Dogu Beyazit to Tabriz, 2010.08.15

We arrive in Dogu Beyazit, the last Turkish town before the border, earlier than the sunrise. After half an hour walk we reach the road leading to the crossing and after 10 seconds we get a lift to that very place. The space between checkpoints definitely has not been designed for pedestrians (those distances!), but the officers, especially on the Iranian side, try to be as helpful as they can (they even have a tourist information office!).

On the other side we are greeted by the famous Khomeini-Khamenei couple, staring at us from omnipresent propaganda posters. We respond to staring with sweating and hop on the bus taking us to the next town, where – after long research – we manage to find some food (during Ramazan almost all gastronomy places are closed until dusk) and even an internet café (the web is operational here, though very slow and many websites are blocked). Without further ado, we stop another Turkish truck – heading for Tabriz, first big city in Iran located on our way. Driving the distance of 300 km takes a surprisingly long time… This is mainly due to our driver’s hospitality, inviting us to meals and – of course – tea, launching endless talks with his friends who always seem to be on the way. We are not that far away when it gets dark. Trucks are not allowed to ride here at night, therefore we stop in nearby café and fall asleep inside the truck, watching a terrible Hollywood movie with LL Cool J playing the lead (dubbed in Turkish).

 

***

 

Wcześnie rano lądujemy w Dogu Beyazit, ostatniej tureckiej miejscowości przed granicą. Po półgodzinnym marszu docieramy do drogi wylotowej prowadzącej do przejścia i po 10 sekundach łapiemy stopa dowożącego nas do celu. Przestrzeń między kolejnymi checkpointami z całą pewnością nie została zaprojektowana z myślą o pieszych (te odległości!), za to obsługa terminala, zwłaszcza po irańskiej stronie, stara się być jak najbardziej pomocna (jest tu nawet punkt informacji turystycznej).

Po drugiej stronie wita nas para Chomeini-Chamenei, łypiąca na nas z wszechobecnych w Iranie plakatów propagandowych. Na łypanie odpowiadamy obfitym poceniem i zaraz wskakujemy w autobus, wiozący nas do najbliższego miasteczka, gdzie – po długich poszukiwaniach – udaje się nam znaleźć coś do zjedzenia (trwa Ramadan i niemal wszystkie punkty gastronomiczne są zamknięte aż do zmroku), a nawet kafejkę internetową (globalna sieć tu działa, choć niemiłosiernie wolno, a wiele stron jest poblokowanych). Nie zwlekając, zatrzymujemy kolejną turecką ciężarówkę – jadącą do Tabriz, pierwszego dużego irańskiego miasta położonego na naszej trasie. Przejechanie ok. 300 km zabiera nam nadspodziewanie dużo czasu, co spowodowane jest głównie życzliwością naszego kierowcy, zapraszającego nas na posiłek i – ma się rozumieć – na herbatę, wdającego się w niekończące się rozmowy ze znajomymi , których bez przerwy spotykamy na drodze. Nie ujeżdżamy daleko, gdy zapada zmrok. W nocy TIRem ponoć nie wolno tu jeździć, zatem zatrzymujemy się przy przydrożnej knajpce i zasypiamy w kabinie, oglądając do snu przeokropny hollywoodzki thriller z LL Cool J w roli głównej (dubbing turecki, ma się rozumieć).

Sumela, 2010.08.13

A day full of positive events. First we get the precious Iranian visas, then we join Matt and Tom in their trip to Sumela monastery, located one hour’s drive from Trabzon. The 14th century construction is quite impressive, not only because of its picturesque setting – it is glued to a steep rock – but first of all because of beautiful frescoes (multi-layered! You can see the interior design idea changing throughout centuries) on the walls and ceiling of the rock-carved chapel.

