jezioro wewnątrz krateru wygasłego wulkanu, w którym wciąż odprawia się prekolumbijskie rytuały prośby o deszcz. Całkiem przyjemny kilkugodzinny trek, zakończony długimi schodami do wnętrza krateru. Z pewnej odległości obserwujemy wiernych, którzy dekorują taflę wody rozmaitymi kwiatami a w międzyczasie krater wypełnia się mgłą… Przed wyruszeniem w drogę powrotną wysyłam jeszcze drona, żeby podpatrzył malowniczy wulkan Santa Maria.

(aby dostać się do jeziora należy rano wsiąść w colectivo i wyskoczyć w San Martín

Chiquito, potem przechodzimy przez wioskę, docieramy do punktu poboru opłat (rasistowskie bilety z podziałem na tańszych turystów z Ameryki Centralnej i droższych z reszty świata) i dalej, do samego jeziora. Przewodnik niepotrzebny, nie ma szans, żeby się zgubić.

San Francisco el Alto

W pobliżu Xeli mamy również miasteczko, w którym w każdy piątek odbywa się targ zwierząt. Trochę tu okrucieństwa, trochę słodkich psiaków a całość dopełniona tradycyjnymi lokalnymi strojami sprzedawców i klientów (a zwłaszcza sprzedawczyń i klientek).

San Andrés Xecul

To kolejna mała miejscowość, którą warto odwiedzić – ze względu na słynny żółty kościół, z fasadą okraszoną rzeźbami i wymalowaną w charakterystycznym stylu pstrokato-naiwnym, świadczącym może nie tyle o talencie artysty, co o jego głębokiej wierze (w Boga i w swoje umiejętności) jak i o religijności mieszkańców San Andrés Xecul. Całości nie można odmówić uroku i słodkości – aż chciałoby się ten kościół zjeść!. Na wzgórzu stoi coś na kształt lustrzanego, acz pomniejszonego odbicia tejże świątyni – to Iglesia del Calvario. W drodze powrotnej ku głównemu placowi natykamy się na interesujący, bo rozmuzykowany kondukt żałobny. Zdecydowanie warto było się tu zjawić.

Na tym kończymy zwiedzanie Xeli i okolic, choć z całą pewnością warto rozejrzeć się i po innych okalających ją miejscowościach, górach i pagórkach.

//back to top/do początku

Guatemala City

Finally, we arrive in the capital, which we can’t quite get excited about – we just don’t care about big, chaotic cities that much. Of course, there are quite a few places of importance and historical sites, but we treat the capital mainly as an essential transfer point. Practical tip: it’s worth getting a Transmetro card – it’s the fastest and safest way to get around the city.

//back to top/do początku

Ciudad de Guatemala

W końcu docieramy do stolicy, którą chyba nie jesteśmy w stanie się zachwycić – po prostu nie zależy nam na zagłębianiu się w duże, chaotyczne miasta. Oczywiście, znajduje się tu sporo miejsc ważnych i zabytkowych, ale my traktujemy stolicę głównie jako niezbędny punkt przesiadkowy. Porada praktyczna: warto zaopatrzyć się w kartę, uprawniającą do przejazdu Transmetrem – to najszybszy i najbezpieczniejszy sposób na przemieszczanie się po mieście.

//back to top/do początku

Antigua

Your Guatemala tour is not complete if you don’t make a stop in Antigua (official name: Antigua de Guatemala), the former capital of the Generalitat of Guatemala. Neat, regular and repainted streets contrast with the ruins of churches and monasteries (the very fact that they are left to rot like that and you are charged for entering them leaves us with mixed feelings; fortunately, some churches are still in good condition), hotels, motels and restaurants are plenty…. A charming, if perhaps a little overrated city. And then there is the most important, iconic spot to photograph: the Arch of Saint Catherine, strung across the cobble street, with the majestic Volcán de Agua (Volcano of Water) in the background.

