Sombor 2010.04.05 161 km

The first thing to remember when you try to cross the border between Hungary and Serbia is not to try to do this in Bacsszentgyorgy – it’s open only for those who live in the border area, not for internationals. I had myself stopped by border police as they were suspecting I was trying to do something illegal. They were friendly after all, especially when I told them about my traveling plan.
And then I had to cycle back and around to get to Herzegszanto/Back Breg border crossing. And all that wind that was blowing in my back so kindly suddenly became my worst enemy. It started raining and it all became dark before I even entered Serbia… The guy in the booth at the border looked very unhappy (bad weather?) and didn’t like anything of what I told but he gave me the stamp and that counts (he was quite upset thinking I was speaking Russian with him, he only calmed down a little when he learned that it was Polish that I was using).
And the quality of the roads there, my oh my… Slaloming the holes when it’s completely dark is not the best entertainment I can imagine. And all those dogs barking around… Creepy.
There was also a roe deer that jumped just a couple of meters before my bike…
I was really, really glad to meet my host – Darko. He came to the main street in Sombor by car and from then on I followed him to his house where I also got to meet his wife, Miriana. Darko had hitch-hiked a lot across Poland and was happy to thank my country for its hospitality by hosting me humble self. Lucky me!

We started off the following day with some tasty burek (a kind of bread/cake with a filling – white cheese or meat) and went to see Darko at work.
My host has had quite a career as basketball player (this sport is quite popular here and Serbian national team is one of the best in Europe and maybe even in the world) and now works as a coach for kids. I was a little ashamed to find that those 11-year old kids were already playing a lot better than I do…

During my stay in Sombor we would also visit one Polish-Serbian family. The ladies – Barbara and her daughter Renata – seemed to be happy to see a Polish person there and noticed I was getting some tan already, even though there hadn’t been any really sunny day yet this year.

We talked a little about the war that ravaged former Yugoslavia – luckily this region stayed intact. The only ethnic problem, but not a big one, is the non-integration of Hungarian minority – they refuse to learn Serbian language and stay in enclosed communities. And then, there is of course the Romani/Gypsy issue but I’ll come back to that later.

Since Darko had a day off he decided to join me on his bike for a small part of my route – and arranged a stay for me in his family’s house in Backi Gracac…

***

Nigdy, przenigdy nie próbujcie przekraczać granicy w Bacsszengyorgy – znajduje się tam przejście tylko i wyłącznie dla mieszkańców pasa przygranicznego, cała reszta świata powinna się udać do Hercegszanto. Co i ja uczyniłem, nadkładając kawał drogi i walcząc z wiatrem, który do tej pory usłużnie dął mi w plecy, a teraz stał się moim najgorzm wrogiem. Zaraz potem jak wykonałem w tył zwrot, pojawił się samochód straży granicznej z dociekliwymi funkcjonariuszami w środku. Całe szczęście, okazali się być bardzo sympatyczni, zwłaszcza po zapoznaniu się z moim pomysłem na wycieczkę.

Smutny pan na granicy po stronie serbskiej (miejscowość nazywa się Backi Breg) podszedł do mnie nieufnie, żadna z moich odpowiedzi mu nie przypadła do gustu, a najbardziej wyprowadziło go z równowagi, że ponoć mówiłem po rosyjsku – wyjaśniłem mu, że to nie rosyjski, tylko polski i trochę się uspokoił. Grunt, że stempel został przystawiony.

Nie polecam serbskich dróg, zwłaszcza nocą. Slalom między dziurami po ciemku nie sprawił mi wiele frajdy. Dodatkową antyatrakcję stanowił deszcz, tudzież co jakiś czas odzywający się nie wiadomo skąd pies.
Jeszcze jeden bonus stanowiła sarna, która przebiegła przed rowerem w odległości paru metrów.

Mój gospodarz, Darko, wykazał się wyrozumiałością i przyjął mnie z wszelkimi honorami – w ramach wdzięczności za życzliwość z jaką się spotkał, podróżując autostopem po Polsce. Jego żona, Miriana, choć nie do końca wtajemniczona w couchsurfing, była dla mnie również bardzo miła.