It is also here that we meet a group of Iranian tourists, a taste of famous Persian hospitality – smiles, hugs, photos together and invitations make it hard to wait to get there…

After returning to the town, an impossible thing happens – we pass by a taxi, not an ordinary one, but a taxi with Otkur inside! And Otkur is the Uygur guy we met in Tbilisi, now living in Trabzon. After a short while our whole English-Polish bunch lands in Otkur’s apartment – all filled with couches and sofas ready for hosting couchsurfers…

The day after we basically do nothing, we fill our time with laziness, only in the evening we take the night bus to the border, negotiating the price a lot beforehand (the guys from the ticket office just couldn’t focus, busy telling compliments to Magdalena).

 

***

 

Dzień pełen pozytywnych wrażeń. Najpierw odbieramy upragnione wizy irańskie, a potem zabieramy się z Mattem i Tomem do monastyru Sumela, położonego o godzinę jazdy od Trabzonu. XIV-wieczna budowla imponuje, nie tylko ze względu na malownicze położenie – przyklejona jest do stromej skały – ale również, a nawet zwłaszcza dzięki przepięknym freskom (kilkuwarstwowym! Można prześledzić, jak na przestrzeni wieków zmieniała się koncepcja dekoracji wnętrz) na ścianach i sklepieniach kaplicy wyrzeźbionej w skale.

Spotykamy tu również grupę irańskich turystów, dających nam przedsmak słynnej perskiej gościnności – uśmiechy, uściski, wspólne zdjęcia i zaproszenia sprawiają, że nie możemy się już doczekać momentu przekroczenia granicy.

Po powrocie do miasta, zdarza się rzecz statystycznie niemożliwa – mijamy taksówkę wiozącą Otkura, ujgurskiego couchsurfera poznanego w Tbilisi, obecnie mieszkającego w Trabzonie. Już po paru chwilach całą całą polsko-angielską ekipą lądujemy w Otkurowym mieszkaniu – całym wypełnionym tapczanami i sofami przeznaczonymi do goszczenia couchsurferów.

Nazajutrz właściwie przez cały dzień się byczymy, dopiero wieczorem wskakujemy w nocny autobus do granicy, uprzednio ostro negocjując ceny z firmą przewozową (panowie nie mogli się skupić na sprzedaży biletów, zajęci prawieniem Magdalenie komplementów).

Trabzon, 2010.08.12



Right after we wake up we find a driver willing to give us a lift to Trabzon. The problem is – and we only find out about it after a couple of kilometres’ ride: our helpful Turk is constantly falling asleep (at some point he admits he hasn’t slept for three days) and when he does, he hits the barriers on both sides of the road. We help our driver with a mixture of energy drinks and endless talks. Our actions have an unexpected result – during one of the stops that we make, while I walk away for a couple of minutes, our sleepyhead becomes hyperactive and tries to be very friendly with Magdalena, almost forcing her to bathe with him in the sea…

We have a quick goodbye when we get to Trabzon and head for Iran consulate – we make it just before they close it. Getting the visa, though expensive (75 Euros), is easy as a piece of cake. And it takes a very short time (some obtain it on the same day, we will have to pick it up tomorrow). In the meantime we check in a neat and cheap hotel recommended by tourist information office (one of the best so far!). After waiting through the heat, in the afternoon we start sightseeing. Trabzon seems to be a decent and logically organized city. The first interesting thing we spot is a worn out car decorated with colourful stickers and graffiti, labelled with British registration plate and parked in one of the streets. After a while we locate the owners – two English chaps: Matt and Tom (www.theadventurists.com, check out Mongol Rally), taking their piece of junk (full respect!) to Mongolia as participants of Mongol Rally. Their wreck still looks quite impressive compared with other vehicles taking part – some brave fellows head for Asia in ambulance or fire-fighting trucks… We bring our new friends to our hotel and promise to meet later – now we’re planning to see what seems to be an interesting concert. Unfortunately, when the dusk falls, big crowd of Ramazan-hungry and thirsty locals plus two foreigners get to listen to monotonous recitation of Quran verses performed by not-so-talented reciters. We get back to the hotel disappointed and tired.