We stop in Jocotenango, just north of Antigua (you can easily walk there), home to an interesting ecological project, Eco Farms GT (@ecofarmsgt), which experiments with aquaponics and traditional Mayan methods of plant cultivation (such as spiral beds). Jocotenango is also home to our host, obsessed with the idea of growing mushrooms, which he could talk about all day and then fry them in the evening (delicious!). As we talk, once in a while we hear the sound of fireworks, but somehow forget to ask what the festivities are about. It is only when we wake up in the morning and hear the shots again that we realise that it the nearby Volcán de Fuego that is the culprit, shooting clouds of ash into the air every now and then. For the local people this is so completely normal that they don’t notice it at all, and for us it is a slightly disturbing attraction…


We bid farewell to Guatemala, a country that is friendly but in its own reserved way, where we had the opportunity to meet some very interesting people, marvel at the colourful traditional costumes (worn every day, not just on holidays), listen to the ubiquitous sound of the slapping of pupusas (traditional corn flatbreads), gaze at the architectural monuments and the mountainous landscapes, and reflect on Guatemala’s glorious past and not yet entirely successful present.

//back to top/do początku

Antigua

Nie da się, a przynajmniej nie powinno się odbyć podróży po Gwatemali bez zahaczenia o Antiguę (oficjalna nazwa: Antigua de Guatemala), dawnej stolicy Generalnego Kapitanatu Gwatemali. Zadbane, regularne i odmalowane uliczki kontrastują z ruinami kościołów i klasztorów (sam fakt, iż pozwala się im niszczeć i kasuje się za możliwość wejścia do środka, wywołuje u nas mieszane uczucia, całe szczęście, ostało się trochę kościołów w dobrym stanie), hoteli, hotelików i restauracji tu bez liku… Urokliwe, choć może trochę przereklamowane to miasto. I jest jeszcze najważniejszy, ikoniczny punkt do ofotografowania: Łuk Świętej Katarzyny, przewieszony w poprzek kamiennej ulicy, z majestatycznym Volcán de Agua (Wulkanem Wody) w tle.

Zatrzymujemy się w Jocotenango, tuż na północ od Antiguy (można tam spokojnie wybrać się piechotą), gdzie mieści się ciekawy projekt ekologiczny – Eco Farms GT (@ecofarmsgt), w którym eksperymentuje się z akwaponiką i z tradycyjnymi majańskimi metodami uprawy roślin (np. spiralne grządki). W Jocotenango ma też dom nasz gospodarz, opętany ideą hodowli grzybów, o których mógłby opowiadać cały dzień, a potem wieczorem je smażyć (pyszności!). Podczas rozmów co jakiś czas słyszymy odgłosy fajerwerków, ale jakoś zapominamy zapytać, co to za święto. Dopiero, gdy budzimy się nad ranem i znowu słyszymy wystrzały, zdajemy sobie sprawę, że odpowiada za nie pobliski Volcán de Fuego, wystrzeliwujący co jakiś czas w powietrze chmury popiołu. Dla okolicznych mieszkańców jest to tak całkowicie normalne, że w ogóle tego nie zauważają, a dla nas to nieco niepokojąca atrakcja…

Żegnamy się z Gwatemalą, krajem przyjaznym, acz pełnym rezerwy, w którym mieliśmy okazję poznać kilka wielce interesujących osób, zachwycić się kolorowymi tradycyjnymi strojami (noszonymi na co dzień, a nie od święta), nasłuchać się wszechobecnego dźwięku uklepywania pupus (tradycyjnych placków kukurydzianych), napatrzeć się na zabytki architektury i na górskie pejzaże i zadumać się nad wspaniałą przeszłością i nie do końca jeszcze udaną teraźniejszością Gwatemali.

//back to top/do początku


Philippines, 2020.01

Philippines one more time // Filipiny raz jeszcze

A short post this time, mostly photography-filled. And divided into four sections: Lake Taal volcano eruption – Tablas Island – Banton Island – Back to Manila via Lucena + bonus (timetables of ferries connecting different towns/islands).

