Nemrut, 2010.07.09

Nemrut put our vehicle into a real test – steep and winding road uphill made her really tired. And when we were going down our poor Patricia had her brakes sligthly burnt.

But it was well worth it. Nemrut mountain really is impressive – not only thanks to its sculpted stone heads that lay next to the bodies sitting on thrones, manifesting the power of Kommagena’s king, Antioch Teos (1st century B.C.) but to severe yet beautiful landscape panorama. Fotas, fotitas!

While Patricia is cooling down we discuss the next stages of our trip. We will go together at least until Pamir Highway in Tajikistan, then Bartek will have to go back home… And the rest of our team will go their way(s).

As far as the team is concerned – it gets bigger as Chris (English, young, trip of the life) joins in. We met him in the nearby camping site where we also get rid of all the useless stuff we were carrying and offer it to a slightly confused host, Mr. Osman.

***

Nemrut dał wycisk naszej terenówce – strome podjazdy, wijąca się droga, a w drodze powrotnej przepalone hamulce i przymusowy postój na schłodzenie skołatanych nerwów kochanej Patrycji… Zdecydowanie było jednak warto. Góra Nemrut robi spore wrażenie – nie tylko swoimi kamiennymi głowami, odpadłymi od korpusów zasiadających na tronach wokół krhanu usypanego u szczytu góry (rzeźby te które wyglądają na nieco mniejsze niż na folderach… Co wcale nie znaczy, iż rozczarowują – co to to nie!), manifestując potęgę króla Kommageny Antiocha Theosa, urzędującego w I w p.n.e., ale również pięknym w swej surowości pejzażem rozpościerającym się dookoła. Fotas, fotitas!

Gdy po południu Pati się studzi, my opracowujemy ciąg dalszy wyprawy. Nasza wspólna podróż potrwa na pewno do Pamir Highway w Tadżykistanie, po czym Bartek będzie musiał zawrócić… A reszta ekipy podąży na wschód własnymi siłami.

A propos ekipy – na następnych kilka dni powiększy się ona o jednego zawodnika – wieczorem, na pobliskim kempingu u pana Osmana chęć towarzyszenia nam podczas etapu gruzińskiego zgłasza niejaki Chris (Anglik, młodość, żywioł, podróż życia), który dotarł do Nemrut metodą łączoną autostopowo-autobusową. Przed ruszeniem w drogę wietrzymy nieco zawartość bagażnika i obdarowujemy wyraźnie zakłopotanego pana Osmana mnóstwem bezużytecznych gratów.

Kahta, 2010.07.08

Another transporting day leading us to Kahta, a town some forty kilometers from our next goal – Nemrut mountain. We were the only customers of the lousy camping we found, except for one Australian guy riding his motorcycle all around Turkey. The news we got from him made us think about changing our traveling plans… We don’t have the carnet de passage for our car and that makes it impossible to cross a number of countries on the way… We will think about it tomorrow.

***

Kolejny dzień transportowy, a zwieńczeniem jego była Kahta, miasteczko oddalone o kilkadziesiąt kilometrów od naszego kolejnego celu – góry Nemrut. Nocleg na kempingu u antypatycznego typa urozmaica nam rozmowa z Australijczykiem śmigającym przez Turcję na motocyklu. Rozmowa ta okazuje się być jednym z czynników powodujących nagły zwrot w naszych planach wyprawowych. Zdajemy sobie mianowicie sprawę z tego, iż niewykonalnym jest dojechanie autem na Antypody bez dokumentu zwanego carnet de passage, którego załatwienie przed wyjazdem odpuścił sobie Bartek, licząc na improwizację po drodze. Zanosi się jednak na to, iż słynna polska improwizacja nie sprawdzi się w tym przypadku… Ostateczną decyzję co do dalszych planów podejmiemy nazajutrz…

Karatas, 2010.07.07

Scan Holiday type of day, to use the name coined by Bartek… Camping at the beach in Karatas next to Adana was not exthetically appealing… Dark sand, stinky… We were quite happy with water temperature, though – it felt like swimming in a soup. Another suprise came in the evening – local youngsters offered us to wash our dirty clothes in a proper washing machine! How great!