***

Po przebudzeniu niemal natychmiast znajdujemy kierowcę chętnego do podwiezienia nas do Trabzonu. Jest tylko jeden problem, wychodzący na jaw dopiero po paru kilometrach wspólnej jazdy. Otóż nasz miły Turek zasypia nad kierownicą (przyznaje się w pewnym momencie, że nie spał od trzech dni) i co jakiś czas zahacza o barierki – raz z lewej, raz z prawej strony. Postanawiamy wzmocnić naszego kierowcę magiczną miksturą energetyczną sporządzoną przez Magdalenę i zalewać go potokiem słów, coby nas dowiózł do celu w jednym kawałku. Nasze działania przynoszą nieoczekiwany skutek – podczas jednego z postojów, gdy tylko oddalam się od tira na parę minut, nasz zaspany Turek ożywia się i stara się przykolegować do Magdy, namawiając na wspólną kąpiel w morzu…

Po dojeździe do Trabzonu żegnamy się pospiesznie i ruszamy do konsulatu irańskiego, docierając na miejsce tuż przed zamknięciem. Wiza, choć droga (75 euro), to arcyłatwa w uzyskaniu i to w krótkim terminie (niektórym udaje się ją otrzymać tego samego dnia, nam wyznaczono termin nazajutrz). W międzyczasie lokujemy się w sympatycznym (i tanim!) hoteliku poleconym przez najlepszy punkt informacji turystycznej, jaki mieliśmy do tej pory okazję odwiedzić. Po przeczekaniu najgorszego upału, ruszamy na zwiad. Trabzon okazuje się być całkiem sympatycznym i logicznie zorganizowanym (cóż za odmiana!) miastem. Nasz wzrok przykuwa ozdobiony kolorowymi naklejkami i graffiti samochód z brytyjskimi tablicami, zaparkowany przy jednej z ulic. Po paru chwilach udaje się nam namierzyć właścicieli – dwóch Anglików, Matta i Toma (www.theadventurists.com, ze szczególnym uwzględnieniem Mongol Rally), gnających w swym rozklekotanym blaszaku ku Mongolii w ramach projektu Mongol Rally. Ich gruchot i tak prezentuje się okazale na tle innych wehikułów biorących udział w akcji – niektórzy śmiałkowie przebijają się do Azji starymi ambulansami czy wozami strażackimi… Kierujemy naszych nowych znajomych do naszego hotelu i umawiamy się na późniejsze spotkanie, a tymczasem wybieramy się obejrzeć coś, co zapowiada się na niezły koncert. Niestety, wraz z nastaniem zmroku, tłum wygłodniałych i wysuszonych Ramadanem miejscowych (plus dwójka turystów) zostaje uraczony monotonną melorecytacją wersetów Koranu w wykonaniu średnio utalentowanych recytatorów. Wracamy do hotelu rozczarowani i zmęczeni.

Tbilisi to Turkish border, 2010.08.11

Another stay in Green Stairs, where we feel so much like at home… And Tbilisi feels almost like our hometown. We are really sad to leave this place for the last time. It will probably be long before we visit this place again…

Our next goal: Trabzon (the town of Ufuk whom I met in Vize), where we will try to get Iranian visas (for me it will be a second time after refusal in Istanbul).

We get a few lifts to Georgian-Turkish border – the most colourful being one with a sweating bag of bones, slowly rolling in his amazing Kraz, avoiding centres of seaside holiday resort towns.

We meet the night on the other side of the border, where we have a refreshing bath in unpeaceful sea and we almost make ourselves comfortable in truck parking lot. Kindly Turkish drivers treat us to tea and offer us places to sleep in the truck. We accept the tea but prefer to stay outdoors during this hot and heavy-aired night…

 

***

 

Po kolejnym posiedzeniu w Zielonych Schodach czujemy się tak mocno związani z tym miejscem, a i z samym miastem również, że opuszczamy je autentycznie przygnębieni, mając świadomość, że tym razem prędko tu nie wrócimy…

Nasz kolejny cel: Trabzon, po stronie tureckiej (rodzinne miasto Ufuka, spotkanego w Vize), gdzie podejmiemy próbę (dla mnie będzie to już druga przymiarka) uzyskania wizy irańskiej.