Następny dzień rozpoczęliśmy od solidnej dawki burka – chlebo-ciasta z farszem z białego sera lub mielonego mięsa i wybraliśmy się do pracy Darko.
Mój gospodarz ma za sobą karierę sportową – grał zawodowo w koszykówkę w kilku klubach – i obecnie trenuje dzieciaki w wieku 10-12 lat. Z niezłymi efektami – oceniam, że każdy z jego podopiecznych byłby w stanie mnie ograć:)

W Somborze odwiedziliśmy również polsko-serbską rodzinę – spotkałem się z bardzo ciepłym przyjęciem, goście z Polski w tych rejonach to rzadkość:)

Porozmawialiśmy sobie trochę o wojnie, która – całe szczęście – oszczędziła Sombor i okolice. Jedyny problem okołoetniczny stanowią obecnie Węgrzy, niekwapiący się do integracji z miejscowymi i nie władający językiem serbskim. I, rzecz jasna, Romowie – ale to zupełnie inny temat, do którego wrócę później.

Darko miał dzień wolny od pracy, więc postanowił wskoczyć na rower i potowarzyszyć mi przez następny, krótki etap. Kolejny przystanek to Backi Gracac – rodzinna wieś Darko, w której załatwił mi nocleg. 

Györköny 2010.04.04 117 km

OK, that really was optimistic – I thought I could make it to Serbia today but I ended up looking for a hotel in Nagydrog… and there was none.

But first things first.
I cycled along the bank of Balaton, the Hungarian sea where everybody migrates as soon as it gets warm. At this time of year, however, there is nobody hanging out there, no fish snack sold, only a lonely fisherman here or there.
It is quite difficult to get to the lake itself – it seems that almost every little piece of land has already been purchased and covered with a villa.

I had my first nasty experience with a dog – one of those beasts snatched at a belt hanging from my bike-mounted backpack and wouldn’t let go for quite some time. It wasn’t really helpful for my cycling and I guess the poor fellow wasn’t enjoying his time running with his mouth full of fabric… I really like dogs and they seem to like me in general but those relations get altered when I’m on the bike…

Eventually I managed to go as far as Nagydrog where – as said before – there was no hotel to be found.
I had to go back a couple of kilometers as I had been told there was one in Gyorkony. I rode the bike in the dark again, desperate to find a place to stay. In Gyorkony I asked a passer-by for directions and he was so kind to 1. speak in German, 2. call the hotel owner to come. However, the owner was busy celebrating Easter so the hotel option was out. Luckily, the kind passer-by (Martin was his name) offered me to stay in his vineyard hut. But before that I had to join him in his visit to a nearby bar where I met his brother & a bunch of friends. One of them was a German pensioner who spends half a year in his Hungarian vineyard and half the population of nearby villages consists of German pensioners… This motivates the locals to learn German, thus making life easier for tourists like me:)
Martin’s hut felt like a five-star hotel to me. Two floors, three beds to choose from… I was really thankful.

***

Przesadziłem dziś z optymizmem – postanowiłem sprawdzić, czy dam radę dotrzeć do Serbii. Nie udało się, w dodatku nie znalazłem po drodze znaleźć hotelu…

Ale po kolei.

Najpierw przejechałem wszerz Balaton, najgłówniejszy kierunek migracji Węgrów podczas wakacji. Całe szczęście pogoda była akurat fatalna i tłumów nie było:) Tylko tu i ówdzie smutny rybak i pozamykane na klucz smażalnie…
A do samego jeziora dostać się nie jest łatwo – nabrzeże jest szczelnie obudowane różnej maści domkami, rezydencjami i innymi willami…