***

Dzień typu Scan Holiday, że pozwolę sobie użyć określenia autorstwa Bartka… Biwak na plaży w Karatas pod Adaną nie dostarczył szczególnych wrażeń estetycznych… Brudnopiaszczyście, niekorzystnie zapachowo… Mile zaskoczyła nas za to temperatura wody – czuliśmy się trochę jakbyśmy pływali w zupie. A pod wieczór kolejna miła niespodzianka – miejscowa młodzież zaofiarowała się, że wypierze nam ciuchy w prawdziwej pralce! Cudności!

Aksaray+Selime+Ihlara 2010.07.05


https://vimeo.com/13476920

Our night ride was full of city and car lights, endless ribbons of smooth roads and heavy rock music. When the dawn came we could admire wavier and wavier landscapes, an early announcement of Kapadocia, first stop on our way. We arrived in Aksaray before noon, found a tourist information centre where they almost spoke English. We got a map of the region and an advice that we should definitely head for Selime.

After a few minutes ride we finally saw those famous conical rock houses forming a whole town; the houses remain undwelled now, some of them are used for storage purposes. It is a true nature’s miracle (assisted with human creativity) resulting from simultaneous eruption of a number of volcanos that covered a huge area with lava that was later subject to long lasting erosion. The rock town in Selime is quite stunning, especially that it is not crowded with tourists that spoil your photo and get noisy… Peace and quiet, emptiness and imagination working to fill those bizarrely shaped houses with people who still populated the place at the end of nineteenth century.

We camp at the bank of the little river that is only clean to some extent. Cows walk by, shepherds stop for a conversation. Surprise, surprise – they speak French as they used to work in Grenoble for a couple of years…

Next day Magdalena and I decide to attack the Mount Hasan that looked so picturesque from the place we were camping. Bartek drives us a little closer only to find that the mountain gets way too big when the distance from it is small. Let’s walk the Ihlara canyon then.

Tired of paying for everything in Turkey we try to find our way around and avoid purchasing tickets. We almost make it but then we come across a guard swimming in the stream going along the valley. Eventually, we spend 5 lira per person and get an invitation for tea in the open air. Our guard tells us the story of his tailor shop that had to be shut down because of the world crisis… But he can’t complain now – in spite of getting paid next to nothing he is enjoying his time in the beautiful place where you spend most of your time in refreshing stream water. Mind the time, we need to sightsee a bit of Ihlara canyon – we say our goodbyes and continue walking.

Not for long… Another guard invites us to his wooden house where he makes his wooden sculptures – snakes, donkey-shaped pipes, you name it… The conversation goes for quite a while, assisted with hot tea and cokies. The canyon is very patient – it is still there when we leave the guard’s post. We were hoping to make it to the exit before the nightfall but it’s quite impossible with all the churches carved in rocks, decorated with icons… 13 km long in total, the canyon let us leave when it was all dark…

***

Nocna jazda dostarczyła nam silnych bodźców w postaci rozjarzonych światłami aut wielopasmowych arterii Stambułu i ciągnących się bez końca gładkich autostrad, których pozazdrościć Turcji mogłoby niejedno europejskie państwo, a zwłaszcza to położone nad Wisłą (mocnych wrażeń dostarczyły nam również ceny na dystrybutorach paliw).

Nadszedł świt i mogliśmy zacząć podziwiać lekko fałdujące, puste pejzaże, coraz to bardziej się wybrzuszające, zapowiadając Kapadocję, pierwszy przystanek na naszej drodze. Przed południem dojechaliśmy do miasta Aksaray, gdzie udało nam się wytropić centrum informacji turystycznej, w którym bardzo miły pan – niemalże mówiący po angielsku – wręczył nam mapę regionu i pomógł nam ukierunkować naszą dalszą jazdę na Selime.

Po paru chwilach jazdy lokalnymi drogami naszym oczom ukazał się widok jakże charakterystyczny dla całego regionu: całe miasteczko skalnych kopców przerobionych na domostwa – obecnie niezamieszkane, choć wciąż tu i ówdzie wykorzystywane w celach magazynowych. Ten cud natury powstał wskutek jednoczesnej erupcji kilku wulkanów, które przykryły lawą olbrzymi obszar, a długotrwała erozja wyrzeźbiła fantastyczne kształty, dla których człowiek znalazł funkcję utylitarną. Kopcowate miasteczko w Selime robi niesamowite wrażenie, zwłaszcza że nie uświadczysz tu tłumów turystów wchodzących w kadr i psujących nastrój… Cisza, pustka i wyobraźnia zapełniająca domy o fantastycznych kształtach mieszkańcami, których jeszcze w dziewiętnastym wieku było tu mnóstwo.