Zaliczamy kilka stopów do granicy gruzińsko-tureckiej, z których najbardziej barwny to ten ze spoconym chudzielcem, wlokącym się niesamowitym Krazem, podskakującym na wyboistych drogach omijających centra nadmorskich miejscowości wypoczynkowych…

Noc zastaje nas już po drugiej stronie przejścia, gdzie zażywamy krzepiącej kąpieli we wzburzonym morzu i układamy się niemal wygodnie na parkingu dla ciężarówek. Życzliwi tureccy kierowcy częstują nas przed snem herbatą i oferują miejsce noclegowe w aucie. Herbatę chętnie spożywamy, zaś za gościnę dziękujemy – jest tak duszno, że i na zewnątrz oddycha się ciężko…

Sheki, Tbilisi, 2010.08.08

Early morning we leave the field next to the road and we start our hitch-hiking trip towards Sheki. Contrary to what one might think, hitch-hiking across Azerbaijan works perfect, and the drivers won’t content themselves just to give us a lift but they always invite us to tea or ice-cream. One of our drivers even offered us a set of sausages directly from his refrigerator car…

These proved to be useful during our stop in Sheki – walking around (and inside) the palace of chan had us tired, especially because of all the crowds who never end to frequent the place.

And in the afternoon – another lift to the border crossing (there exist two Azeri-Georgian crossings, we have checked out both of them). Getting to the other side takes surprisingly long time, given that we are the only people trying to cross… This is because all the officers feel like having a conversation with Magdalena.

A taxi to the nearby town and then we take a minibus to “our” Tbilisi. We pass by such heart-warming landscapes – after the sterility of Baku, the chaos and the dirt of Georgia feels like a relief…

 

***

 

Wczesnym rankiem wynosimy się z przydrożnego pola i bezproblemowo przemieszczamy się autostopem w stronę Szeki. Wbrew obiegowej opinii, podróżowanie stopem po Azerbejdżanie sprawdza się znakomicie, a kierowcy nie chcą poprzestać na podwiezieniu i zapraszają nas a to na herbatę, a to na lody. Jeden z naszych dobroczyńców ofiarował nam nawet zestaw kiełbas prosto z auta-chłodni…

Prowiant przydał się podczas postoju w Szeki – obchód pałacu chana zmęczył nas, zwłaszcza ze względu na tłumy, które się tam ustawicznie przelewają.

A po południu – stop do górskiego przejścia granicznego (istnieją dwa gruzińsko-azerskie przejścia, zaliczyliśmy oba), którego przebycie trwa nadspodziewanie długo. Co prawda, jesteśmy jedynymi przekraczającymi, ale pogranicznicy mają wielką chęć pokonwersowania z Magdaleną…

Jeszcze tylko taksówka do najbliższego miasteczka i ładujemy się w marszrutkę do Tbilisi. Mijamy jakże bliskie sercu pejzaże – po sterylności Baku, gruziński syf i chaos działa kojąco…

Lahic, Ismailla, 2010.08.07

Early morning wake up and head for long awaited Lahic. Bumpy road is zigzagging around rocky slopes and is bringing us to… a picnic field just before Lahic. Our bunch takes out all the food purchased on the way (a picturesque bazaar!). Sirius is presenting his barbecue skills, we are emptying bottles of vodka one after the other and Lahic is patiently waiting… After some hours of feasting, richer by many kilograms of fat and a couple of bottles in we go – by car – for a quick tour of the town (moderately beautiful, I would say, though those stone paved walks have a certain charm).

With the sun setting we start our ride towards Ismailla, where our friends are planning to have another stop overnight. At the outskirts of the town stands a police checkpoint – and one of the cops is waving at us. This is a rapid turning point – our driver, Sirius, warmed up with the picnic alcohol, pushes the wrong pedal and starts the big escape – gangster movie style! A police car starts the pursuit with the signal on… At full speed we take turns into tiny streets, go left, right, the passangers have to hold on tight not to start bumping around the car like potatoes… Finally, after a couple of minutes we lose the cops!