Zaliczyłem pierwsze (za) bliskie spotkanie z psem – wredna bestia uczepiła się paska zwisającego z plecaka zamocowanego na bagażniku. Przez jakiś czas jechaliśmy razem, choć żadnemu z nas to raczej nie pasowało – ja musiałem w pedałowanie wkładać zdecydowanie za dużo wysiłku, a psu-agresorowi też chyba było nie w smak biec z pełnymi ustami… Nie mam nic przeciwko psom, wręcz przeciwnie, często się przyjaźnimy. Jednak obecność roweru wywołuje u większości z nich nieprawidłowe reakcje…

Jak już wspomniałem, wieczorem rozpocząłem poszukiwania hotelu.
Po kilku konsultacjach okazało się, że w tym celu powinienem się cofnąć z Nagydrog do Gyorkony, wioski oddalonej o parę kilometrów od trasy, którą przemierzałem. Jazda po ciemku przez las nie należała do najprzyjemniejszych, ale w końcu dotarłem na miejsce. Przypadkowo spotkany przechodzień był na tyle miły, że: 1. mówił po niemiecku, 2. zadzwonił do właściciela hotelu, żeby ten przyjechał i udostępnił mi pokój. W święta wielkanocne nie było to jednak wykonalne, wobec czego przechodzień – a imię jego Martin – zaofiarował się, że może mnie przenocować w winnicy. Zanim to nastąpiło, wybraliśmy się do pobliskiego baru w sprawie spotkania towarzyskiego. Poznałem brata Martina i jego znajomych – wśród nich niemieckiego emeryta, a niemieccy emeryci stanowią w okolicy połowę populacji – przez pół roku pomieszkują w winnicach i integrują się z lokalną ludnością, stąd wszechobecna znajomość niemieckiego, stanowiąca dla mnie spore ułatwienie w komunikacji.
Martin przepraszał, że nie zdążył ogarnąć mojej noclegowni, ale ja osobiście nie zauważyłem żadnych niedociągnięć – wręcz przeciwnie, czułem się jak w 5-gwiazdkowym hotelu – dwa piętra i trzy łóżka do mojej dyspozycji! Dzięki, zbawco! 

Guylafiratot 2010.04.03, 72 km

Nice, comfortable route with some quaint rural views and a biker pub a few kilometers from Gyor (not open yet, though). I stopped for a while to have a closer look at the famous Hungarian cows having their siesta next to the road. While I was taking photos, the owner came to me and we had a nice little talk about the Polish-Hungarian brotherhood, the cows (don’t you ever try to milk them or they might make use of those horns!) about his visit to Gdańsk and his son living in Sweden. We both used our un-perfect German to communicate (the most popular foreign language in these parts).
On my way I passed a number of lovely little churches, a monastery and the ruins of a castle in Csesznek (I only saw them from a distance – I didn’t really feel like climbing another mountain:)
Otto is a jolly guy with a serious face – so don’t get fooled:) I met his family (palinka for a welcome) and friends – it was quite a nice evening, though I had to refuse going to a party as I wanted to leave early the following day.

***

Droga łatwa, przyjemna i nie za długa. Mnóstwo malowniczych wiejskich widoków plus pub dla cyklistów (na razie zamknięty). I oczywiście słynne węgierskie krowy. Zatrzymałem się, by urządzić im sesję fotograficzną. Po chwili zjawił się właściciel – bardzo przyjaźnie nastawiony starszy pan, jeszcze bardziej przyjazny, gdy dowiedział się, że jestem Polakiem – wszak wiadomo, że Polak i Węgier – dwa bratanki, którą to frazę wyrecytował bezbłędnie po polsku, po czym nauczył mnie wersji węgierskiej. Następnie przeszliśmy na marny niemiecki i pogawędziliśmy o krowim biznesie (węgierskie krowy nie nadają się do współpracy mlecznej – posiadają mocny kontrargument w postaci imponujących rogów), Gdańsku, w którym mój rozmówca bywał w celach handlowych i o jego synu, pracującym obecnie w Szwecji.
Po drodze minąłem parę sympatycznych kościółków, klasztor i ruiny zamku w miejscowości Csesznek. Ograniczyłem się do rzucenia okiem z daleka – wszelkie pagórki staram się omijać szerokim łukiem…
Mój gospodarz, Otto, to bardzo pogodny gość o twarzy ponuraka, stanowiącej idealiny kamuflaż:) Całe szczęście nie dałem się zmylić. Miałem przyjemność poznać jego rodzinę (palinka na powitanie) i przyjaciół. Odpuściłem sobie natomiast wieczorną imprezę – postanowiłem ruszyć w drogę wczesnym rankiem.