Tym razem krótki wpis, przede wszystkim fotograficzny. I podzielony na cztery części: wybuch wulkanu-wyspa Tablas-wyspa Banton-droga powrotna do Manili przez Lucenę + bonus w postaci zdjęć harmonogramów kursów promów między poszczególnymi wyspami/miejscowościami.

Lake Taal Volcano Eruption // Wybuch wulkanu na jeziorze Taal

Tablas (Romblon province)

Banton (Romblon province)

On my way back to Manila via Lucena // Z powrotem do Manili przez Lucenę

Ferry timetables // Rozkłady jazdy promów

 

Sumatra, Indonesia 2017.06

Of all the countless islands of Indonesia I decided to visit two: Sumatra and Bali (Lombok doesn’t count as I was there for half a day only just to hop on a plane). Below are some impressions of Sumatran part of my trip.

I owe huge thanks to Rudy, the greatest ever couchsurfing host from Medan and to his flatmate William… It is them (and their jolly bunch of friends) I had a very soft landing in Indonesia and I got introduced to many a local custom. The care they took of me even felt too much at some point but only until I watched some videos of people getting mugged in many cruel ways at night (especially by guys on electric scooters)… It was only then that I understood better why my friends would always give their buddies a ride back right to their door and wait until they safely got in… And the security of Indonesian Chinese (and my hosts are members of that minority) is something one should not take for granted: being the best educated, best earning and not-so-willing-to-marry-Indonesians social group they face some hostile looks from locals on everyday basis and you can sense that there still exists the potential to repeat the pogroms like that one that took place in 1998. Nobody got really punished for 1965-66 anticommunist raids that targeted many innocent Chinese either… And Pancasila, the omnipresent paramilitary organization that very often replaces police in their actions has many of those who caused the above mentioned trouble in their ranks. By the way, I found it astonishing how many of such paramilitary groups were active in almost every borough of the city, advertising their activities on big banners… The police and the army don’t seem to mind…

Enough of that nit-picking though… I began my Sumatran experience with sightseeing the city of Medan – colorful, seemingly quite conservative but a very multicultural city (for North Sumatran standards). An experience I recommend: hang around the mall and let local students interview you… The benefits are mutual – the students get what they need for their classes and you, the foreigner, feel like a superstar for a moment:) I also came across a guy who makes tiny glass buildings using scrap bottles – a very nice person but his business is not going too good and he lives in terrible conditions. If I only had a way to fit his stuff in my backpack I would have bought a glass house or two…

Next stop – Berastagi. This is the perfect place to begin your volcano experience… The trail leading to inactive Mount Sibayak is nice and easy and when you go down on the other side you can jump into (paid) pool with hot (and stinky) water. Mount Sinabung, on the other hand, was a bit too angry to climb it so I only got as close as I could and watched it from a safe distance…

One more important place to visit when in Sumatra is Lake Toba. A very popular tourist destination once, it became a mess after ecological disaster brought upon by sensless fishing. It is slowly getting back in shape but you can clearly see that many of lodging places remember the long gone glory and do nothing to bring the establishment to more recent standards (like something better than a hole and rubber hose in the bathroom – but hey, it’s affordable!).

The Somosir island that rests in the middle of the lake (which in turn is a huge crater covered with water) invites you to wander around and look at the wicked architecture of Batak minority. You can also check out the places that remind you of the rich Batak culture across the ages…

***

Z niezliczonej liczny wysp i wysepek, którymi kusi Indonezja, zdecydowałem się odwiedzić dwie: Sumatrę i Bali (Lombok się nie liczy, bo byłem tam ledwie pół dnia, żeby wsiąść w samolot powrotny). Poniżej trochę wrażeń z pobytu na Sumatrze w formie wizualnej.