We park in the centre and… have a cup of tea to calm down a little. This seems to be the perfect moment to part – though with a hint of sadness, we are firm to say goodbye. In the middle of the night we march through the city to find a good place for camping…

***

Poranna pobudka i jedziemy do upragnionego Lahic. Wyboista droga wije się wśród skalistych zboczy i prowadzi nas do… pola piknikowego tuż przed Lahic. Nasza kompania wyciąga wiktuały zakupione uprzednio na fotogenicznym bazarze wypatrzonym po drodze. Sirius przyrządza przepyszne szaszłyki, opróżniamy kolejne butelki wódki, a Lahic czeka na nas cierpliwie… W końcu, po parogodzinnej biesiadzie, bogatsi o parę kilogramów sadła i kilka promili alkoholu, ruszamy – autem – na ekspresowe zwiedzanie miasteczka (umiarkowanie pięknego, choć kamiennym uliczkom nie można odmówić pewnego uroku).

Wraz z nadejściem zachodu słońca wyruszamy ku Ismailli, gdzie nasza ekipa planuje zrobić kolejny przystanek. Na rogatkach miasta policyjny punkt kontrolny – a tam jeden z mundurowych macha w naszym kierunku, nakazując zjechanie na pobocze. I tu następuje nagły zwrot akcji – nasz kierowca, Sirius, pokrzepiony piknikowym alkoholem, wciska niewłaściwy pedał i rozpoczyna ucieczkę w stylu gangsterskim! Do pościgu za naszym autem rusza radiowóz, na pełnym gazie wpadamy w boczne uliczki, kluczymy po mieście, aż w końcu, po paru minutach, gubimy policyjny „ogon”… Parkujemy w centrum i … spożywamy herbatkę, coby ukoić skołatane nerwy. To idealny moment na rozstanie – żegnamy się wylewnie, acz stanowczo i – w środku nocy – maszerujemy przez miasto, by znaleźć odpowiednie miejsce na biwak…

Baku, mountain trip, 2010.08.06

Today I finally took to sightseeing the capital city of Azerbaijan… A disappointment, after all. It only looks good from a distance, especially when you are on the ferryboat that takes you on a little round trip along the petrol-stained coastline. When walking Baku one might get the impression that all of this has only been built yesterday and they are still working on details… Finding a street with a bit of charm is doable yet very difficult.

We take our luggage from the railway station cloakroom and head for scheduled meeting with Najaf, the captain whom we met a couple of days ago. Our friend is there on time, smiling and sweating. He, er, invites us to take a taxi taking us to the outskirts of the city and another one bringing us farther on. We pay for both of these, spending our last manats, a little surprised with the way this “invitation” is going.

Then comes the car with Siruis, moustache-y businessman, Najaf’s friend, bringing with him his daughter and …lover – this trip seems to be a good excuse for a little tête-à-tête. We all are surprised with our respective presence… After a moment of explanation we all hop on Sirius’ jeep and head for the adventure.

Our new friends happen to be very kind people, though completely unprepared for the journey in the mountains. They didn’t even take any sort of warm clothing and are not that sure as for where we are heading exactly. Instead of Lachic, we arrive at some anonymous mountain village. Fortunately, there is plenty of campings and bungalows – our hosts lodge in one of them, while we put up our tents. Najaf & co. cannot understand how on earth can we live inside of such a thing – the walk around the tents, look and scratch their heads in astonishment.

 

***

 

Dziś właściwie po raz pierwszy zabrałem się za zwiedzanie stolicy Azerbejdżanu… Co tu dużo gadać – miasto rozczarowuje. Dobrze wygląda tylko z daleka – zwłaszcza z promu, którym – za śmieszne pieniądze – można wyruszyć w nieprzesadnie długi rejs po poplamionej naftą zatoce. Spacerując po Baku ma się wrażenie, że to wszystko zbudowano wczoraj i wciąż trwają prace wykończeniowe. Wytropienie urokliwej uliczki, choć wykonalne, to jednak stanowi nie lada wyzwanie.