Györ, 2010.04.01, 96 km

After borovicka night I set off a little late. And luckily I did. I was on the road just the right time to see the fields wake up… They were all breathing out the steam and with the wind added it felt incredible. I rode my bike into the milky mist and on to Gyor…

After a couple of hundreds of kilometers I had made so far since Katowice I needed some relaxation. And Gyor was definitely the place to do it – with its great hot bath facilities. I spent the whole day sitting, floating, rolling, sleeping in warm water… Not much time left for visiting the city itself, though I did notice the splendid architecture – the churches and the immense town hall, nice little pedestrian walks, the new fountain… It could be a nice place to visit again. However, Easter was approaching and my host, David, had to leave. Before doing that, though, we had a soiree of Hungarian sausages and palinka. And his flatmate, Otto, invited me to stay at his place for the next stage of my trip.

***

Borovicka dała mi w kość i dość późno się wybrałem w drogę. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło… Trafiłem na magiczny moment – pola za miastem właśnie zaczęły się budzić i wydychać nagromadzoną przez noc wilgoć a wiatr gonił obłoki pary w tę i z powrotem. Wjechałem zatem w mleczną masę i popedałowałem do Gyoru na Węgrzech.

Po paru setkach kilometrów przejechanych od Katowic potrzebowałem odpoczynku. A trudno o lepsze miejsce na relaks niż gorące łaźnie w Gyorze (i w całych Węgrzech). Pluskałem się, taplałem, dryfowałem i podsypiałem w ciepłej wodzie przez cały dzień. Zwiedzanie miasta zostawiłem na następny raz – choć nie da się nie zauważyć wspaniałej architektury – tu i ówdzie secesyjnych fasad, imponującego gmachu ratusza, kościołów i malowniczych uliczek…
Zbliżały się święta wielkanocne, wobec czego mój gospodarz, David, musiał się zbierać i ruszać do rodzinnego Budapesztu, ale zanim to nastąpiło, urządziliśmy sobie sesję kiełbasiano-palinkową. A Otto, współlokator, zaofiarował się, że mnie przenocuje na następnym etapie podróży.

Nitra, 2010.03.29, 85 km

This was supposed to be another short stop on my way, but with guys as hospitable as Pavel & Daniela – it was simply impossible to leave right away…
Nitra is a town packed with students, buzzing with cultural life (in Poland a town of this size would have no cultural life at all), with a nice open-air pub (that felt almost warm enough at this time of the year:) where I was invited to try borovicka (yeah!). We also came across a hardcore concert by Canadian band with the subtle name of F**k the Facts. You wouldn’t believe that such a nice little girl could make such awesome noise… Then we climbed the castle hill dominating over the city… A splendid view, especially when you cross the fence:) On our way back we stopped at the monument of the first couchsurfers ever – missionaries Kyrill and Methody.
Next evening we met Pavel&Daniela’s friends – Brice, the French guy, who treated us with some delicious crepes, a Spanish couple that create hand-made jewelery and Norbert (aka Deaf Norbert and Darth Norbert) who was trying to fill me with as much borovicka as possible so that I can ride my bike faster to Asia. Later that night we all spoke languages…