Wieczorem rozbijamy obozowisko przy brzegu częściowo czystej rzeczki, wzdłuż której przechadzają się krowy. Zaczepia nas paru pastuchów tudzież pastuszków, którzy – niespodzianka! – świetnie mówią po francusku. Kilku miejscowych Turków zaliczyło kilkuletni pobyt i pracę w Grenoble, a jeden z dzieciaków pozostał tam, by się uczyć i wyjść na ludzi (obecnie ma przerwę wakacyjną i pomaga ojcu w wypasie bydła).

Kolejnego dnia postanawiamy wraz z Magdaleną wybrać się na podbój góry Hasan, w pobliże której podwozi nas Bartek. Im bliżej jednak góry, tym bardziej miny nam rzedną – to monstrum na cały dzień albo i dwa wspinaczki. Zmiana planów – postanawiamy zwiedzić wąwóz Ihlara (my z wyłączeniem Bartka, który postanowił spędzić dzień na wypoczynie i zbieraniu sił na kolejny etap podróży). Po długotrwałym obchodzie, udaje nam się znaleźć wejście kuchenne, z którego korzystając nie trzeba płacić za wstęp. Niestety, po chwili trafiamy na strażnika pluskającego się w strumieniu biegnącym pośrodku wąwozu i opłatę (5 lira od osoby) musimy uiścić. Otrzymujemy za to zaproszenie do wychylenia kilku szklanek herbaty – wraz ze strażnikiem, jego krewnymi i znajomymi rozkładamy się na trawie i łamiemy oraz wykręcamy angielski. Nasz strażnik opowiada nam, jak to przed kryzysem posiadał swój zakład krawiecki, w którym szył eleganckie ciuchy dla eleganckich dam – a teraz… Teraz też nie ma co narzekać. Praca strażnika, choć średnio płatna i sezonowa, oznacza nielimitowane korzystanie ze słońca, wody i pięknych okoliczności przyrody. Po przydługim acz ciekawym posiedzeniu przechodzimy do zwiedzania właściwego: po obu stronach wąwozu wydrążono liczne domostwa a także główną atrakcję, czyli kościoły, niektóre w całkiem niezłym stanie, z licznymi freskami. Niczym niezmącone zwiedzanie zostaje przerwane przez kolejnego strażnika, który zaprasza nas do swojej drewnianej kanciapy ukrytej między drzewami. A w kanciapce – galeria sztuki użytkowej wyrzeźbionej w drewnie; węże, fajki w kształcie osła i tym podobne atrakcje. Rozmowa rozkręca się na dobre i nie może się zakręcić, wspomagana herbatką i ciastkami… Wąwóz czeka cierpliwie, w końcu łaskawie rzucamy nań okiem – a jest na co patrzeć i energicznym krokiem zmierzamy do wyjścia, łudząc się, że zdążymy przed zmrokiem (odległość między wejściem w Ihlarze a wyjściem w Selime wynosi ok. 13 km, postarajcie się dobrze zorganizować przemarsz). Do Selime docieramy w nocy, uprzednio wywołując solidną dawkę niepokoju u Bartka i jednego ze strażników. Wszystko dobrze się kończy, co wypada uczcić odpowiednią ilością piwa.

Istanbul, 2010.07.01

It felt so hard to say goodbye to Olympos – not even because of the former paradise beach (former – due to crowds frequenting it), flames of Chimera, night scorpions in micro version or beautiful weather… But those dinners at Saban Pansyion, awaited from early afternoon, filling you up until you can’t move… I will definitely miss that.

The first car I hitchhiked was full of hairy Turks, one of them speaking fairly good English …and Serbian thanks to his Balkan study experience. Then a hike with a truckdriver praising the beauty of Kirgistan where he found his wife. He also explained to me that it is impossible to get away from paying traffic fines in Turkey as the first thing that policemen do when they spot you is send your registration plate number to their hedquarters (they seem to like sending those numbers everywhere in Turkey, epsecially in petrol stations, BEFORE you fill the tank up).