Pobieramy z dworca bagaże i ruszamy na umówione spotkanie z Nadżafem, poznanym kilka dni wcześniej kapitanem. Nasz znajomy zjawia się punktualnie, uśmiechnięty i lekko spocony. Zaprasza nas do taksówki jadącej na obrzeża miasta, następnie do drugiej, która wywozi nas daleko od Baku. Za obie płacimy, wydając nasze ostatnie manaty, nieco zaskoczeni formą realizacji „zaproszenia” na wycieczkę.

Pojawia się auto z Siriusem, wąsatym biznesmenem, znajomym Nadżafa, wiozącym ze sobą córkę oraz …kochankę, z którą najwyraźniej umówił się na schadzkę. Wszyscy jesteśmy zaskoczeni swoją wzajemną obecnością i po chwili wyjaśnień w niezrozumiałym dla nas języku zostajemy zaproszeni do siriusowego jeepa i ruszamy w dalszą drogę.

Nasi nowi znajomi okazują się być bardzo sympatyczni, choć nie do końca przygotowani do wycieczki – po pierwsze, nie biorą poprawki na niższe temperatury panujące w górach i nie zabierają ze sobą ciepłej odzieży, a poza tym po godzinie jazdy okazuje się, że mylą drogę i zamiast do umówionego Lachicz docierają do nikomu nieznanej górskiej wioski. Całe szczęście sporo tu kempingów i bungalowów – w jednym z nich lokują się nasi dobroczyńcy, my zaś rozbijamy nieopodal namioty. Nadżaf i spółka nie mogą wyjść ze zdumienia, jak możemy w czymś takim spać – oglądają nasze obozowisko ze wszystkich stron, drapią się po głowach i cmokają…

Baku, 2010.08.05

After last night’s FX we opt for a different beach – we head North, trusting the advice of Lonely Planet guide… On the bus we meet Leila – who speaks great Polish! She has just come back from Poland where she was studying the history of our country, focusing on the period between the world wars.

I won’t be writing much about all day laziness in the beach. Sleeping, bathing and eating barbecue filled my schedule.

 

***

 

Po nocnych przebojach postanawiamy zmienić plażę – wybieramy się zatem na północ, bo tak nam doradził Lonely Planet a może inny, podobny ekspert… W autobusie zagaduje nas – po polsku – Leila, która właśnie wróciła z Polski, gdzie studiowała historię naszego kraju, ze szczególnym uwzględnieniem okresu międzywojnia.

O wylegiwaniu się na plaży nie będę się rozpisywał… Dość powiedzieć, że dzień cały wypełniło mi spanie przerywane kąpielą i obżeraniem się szaszłykami.

Qobustan, Baku, 2010.08.04

A day to skip indeed – after saying our goodbyes to our wonderful hosts and reaching Baku, side effects of our yesterday’s full sun walk emerge. I spend the day lying in the park trying to recover.

What’s worse, during the night (we spend it on Shykhov beach again; those Baku hotels cost a fortune) we get approached by drunk youngsters who definitely want to get to know Magdalena closer. Once gone, they reappear in one hour. And it all lasts until the morning…

 

***

 

Dzień właściwie do pominięcia – po pożegnaniu z naszymi przewspaniałymi gospodarzami i dotarciu do Baku, ujawniają się efekty uboczne wczorajszego spaceru w pełnym słońcu – przez cały dzień leżę w parku i staram się dojść do siebie…

Na domiar złego, w nocy (spędzonej, ma się rozumieć, na plaży Szychow; hotele w Baku kosztują fortunę) przyczepiają się do nas pijani młodzieńcy, koniecznie chcący bliżej poznać Magdalenę. Raz odgonieni, pojawiają się ponownie za godzinę. I tak do bladego świtu…

Qobustan, 2010.08.03

After not the most relaxing night in the beach (all night long there is somebody splashing, trotting and shouting) we head for the bus stop. WE get blocked by one nice mister, fascinated with our journey and eager to hear some details. And the best way to tell him those details is joining him during breakfast at home. The breakfast extends into lunch – we contribute in a way, as we learn how to gut local fish. Our host and his wife not only feed us but also furnish us with city maps. After long goodbyes we are transported to railway station where we throw our stuff into lockers and set off for a bus trip to Qobustan to see its world famous mud volcanoes (beware that there are two Qobustans in Azerbaijan – it seems that locals have run out of ideas for naming places as it is not the sole case – our “muddy” Qobustan is the small one, close to the capital city).