***

Kolejna zmiana planów… Z Nitry nie sposób się szybko wyrwać, zwłaszcza, gdy gospodarzem jest tak rozrywkowa para jak Pavel i Daniela.
Nitra to miasto bardzo studenckie, z zaskakująco bogatym życiem kulturalnym (w Polsce, w miasteczku o tych rozmiarach, byłoby to nie do wyobrażenia) i sympatycznym pubem na świeżym powietrzu (pogoda była prawie odpowiednia:), gdzie wygodnie się rozsiedliśmy i kosztowaliśmy borovicki – wrażenia bardzo pozytywne. Trafiliśmy również na koncert hardcore kanadyjskiego zespołu o poetyckiej nazwie F**k the Facts – nigdy byście nie pomyśleli, że taka miła, drobniutka dziewczyna potrafi z siebie wydobyć równie przerażające dźwięki… Następnie wspięliśmy się na górę zamkową, z której widok na miasto jest przewspaniały (zwłaszcza po przedostaniu się przez barierki na szczycie:) W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy pomniku pierwszych couchsurferów w historii – Cyryla i Metodego.
Następnego wieczora wybraliśmy się z wizytą do znajomego – Brice’a z Francji, który podjął nas przepysznymi naleśnikami. W imprezie uczestniczyła również parka z Hiszpanii, projektująca i wytwarzająca biżuterię oraz Norbert (Darth Norbert:), który próbował we mnie wtłoczyć jak najwięcej paliwa w postacji borovicki – wszak nazajutrz miałem jechać do Azji:)

Prievidza, 2010.03.28 66 km

This part can be described shortly: lots of pushing the bike uphill and then going downhill at 50 km/h. Short, but quite demanding route for beginner cyclist.
I didn’t have that much time to walk and sightsee Prievidza as I was busy testing Slovak beer with Juraj, my host. And the very next morning I left for Nitra.

***

W skrócie: dużo pchania roweru pod górę, a potem zjazd z prędkością 50 km/h. Niedługi odcinek, ale dla początkującego rowerzysty dość wymagający.
Na zwiedzanie Prievidzy zabrakło czasu, bo wraz z Jurajem, moim gospodarzem, skoncentrowaliśmy się na testowaniu słowackiego piwa (testy wypadły pomyślnie).
A rano ruszyłem w kierunku Nitry.

Zilina 2010.03.26 72 km

One of the basic rules I set for this trip was that I should always arrive at my destination before it gets dark… And Zilina was the place I broke that rule for the first time… And not only because I spent some time admiring the beautiful view of mountains around (Malá Fatra, Súľovské vrchy, Javorníky and Kysucká ranges encircle the city) but mostly due to the reason that my host’s place was located quite far away from the city centre and it took me quite some time to find it. But when I eventually did, I was more than happy to see Peng, my Chinese friend whom I had met a year before during Berlin Beach Camp – the massive Couchsurfing member gathering.

Zilina was all about football at that time – the World Cup trophy was arriving in the city and a whole show was organized around that event – concerts, 3d movie, cheerleader dances (all the girls were wearing fake aphro to bring some South African feel) and a huuuge queue to take photos with the trophy itself. Little did we know that we would stand in line for more than one hour and have just 2 seconds to spend with that little golden thingie (we would not even be allowed to take photos by ourelves, all was done automatically). I was trying to make a funny pose but the security guy got angry – I put on a sad face then, which resulted in not getting any photo at all.

Fortunately, there were other activities to do – walking the old town was quite nice despite the chilly weather. I also got to know Peng’s friends from around the world – I was surprised to find that in a city of 85,000 population you find so many foreigners – students, volunteers… Actually, the only Slovak I got to know was Peng’s landlord who came at night asking us to end the world cuisine party that got out of control:)

All in all, Zilina was so much fun that I stayed there a lot longer that I would expect.

***

Przed wyjazdem postanowiłem sobie trzymać się sztywno zasady “żadnej jazdy po ciemku”. Cóż, w Żilinie przyszło mi po raz pierwszy nie zastosować się do powyższego. Do mojego gospodarza dotarłem z opóźnieniem spowodowanym po części zagapieniem się na imponującą panoramę gór okalających miasto (łańcuchy: Malá Fatra, Súľovské vrchy, Javorníky i Kysucká; sama Zilina położona jest dość nisko – ok. 300 m n.p.m.), a zwłaszcza problemami ze znalezieniem właściwego adresu. W końcu jednak udało mi się dotrzeć na miejsce…
Zostałem podjęty przez Penga, couchsurfingowego znajomego poznanego podczas Berlin Beach Camp w 2009 r.

W Żilinie panowała bardzo futbolowa atmosfera, a to ze względu na przybycie pucharu mistrzostw świata w piłce nożnej. Koncerty, film 3d, dużo znanego napoju gazowanego i czirliderki z perukami afro cobyśmy – mimo chłodnego wietrzyka – poczuli się jakbyśmy byli na Czarnym Lądzie… A na deser przedługa kolejka do zdjęcia z trofeum – nastaliśmy się w niej przez ponad godzinę tylko po to, by postać przy pucharze przez dwie sekundy! W dodatku nie wolno było wykonać zdjęcia osobiście, cała procedura odbywała się automatycznie, jak na taśmie w fabryce. Postanowiłem przybrać głupią pozę, ale ochroniarz zdecydowanie mi zabronił. W związku z tym postanowiłem nie uśmiechać się podczas robienia zdjęcia… i za karę fotografii nie otrzymałem.

Całe szczęście, w Żilinie, oprócz zbliżeń z piłkarskim pucharem dozwolone są i inne rzeczy. Całkiem przyjemnie zwiedza się starówkę, sympatyczną i niemęczącą swoimi rozmiarami.

Peng zorganizował u siebie w mieszkaniu imprezę kulinarną – kuchnie świata, na którą przybyło mnóstwo obcokrajowców – studentów i wolontariuszy. Byłem zaskoczony liczbą innostrańców przybywających w mieście, którego do tej pory – błędnie, jak się okazało – nie posądzałem o przesadny kosmopolityzm. Jedynym Słowakiem, którego poznałem, był właściciel mieszkania Penga, który zjawił się w środku nocy i przerwał nam zabawę, która zdążyła się wymknąć spod kontroli, zwłaszcza pod względem decybelowym.

Wieczór zakończyliśmy w parku, organizując zawody sportowe i dzieląc żółtą koszulkę lidera na trzy równe części, bo przecież wszyscy są zwycięzcami.

Cieszyn 10.03.24 72 km

Just before leaving I got a light flu but that wouldn’t stop me. I decided to leave anyway and bring some of it to Cieszyn, the city at Polish/Czech border.
I was hosted by Darek, a man of many professions and tea connoisseur (I asked for a fruit tea with sugar but luckily he didn’t feel insulted). In the mysterious cupboards in the kitchen we found some ginger and made a curing drink to soothe my sore throat.
Everybody has been to Cieszyn (I mean, in this part of Europe) and so have I, thus I wasn’t expecting to be impressed… However, Darek did his best to surprise me – he made me discover an old Jewish cemetery with some of the tombs dating back to the 17th century. The whole place looks abandoned with bushes trying to cover up the stones. Some restoration works are said to be planned but that will not happen soon for financial reasons. Still, in this condition the cemetery has some special atmosphere…
I also had walk to the other side of the border – Cesky Tesin, where most of Polish people move to get a better paid work. And that makes the situation a little complicated because – when a minority population in a town reaches 10%, names of streets should be written both in local and minority language (EU regulations)… Which upsets the Czechs, as this region used to be a disputed land between the two countries.
I also learned about one pub on the Czech side that has some humorously shaped tables. And the legend goes that these were shaped by evergrowing bellies of local beer-drinkers:)
A little walk, a chat with old friends and a plate of pierogi… I was ready to continue my trip.