Antalya, the place I know so well already – the bus station is so familiar, the familiar pide in familiar bus station bar. I hop on the night bus to Istanbul and experience a bad quality vehicle in Turkey for the first time. A Mercedes who should have retired long ago, air conditioning broken plus one noisy village familywith two children puking and howling (but I really mean howling) all night made the trip a little less than comfortable.

I gave Istanbul an early morning hug (we arrived ahead of schedule) and went to sleep in the grass in front of the sports shop where I would buy a new mat – the old one got ripped into pieces in Jerusalem – in two hours, when they would open.

Istanbul greeted me back with a smile of Tina, German girl from Neverland hostel, a little surprised to see me here again. The hostel was packed full as usual but they had kept my usual underground lounge room place…

Not much left to do before next day’s meeting with Bartek and Magdalena – the bunch I would join in their journey to Australia.

I spent the remaining time on walking nearby modern art galleries and participating in demonstrations and para-lectures organized at the university for ongoing European Social Forum. And so I found myself walking in demonstration pro- and agaist (Palestine and Israel), I gave my support to those struggling for women rights I also marched arm in arm with those who want peace between Turks and Kurds (only some days ago PKK detonated a couple of bombs in Istanbul; Turkish army responded with attacks on Kurdish villages). During the lecture by Socialist Revolutionary People’s Front (I might have misspelled the name) I was asking about the methods of bringing young Turks up to become nationalists and why on Earth did they not invite their political opponents (i.e. government;s officials) to participate in the meeting. They found the idea of inviting people with a different point of view quite original and they didn’t answer my other question. Later on that day I learned that the Revolutionary Sth Front is not only a socialist movement but a nationalist one at the same time, which explains why they would avoid talking about the topic I brought up.

Finally the day (or the evening to be more precise) has come – one big can of Nissan Patrol with Polish number plate arrived in front of the Neverland hostel. In the can were two Polish travelers – half-conscious after driving for 48 hours with almost no sleep in between. A few sips of beer helped to get them back to life and soon we were talking about our future travel plans. Bartek, anthropologist, archaeologist and allthingsist, the author behind the idea of this trip and the sole driver of the jeep presented us his vision of offroad ride through Caucas, Iran all -stan countries, South Asia to Australia or even New Zealand. Magdalena (teacher, Przemyśl, cherry shaped earrings, positive and smiling) will join until the end of the route – I will think where to hop off.

Last two days in Istanbul were about sightseeing again (that’s Bartek and Magda) and getting back my bike from the other bank of Bosphorus (me). The very last night we put my bike into pieces, stuffed into the trunk of the car and we set off to meet the adventure…

***

Pożegnanie z Olympos było bolesne – pal sześć byłą rajską plażę (byłą, bo już zdecydowanie zbyt obłożoną plażowiczami), płomienie buchające ze zbocza góry, nocne skorpiony w wersji mini, że o pięknej pogodzie nie wspomnę… Ale kolacje w Saban Pansyion, wyczekiwane już od wczesnego popołudnia i związane z nim niemożebne przejedzenie oraz związana z nim rozkoszna niemożność wykonania najmniejszego choćby ruchu – tego zdecydowanie będzie mi brakować…

Pożegnawszy ćwierć-, może nawet półrajskie miasteczko zaliczyłem autostop do głównej drogi z wesołą paczką włochatych Turków, z których jeden mówił dobrze po angielsku a także – niespodzianka – po serbsku (miał za sobą zagraniczny epizod studencki). Potem jazda z kierowcą ciężarówki wychwalającym pod niebiosa piękno Kirgistanu, z którego pochodzi jego żona. Przy okazji dowiedziałem się również o niemożliwości wykręcenia się od mandatu drogowego w Turcji – zanim policjant podejmie jakiekolwiek działania, przesyła do centrali numer rejestracyjny pojazdu, który wzbudził jego zainteresowanie (numery rejestracyjne wszelkich wehikułów są zresztą wklepywane na wszystkich stacjach benzynowych, jeszcze przed rozpoczęciem tankowania).

Wysiadka w Antalii, na znanym mi już dworcu autobusowym. Na kolację znane mi pide w znanej mi dworcowej restauracyjce i wskakuję w nocny autobus do Stambułu. I oto okazało się, że w Turcji istnieją jednak stare i zdezelowane autokary, w których wszystko się sypie i nie działa wentylacja. Na dodatek do mojego wehikułu wpakowała się rodzinka z prowincji z dwoma ustawicznie wymiotującymi i wyjącymi dzieciakami (określenie „wyjące” to wcale nie ozdobnik ale dokładny opis dźwięku, jaki z siebie wydawały przez całą trasę).