The moment we get off we are surrounded by taxi drivers who don’t seem to grasp the idea of us not wanting anything from them. We catch a hike to the petrol station where we set off for quite a long walk to the volcano. Two hours of climbing sandy dunes and avoiding brownish puddles of petrol…

Finally, there it is! A tiny crater filled with grey bubbling liquid. We stare at our finding when little grey men appear, jumping off Kamaz spaceship… They seem to be friendly, it seems they have been taught Russian where they come from… It is Salam and his companions, freshly out of other little volcano. We all dive into the crater, we splash and we snorkel. Ah, nothing as refreshing as cool mud on a hot day! Grey and cosmic we bump around the trunk of the Kamaz speeding through the hills until we reach an empty beach where we wash off the dry mud and relax for a while. We then head for the house of Salam where a party is about to begin… The whole family is there, chiz-biz is being prepared (tasty dish made of veal intestines), vodka is being poured (those Azeri Muslims are definitely not orthodox!)…

***

Po umiarkowanie regenerującym śnie na plaży (właściwie przez całą noc ktoś się pluska, drepcze i nawołuje) ruszamy ku przystankowi autobusowemu. Na drodze staje nam przemiły pan, zafascynowany naszą podróżą i głodny szczegółów, które najlepiej mu opowiedzieć, jedząc z nim śniadanie w jego gościnnym domu. Odmowa nie wchodzi w rachubę:) Śniadanie płynnie przechodzi w obiad, po części przygotowany przez nas – stajemy się specami od patroszenia ryb. Gospodarz i jego żona nie tylko nas odżywiają, ale również zaopatrują nas w plan miasta i mapę Azerbejdżanu. Po wylewnych pożegnaniach, zostajemy odstawieni na dworzec kolejowy, gdzie znajdujemy przechowalnię bagażu i, wolni od zbędnego balastu, wskakujemy w autobus do Qobustanu, w którego okolicach znajdują się unikalne w skali światowej wulkany błotne (uwaga: w Azerbejdżanie nazwy miejscowości często się powtarzają – „błotny” Qobustan to ten mniejszy, położony bliżej stolicy).

Wysiadając, natychmiast zostajemy otoczeni przez taksówkarzy, nie mogący pojąć, że ani trochę nie chcemy skorzystać z ich usług. Bez problemu łapiemy stopa do stacji benzynowej, spod której rozpoczynamy długi marsz w poszukiwaniu wulkanu. Przez dwie godziny brniemy przez piach, omijając brunatne kałuże naftowe. Słońce grzeje aż skóra skwierczy, ale nic to, damy radę!

W końcu udaje się nam znaleźć maleńki krater z bulgoczącą szarą mazią. Napawamy się naszym znaleziskiem, gdy nagle pojawiają się szare ludziki, wyskakujące ze statku kosmicznego marki Kamaz… Wykonują w naszym kierunku przyjazne gesty, w dodatku na ich planecie uczono ich rosyjskiej, najwyraźniej mają pokojowe zamiary… To Salam i jego kompania, która właśnie przekąpała się w innym wulkaniku. Razem wskakujemy do krateru, pluskamy się i nurzamy. Nie ma to jak chłodne błoto w upalny dzień. Następnie, szarzy i kosmiczni, obijając się na pace Kamaza, mknącego po wyboistym terenie, docieramy do pustej plaży, udekorowanej słupami wysokiego napięcia sterczącymi w morzu aż po horyzont. Tutaj zmywamy z siebie zaschniętą maź i relaksujemy się przez chwilę, po czym ruszamy do domu Salama, w którym szykuje się niezła impreza – akurat zjechała się cała rodzina, jest zatem czyz-byz (pyszne danie z wnętrznościami krowy w roli głównej), nie brakuje też wódki (ach, ci azerscy nieortodoksyjni muzułmanie!)…