***

Tuz przed wyjazdem dopadła mnie grypa. Nic to, postanowiłem ją zawieźć do Cieszyna.
Przez kilka dni pomieszkiwałem u Darka, człowieka o wielu talentach, guru w sprawac herbaty (całe szczęscie nie obraził się, gdy poprosiłem o owocową z cukrem). Z bogato zaopatrzonej kuchni mój gospodarz wydobył solidny kawał imbiru i sporządził wywar o piorunującym działaniu…
Cieszyn jaki jest, kazdy widzi. Nie spodziewałem się zadnych wzruszeń, ale mój gospodarz stanął na wysokości zadania i zaprowadził mnie w szczególne miejsce – stary cmentarz zydowski. Niektore nagrobki pochodza z XVII w. Całość jest bardzo zaniedbana, na kamienie wdzierają się krzaki… Ponoć planowane są prace konserwatorskie, ale prawdopodobnie nieprędko ruszą ze względów finansowych. Poza tym, cmentarz pocłaniany przez naturę ma swój klimat…
Odwiedziłem równiez Czeski Cieszyn, do którego Polacy bardzo chętnie się przenoszą ze względu na róznice w płacach, co nieco komplikuje sytuację, poniewaz – zgodnie z przepisami UE – gdy liczebność mniejszości przekroczy 10% nalezy uzupełnić tabliczki z nazwami ulic o nazwę w jęzku mniejszości… A to przywołuje niemiłe wspomnienia – wszak te tereny bywały przedmiotem rozlicznych konfliktów.
Dotarłem równiez do pubu, w którym stoły posiadają charakterystyczne sylwetki, ponoć wyrzeźbione przez puchnące brzuchy lokalnych opojów.
Jeszcze spacer po rynku, pogaduchy ze starymi znajomymi, talerz pierogów… I w drogę:) 

2010 trip – intro


https://vimeo.com/11721922

Alright, I thought to myself one day… There is this 21-year old bike in my basement and it has not been in use for more than 10 years… Why not give it a proper test before it dies?

And why not give myself a proper test, too? I’m getting a little fluffy sitting in front of that computer all day. Let’s see how far I can go without any cycling experience whatsoever.

So I got up of my comfy chair, did a couple of crouches to see if my knees were of any use and set off for the trip… OK, I needed a couple more days to prepare my luggage, buy a carrier and get some basic vaccination – rabies and hepatitis. No professional preparation however, no super-duper equipment to pimp my bike (only 5 speeds working out of 18) and no GPS.

Let’s cycle towards Asia – this seems to be a reasonable goal to set – and see if I can make it. No time limits, no exact route set. I’m going there before it’s too late – before I get too rich and fat and busy with my job, family & all other possible responsibilities and unable to take risks or to even think of traveling the hard way.

First stop: Cieszyn, at Polish-Czech border.

***

Pomysł na podróz był prosty: odkopać mój 21-letni rower, sprezentowany mi przez rodzinę z okazji pierwszej komunii świętej, dogorywający w przepastnych piwnicznych czeluściach – odkopać i sprawdzić, na co go jeszcze stać. I – co wazniejsze – na co mnie samego stać, po latach zaniedbań kondycji fizycznej i zdecydowanie zbyt długotrwałej symbiozie z komputerem.

Wypada w tym miejscu nadmienić, ze z jazdą rowerową niewiele mam wspólnego, pominąwszy lata bardzo szczenięce.

Zatem odkleiłem się od fotela, wykonałem parę przysiadów i ruszyłem w drogę… No, moze nie tak od razu – wszak potrzebowałem paru dni na przygotowanie bagazu, zakup bagażnika i zaszczepienie się przeciw wściekliźnie i żółtaczce. Odpuściłem sobie za to wszelkie przygotowania kondycyjne czy udoskonalenia mojego wehikułu (z 18 przerzutek 5 działa bez zarzutu), a zwłaszcza GPS.

Ruszam do Azji – uznałem ten cel za rozsądny – i mam nadzieję dać radę. Ruszam, póki jeszcze mam czas i chęć na niedogodności związane z tym rodzajem podrózowania. Zanim dopadnie mnie tłuszcz, kariera, rodzina i rozsądek:)

Pierwszy przystanek: Cieszyn