Lekko wymiętolony i nieświeży wylądowałem wczesnym rankiem w Stambule – dwie godziny przed czasem, zmuszony do koczowania pod sklepem sportowym, w którym postanowiłem nabyć nową karimatę (stara została rozszarpana na strzępy przez jerozolimskie dzieciaki) a który otwierano dopiero o dziesiątej.

Stambuł przywitał mnie uśmiechem Tiny, Niemki z hostelu Neverland, mile zaskoczonej moim ponownym przybyciem – w hostelu, ma się rozumieć, nie było wolnych miejsc i – ma się rozumieć – zakwaterowano mnie w moim ulubionym miejscu, czyli w piwnicy.

Nie pozostało mi nic innego jak tylko czekać na zaplanowane następnego wieczora przybycie Bartka i Magdaleny – ekipy wybierającej się na podbój Azji Bartkowym jeepem, do której miałem plan się podłączyć.

Czas pozostały do spotkania spędziłem na przechadzkach po okolicznych galeryjkach sztuki współczesnej, w których w międzyczasie pozmieniały się ekspozycje, a także na uczestnictwie w manifestacjach i parawykładach zorganizowanych na uniwersytecie z okazji odbywającego się właśnie Europejskiego Forum Socjalnego. Maszerowałem zatem w pochodzie protestujących przeciwko ciemiężeniu Palestyńczyków przez Izrael, manifestowałem przeciw ograniczaniu praw kobiet w krajach muzułmańskich, popierałem również demonstrujących na rzecz pojednania turecko-kurdyjskiego (niedawno w Stambule wybuchły bomby podłożone przez PKK; armia turecka zrewanżowała się zmasowanymi działaniami militarnymi na wschodzie kraju). Podczas wykładu Socjalistycznego Rewolucyjnego Frontu (albo jakoś podobnie…) dopytywałem się, dlaczego i jakimi metodami wychowuje się Turków na nacjonalistów oraz dlaczego w Forum nie uczestniczy żaden przedstawiciel władz. Na drugie pytanie odpowiedziano mi, iż jakoś nie przyszło nikomu do głowy zaprosić do dyskusji przeciwników politycznych (co mogłoby wszak doprowadzić do interesującej dyskusji, być może nawet bardziej interesującej niż przekonywujące acz pozostające bez odpowiedzi tyrady na temat ciemiężenia, ograniczania itp.) ale za to co jakiś czas młodzież wbija się na oficjalne imprezy rządowe, wykrzykuje swoje hasła i daje się pałować policji; na pierwsze zaś pytanie udzielono mi odpowiedzi wymijającej. Po wykładzie dowiedziałem się, że Front Jakiśtam to ruch socjalistyczny, ale jednocześnie bardzo narodowy, zatem posądzanie Turków o nacjonalizm zostało przyjęte z pewnym niesmakiem.

Aż w końcu nadszedł ten wieczór, w który pod Neverland zajechał Nissan Patrol z polską rejestracją wraz z zawartością w postaci dwójki półprzytomnych podróżników – Bartka i Magdaleny. Po dwóch dniach jazdy non-stop z Warszawy (z przerwą na kilkugodzinne spanie w aucie) nie spodziewałem się intensywnej interakcji, a tymczasem po odświeżającym prysznicu i kilku łykach piwa rozkręciła się nam na dobre rozmowa o naszych wspólnych planach podróżniczych. Bartek, antropolog, archeolog i właściwie wszystkolog, autor pomysłu na wycieczkę oraz właściciel i bezwzględnie jedyny kierowca jeepa, roztoczył przed nami wizję offroadowego rajdu przez Kaukaz, Iran, wszelkie możliwe kraje z przyrostkiem -stan, Azję południową, Malaje aż do Australii a może i Nowej Zelandii. Magdalena (nauczycielka, Przemyśl, kolczyki w kształcie czereśni, uśmiech od ucha do ucha, pozytywna energia) z miłą chęcią podłączy się i wytrwa do końca trasy, ja się jeszcze zastanowię, gdzie wysiądę.

Ostatnie dwa dni w Stambule to zwiedzanie miasta przez Magdę i Bartka oraz odbiór mojego roweru od mojego gospodarza sprzed miesiąca (a nawet więcej), z drugiej strony Bosforu (jazda po autostradzie prowadzącej przez miasto to umiarkowanie przyjemne doświadczenie, niemniej kierowcy pędzących aut starali się zachować ostrożność) i zakup nowego bagażnika rowerowego. W ostatni wieczór rozkręcamy mój wehikuł na części i ładujemy go do przeogromnego (ale i przedokładnie wypchanego wszelkiej maści sprzętami) luku bagażowego Nissana i ruszamy w drogę…

Olympos, 2010.06.21


https://vimeo.com/12940974

You can’t reach Olympos from Alanya directly – first you need to take a bus to Antalya, then a dolmus will bring you to a bar next to the main road, then you have to catch another, smaller one to Olympos itself. The driver of the second vehicle decided to wait so that it fills up… which could take some time, thus, I decided to hitchhike – and it worked perfectly.
After arriving in the tourist village I found countless „treehouse” pensions with fake treehouses – these are simply elevated bungalows, that’s all. I chose „Saban Pansyion”, recommended for its big breakfasts and dinners included in moderate price. And it was true – the meals, especially dinners, are delicious and huge (if you stay there longer you might find yourself gaining lots of kilograms).
As for Olympos itself, it can be summed up with three words: sea, ruins, Chimera. The first notion needs no explanation I guess; it is worth mentioning, though, that the beach is surrounded by picturesque mountains, some of them really grand (especially Tahtala Dagi – Olympos Mount, 2365 m. above sea level; they have ski facilities running at the top during winter).
The ruins – dispersed here and there in big amounts on mountain slopes – hellenist, roman, osman; amphitheatre, baths, tombs, houses, castles… You can access most of them freely, walk on them, jump, hide inside, make parties… Lots of fun but after a couple of days you get used to it or even bored. Then comes the time for… Chimera!
According to the myth, a Greek hero, Bellerophon, killed Chimera on the slope of one mountain. And until today there is fire coming out of the carcass of the monster, which you can experience yourself, not free of charge of course (access to the mountain is blocked with a guy sitting next to a desk, which looks quite funny in the middle of the forest… It made me think of John Cleese from „Monty Python’s Flying Circus”… „…and now, for something completely different…”). Small pits emit a flammable mixture of gases with lots of methane included. However, the fire doesn’t go on all by itself anymore – it needs a subtle kick from tour guides or experienced tourists… Is it worth it? I guess it is, but it want set you amazed. Just a curiosity, that’s all. And it isn’t worth it pay the night bus trip to that place, that’s for sure. It is expensive and the bus needs to go around the mountains, which makes the ride a lot longer than you might have expected… Go on foot – if you start in Olympos, walk to the beach, then turn left, follow the coastline, then follow the dirt road along the bars and hostels, follow it when it bends left, then stick to your right side whenever the route splits in two; in case of doubts – follow the signs; distance: about 7 kilometres one way.

All in all, Olympos is a great chillout place, perfect if you need to work on your blog for a while:)

***

Do Olympos z Alanii można się dostać tylko metodą łączoną: autobus do Antalii, minibus do knajpy przy trasie głównej, parę kilometrów od celu, potem mniejszy minibus do samego Olympos. Kierowca na ostatnim etapie postanowił czekać, aż auto całkiem się zapełni pasażerami. Uznałem, że mogłoby trwać dłuższą chwilę i złapałem stopa do samej wioski turystycznej.
A tu – wszędzie dookoła pensjonaty oferujące udawane domki na drzewach – udawane, bo jest ich tyle, że nie starczyło by drzew, zatem pod nazwą „treehouses” oferowane są bungalowy na podwyższeniu. Wybieram „Saban Pansyion”, zarekomendowany mi ze względu na pożywne śniadania i kolacje wliczone w cenę pobytu. I rzeczywiście, posiłki, a zwłaszcza kolacje, są przepyszne i serwowane bez ograniczeń (w przypadku dłuższego pobytu należy liczyć się z solidnym przybraniem na wadze).
Samo Olympos można streścić w następujący sposób: morze, ruiny, Chimera. Pierwszego pojęcia chyba nikomu nie trzeba wyjaśniać, warto jedynie dodać, że plażę okalają malownicze wzniesienia, niektóre z nich naprawdę imponujące rozmiarami (zwłaszcza Tahtali Dagi – Góra Olimp, wysoka na 2365 m n.p.m., w zimie uruchamiany jest na niej wyciąg narciarski).
Ruiny – poutykane w sporych ilościach na zboczach gór, greckie, rzymskie, osmańskie; amifteatr, łaźnie, grobowce, rezydencje, twierdze – czego tylko dusza zapragnie. Z nielicznymi wyjątkami można po nich/wewnątrz nich/pod nimi swobodnie spacerować, skakać, imprezować… Ogromna frajda, choć po paru dniach można do tego przywyknąć, a nawet się znudzić. Wtedy przychodzi czas na… Chimerę.
Według legendy, na zboczu jednej z pobliskich gór, Bellerofont, grecki heros, zabił Chimerę, potwora terroryzującego okolicę. A po dziś dzień ze zwłok potwora wydobywa się ogień, czego można osobiście doświadczyć, oczywiście odpłatnie (dostępu do góry strzeże pan przy biurku, które, ustawione w środku lasu, wygląda równie absurdalnie jak biurko Johna Cleese w „Latającym Cyrku Monty Pythona”). Z jamek w zboczu wciąż wydobywa się mieszanka gazów ze sporą ilością metanu – bardzo łatwopalna, choć ogień nie płonie już samoistnie… Co jakiś czas jest dyskretnie wzbudzany przez przewodników lub dobrze poinformowanych turystów. Czy warto? Według mnie tak, choć Chimera zachwytu nie wywołuje… Ot, taka ciekawostka. Na pewno nie warto dać się naciągnąć na nocną wycieczkę busem – drogo i niewiele szybciej niż piechotą, bo auto musi objechać kawał drogi by dostać się do celu, a piechotą możemy tam dojść na skróty (jeśli ruszamy z Olympos: do plaży, potem w lewo wzdłuż brzegu, potem drogą wzdłuż knajp i hosteli, kiedy je miniemy – przy wszystkich rozwidleniach należy się kierować w prawo i wypatrywać drogowskazów; dystans: około 7 km w jedną stronę).
A poza tym Olympos to bardzo chilloutowe miejsce, wręcz idealne, gdy chce się w spokoju popracować nad blogiem;)

Alanya 2010.06.20

On the ferryboat to Alanya I meet a friendly Kurdish lady (who mentions her kurdishness with a low voice) – talkative despite not speaking any foreign language and in spite of my Turkish not being improved at all… After a couple of minutes she invites me to her house in a small town near Alanya – unfortunately, towards the end of the cruise she gets seasick and she is not in a shape to host anyone…
Alanya itself is a city of immense beaches on both sides of beautifully set castle. Next to Kleopatra beach there is a moderate-interesting Damlatas cave – it is said that the humidity and air composition inside is very good for health. And that’s it, done sightseeing, time to start catching the tan – the British way (intense pink) is still fashionable but not 100% dominant as this place has become a very popular destination for Polish tourists – so popular that numerous Polish shops and travel agencies have emerged.
In the evening you might enjoy visiting one of countless clubs – handsome Turkish waiters, sometimes overly naked, try to pull everyone in, which doesn’t work that good with male tourists – in Turkey they haven’t invented beautiful girls at the entrance who would be far more convincing…
One pub next to the other, party against party, the fun lasts till the dawn…. With only short breaks where the muezzin sings – on those occasions music stops everywhere not to interfere with holy words…

***

Na promie do Alanii spotykam Kurdyjkę (która o swojej kurdyjskości wspomina ściszonym głosem), bardzo chętną do rozmowy, choć nie mówi ani słowa w żadnym języku obcym a i mój turecki nie uległ znaczącej poprawie… Po paru chwilach chce mnie zaprosić do domu w małym miasteczku w pobliżu Alanii – niestety, pod koniec podróży dopada ją choroba morska i nie jest w stanie nikogo ugościć…
Sama Alanya to miasto przedługich plaż położonych po obu stronach malowniczo ulokowanej twierdzy. W pobliżu plaży Kleopatry znajduje się umiarkowanie ładna jaskinia Damlatas – ponoć wilgotność i skład powietrza wewnątrz jest bardzo korzystny dla zdrowia. To tyle, jeśli chodzi o atrakcje specjalne, czas przejść do wygrzewania się na piasku! Zaś wieczorem, już gustownie opaleni (wciąż obowiązuje styl brytyjski – intensywny róż, choć dominacja Brytów nie jest już bezdyskusyjna – Alanya stała się na tyle popularnym celem podróży dla Polaków, że pojawiły się tu liczne polskie sklepy i polskie biura podróży), możemy się wybrać do jednego z niezliczonych klubów, do których zdezorientowanego turystę próbują wciągnąć przystojni kelnero-naganiacze, czasami nawet roznegliżowani; niespecjalnie działa to na męską część przechodniów – w Turcji nie wynaleziono jeszcze ładnych dziewczyn, zachęcających swymi wdziękami do wstąpienia do danej placówki… Knajpa na knajpie, impreza na imprezie, zabawa trwa do samego rana… zamierając jedynie co jakiś czas na parę minut, podczas śpiewów muezzina – wówczas wszystkie kluby wyłączają muzykę, by nie zagłuszać jego nawoływań.

Cieszyn 10.03.24 72 km

Just before leaving I got a light flu but that wouldn’t stop me. I decided to leave anyway and bring some of it to Cieszyn, the city at Polish/Czech border.
I was hosted by Darek, a man of many professions and tea connoisseur (I asked for a fruit tea with sugar but luckily he didn’t feel insulted). In the mysterious cupboards in the kitchen we found some ginger and made a curing drink to soothe my sore throat.
Everybody has been to Cieszyn (I mean, in this part of Europe) and so have I, thus I wasn’t expecting to be impressed… However, Darek did his best to surprise me – he made me discover an old Jewish cemetery with some of the tombs dating back to the 17th century. The whole place looks abandoned with bushes trying to cover up the stones. Some restoration works are said to be planned but that will not happen soon for financial reasons. Still, in this condition the cemetery has some special atmosphere…
I also had walk to the other side of the border – Cesky Tesin, where most of Polish people move to get a better paid work. And that makes the situation a little complicated because – when a minority population in a town reaches 10%, names of streets should be written both in local and minority language (EU regulations)… Which upsets the Czechs, as this region used to be a disputed land between the two countries.
I also learned about one pub on the Czech side that has some humorously shaped tables. And the legend goes that these were shaped by evergrowing bellies of local beer-drinkers:)
A little walk, a chat with old friends and a plate of pierogi… I was ready to continue my trip.

***

Tuz przed wyjazdem dopadła mnie grypa. Nic to, postanowiłem ją zawieźć do Cieszyna.
Przez kilka dni pomieszkiwałem u Darka, człowieka o wielu talentach, guru w sprawac herbaty (całe szczęscie nie obraził się, gdy poprosiłem o owocową z cukrem). Z bogato zaopatrzonej kuchni mój gospodarz wydobył solidny kawał imbiru i sporządził wywar o piorunującym działaniu…
Cieszyn jaki jest, kazdy widzi. Nie spodziewałem się zadnych wzruszeń, ale mój gospodarz stanął na wysokości zadania i zaprowadził mnie w szczególne miejsce – stary cmentarz zydowski. Niektore nagrobki pochodza z XVII w. Całość jest bardzo zaniedbana, na kamienie wdzierają się krzaki… Ponoć planowane są prace konserwatorskie, ale prawdopodobnie nieprędko ruszą ze względów finansowych. Poza tym, cmentarz pocłaniany przez naturę ma swój klimat…
Odwiedziłem równiez Czeski Cieszyn, do którego Polacy bardzo chętnie się przenoszą ze względu na róznice w płacach, co nieco komplikuje sytuację, poniewaz – zgodnie z przepisami UE – gdy liczebność mniejszości przekroczy 10% nalezy uzupełnić tabliczki z nazwami ulic o nazwę w jęzku mniejszości… A to przywołuje niemiłe wspomnienia – wszak te tereny bywały przedmiotem rozlicznych konfliktów.
Dotarłem równiez do pubu, w którym stoły posiadają charakterystyczne sylwetki, ponoć wyrzeźbione przez puchnące brzuchy lokalnych opojów.
Jeszcze spacer po rynku, pogaduchy ze starymi znajomymi, talerz pierogów… I w drogę:)