Winien jestem wielkie podziękowania Rudy’emu, przesympatycznemu couchsurfingowemu gospodarzowi z Medan i jego współlokatorowi, Williamowi… Dzięki nim (i całej ichniej wesołej kompanii), miałem miękkie lądowanie w Indonezji i ciekawe wprowadzenie w meandry miejscowych zwyczajów. Opieka, którą zostałem objęty, w pewnym momencie wydawała mi się być nadopiekuńczością, dopóki nie obejrzałem sobie internetowych filmików pokazujących nocne napady wszelkiej maści (zwłaszcza z użyciem wszechobecnych skuterów)… Dopiero wtedy trochę się przekonałem do eskortowania każdego ze znajomych pod same drzwi i czekania, aż wejdą do domu i zaryglują drzwi… Inną sprawą jest, że chińska mniejszość w Indonezji (do której zaliczają się moi gospodarze) ma więcej powodów do obaw o bezpieczeństwo: będąc najlepiej wykształconą, najlepiej zarabiającą i niespecjalnie wżeniającą się w indonezyjskie rodziny grupą, na codzień spotykają się z mało życzliwymi spojrzeniami miejscowych, a podskórnie da się wyczuć potencjalną gotowość do powtórek pogromów, jak np. ten z 1998 roku. Wciąż nie jest też rozliczony temat gnębienia Chińczyków podczas czystek antykomunistycznych w latach 1965-66… A Pancasila, wszechobecna paramilitarna organizacja, która wyręcza policję w jej działaniach, ma w swych szeregach autorów wyżej wspomnianych okropieństw. Swoją drogą, zdumiewająca jest mnogość takich instutucji i instytucyjek paramilitarnych – odniosłem wrażenie, że każda dzielnica miasta ma swoich “żołnierzy” i zachęca do wstępowania we własne szeregi na wielkich bannerach… A policja i wojsko nie protestują, chyba tak jest im wygodniej…

No dobrze, dość szukania dziury w całym… Zwiedzanie Sumatry zacząłem od miasta Medan, barwnego, niby dość konserwatywnego ale dość multikulturowego jak na standardy północnosumatrańskie. Z nietypowych doświadczeń – polecam powłóczenie się po mallu i pozwolenie medańskim studentkom anglistyki na przeprowadzenie wywiadu z obcokrajowcem… Korzyść obopólna, studentki mają materiał na zajęcia, a obcokrajowiec przez chwilę czuje się jak gwiazda:) Przypadkiem wpadłem też na Pana, który tworzy rzeźby z odpadów szklanych – bardzo sympatyczny gość, stara się jak może być twórczy, ale biznes kiepsko się kręci i facet mieszka w warunkach urągających człowieczeństwu. Gdybym miał jak toto zapakować, to bym może i od niego kupił jakiś szklany budyneczek…

Kolejny przystanek to Berastagi – to idealne miejsce dla tych, którzy chcą zapoznać się z wulkanami… Trasa do nieczynnego już wulkanu Mount Sibayak jest łatwa i przyjemna, a schodząc z drugiej strony, można wskoczyć do (płatnego) basenu z gorącą (i śmierdzącą) wodą. Mount Sinabung z kolei był akurat trochę zbyt wzburzony, żeby można było się nań wspiąć, ale podjechałem w miarę blisko i popodziwiałem górę z bezpiecznej odległości…

Jeszcze jeden ważny punkt do odwiedzenia na Sumatrze to dla mnie Jezioro Toba. Niegdyś bardzo popularne miejsce turystyczne, popadło w ruinę po katastrofie ekologicznej, którą spowodowało niekontrolowane rybołóstwo. Teraz powoli wraca do formy, ale wiele z miejsc noclegowych jest wyraźnie zaniedbanych i dysponuje standardem z poprzedniej epoki (dziury w podłodze + gumowy wąż jako wyposażenie toalety/łazienki)… Za to ceny przystępne, więc nie ma co narzekać:)

Na wyspie Somosir, mieszczącej się na środku jeziora (które jest samo w sobie zalanym wodą kraterem olbrzymiego – nieczynnego już – wulkanu), można się powłóczyć i popodziwiać odjechaną architekturę mniejszości etnicznej Batak i pozwiedzać miejsca, które przypominają o batakowej kulturze sprzed wieków…

Medan:

Berastagi:

Lake Toba: