Tehran, 2010.08.22

Today is the first day we will spend on sightseeing in the capital city. Apart from staring at façades of buildings (impressive post museum and its surroundings) we also decide to invest half a dollar in visiting the National Museum (hiding in the shadow of the huge Museum of Islam, built during the revolution). Inside we find many fascinating objects from thousands of years ago – official documents carved in stone, everyday use objects, statues, jewellery… Too bad that most of the archives has been sold by the “revolutionaries” to foreign countries.

And in the evening – as usual – a night train, this time heading to Esfahan, this time dirty and cramped, with mixed sex compartments and with a stinking fellow-traveller and a controller checking whether the boy and the girl travelling next to us are really brother and sister.

 

***

 

Dziś pierwszy dzień, który możemy w spokoju poświęcić na zwiedzanie stolicy. Oprócz gapienia się na fasady paru gmachów (imponujące swoim dostojeństwem muzeum poczty i jej okolice), postanawiamy zainwestować po pół dolara na zwiedzanie Muzeum Narodowego (kulącego się w cieniu wielkiego Muzeum Islamu, postawionego już za czasów rewolucji). Wewnątrz mnóstwo interesujących eksponatów sprzed tysięcy lat – oficjalne dokumenty wykute w kamieniu, przedmioty codziennego użytku, posągi, ozdoby… Szkoda tylko, że większa część zasobów muzeum została przez islamskich „rewolucjonistów” rozprzedana innym krajom.

A wieczorem – tradycyjnie – nocny pociąg, tym razem do Esfahan, tym razem brudny i ciasny, z przedziałami mieszanymi, damsko-męskimi, z arcyśmierdzącym współprasażerem i kanarem, sprawdzającym, czy dziewczyna i chłopak siedzący obok, to aby na pewno rodzeństwo.

Babol, 2010.08.19

Long before the sun rises Ali takes us for a long ride up north – to Babol and Babolsar. An odd experience in Caspian Sea beach – two zones, for men and women (the part for women is surrounded with thick fabric to make sure nobody sneaks a peek inside). Women are also allowed to bathe in the male part but they are obliged to wear chador (ever-fashionable joyful black) at all times. The cautious guard blows the whistle whenever distance he thinks the distance between men and women is becoming to short. He also blows when people dare to go to far in the water. And too far is shoulder level. One of the swimmers who did not comply gets slapped in the face for better understanding.

Luckily, other Babol-ish activities are a lot more enjoyable – among other things we visit a house-museum of famous local painter – old lady who discovered her love for art only after turning sixty, when her favourite cow, whom she had been taking care of all day long, died. The lady had to fill her free time somehow and… she started painting. On all possible surfaces – canvas, wood, walls, cupboards – gaining international acclaim. We meet a crazy professor who decided to walk the world together with his wife and children, spreading the message of love (https://godlovegod.org); the estimated time of the journey: 90 years. We also get to meet the art world bohemians – painters, photographers and poets, all of them criticizing the regime.

But those meetings do not come down to complaining only – we also have discussions about art, there is music, dances and alcohol (home made, hardcore taste).

Iranians, though officially non-partying and serious, behind the closed door they transform easily into party beasts of limitless energy, used for singing and dancing. Girls take off hijabs and dance merrily…

***

Na długo przed nastaniem świtu Ali zabiera nas na przejażdżkę na północ – do Babol i Babolsar (kawał drogi na północ), gdzie na dobry początek zaliczamy kąpiel w Morzu Kaspijskim. Plaża dzielona, osobna dla kobiet i mężczyzn. Na plaży „męskiej” co prawda wolno się pluskać odzianym w radośnie czarne czadory paniom, ale skrupulatny strażnik dmie w gwizdek, by zachować odpowiedni dystans między płciami. Cieć ów gwiżdże również, gdy kąpielowicze wchodzą zbyt daleko do wody (za daleko to poziom wody sięgający do szyi). A jednemu z pływających, który nie poddał się nakazowi, strażnik zaczyna okładać dłońmi po twarzy w ramach wyjaśnień.

Całe szczęście, kolejne doświadczenia okołobabolowe są o wiele bardziej krzepiące – odwiedzamy m.in. dom-muzeum malarki, która odkryła u siebie talent plastyczny dopiero po sześćdziesiątce – gdy padła jej krowa, która do tej pory wypełniał jej cały czas. Po tym tragicznym zdarzeniu, starsza pani musiała się czymś zająć… I zaczęła malować – na wszystkim co popadnie: płótnie, desce, szafie, ścianach, szybko zyskując rozgłos i uznanie krytyków sztuki w kraju i za granicą. Poza tym poznajemy lekko szurniętego profesora, który postanowił obejść pieszo świat, wraz z żoną i dwójką dzieci, głosząc przesłanie miłości (https://godlovegod.org), czas trwania podróży zaś rozplanował na 90 lat. . Spotykamy też bohemę artystyczną – malarzy, rzeźbiarzy, fotografów i poetów, wszystkich zgodnie krytykujących panujący reżim.

Całe szczęście, na narzekaniach się nie kończy – są i dyskusje o sztuce, muzyka, tańce i alkohol (domowej roboty, dość podłej jakości).

Irańczycy, choć zgodnie z literą tutejszego prawa nieimprezowi i poważni, za zamkniętymi drzwiami przepoczwarzają się w imprezowe bestie o niespożytej energii, wykorzystywanej w śpiewie i tańcu. Dziewczyny zrzucają hidżaby i pląsają radośnie…

Tehran, 2010.08.17

In Tehran, we kick it off with organising visas to next country on our way – Pakistan. Unfortunately, it seems impossible to get them right now, thus, after a short consultation, we decide to head for the embassy of India.

A truly crowded and chaotic place, where we manage to obtain visa forms as well as the information that we are required some extra documents: a confirmation of return plane ticket and confirmation of our identity issued by Polish embassy in Tehran. The first paper is surprisingly easy to get – a nearby tourist agency gave us what we needed right away at no cost at all (everybody knows this is a fake but nobody cares). The second document, however, meant a trip to the other part of town (we were going round in circles for a long time as miss telephone from the Polish Embassy couldn’t spell the name of the metro station correctly).

In the evening we arrive at Ali’s place – he is our couchsurfing host with whom we will be spending quite some time…

 

The day after we try to combat the Indian embassy again. Eventually we submit all the papers and get the promise to have the decision in a week.

 

***

 

Wizytę w Teheranie rozpoczynamy od zorganizowania wizy do kolejnego kraju – Pakistanu. Niestety, okazuje się, że nie mogą /nie chcą ich obecnie wydawać, wobec czego, po krótkiej konsultacji, postanawiamy uderzyć na ambasadę Indii.

A tam – zgiełk i chaos, z którego udaje się nam wyłowić formularze wizowe oraz informację, iż wymagane jest dodatkowo potwierdzenie rezerwacji biletu lotniczego tam i z powrotem a także potwierdzenie tożsamości wydane przez Ambasadę RP w Teheranie. O ile z pierwszym dokumentem nie było problemu – pobliskie biuro turystyczne wydało nam stosowny kwit od ręki i bezpłatnie – to po drugie zaświadczenie musieliśmy się wybrać na drugi koniec miasta (krążyliśmy po stolicy przez dłuższy czas, bo pani telefonistka z ambasady przekręciła nazwę stacji metra, na której powinniśmy wysiąść).

Wieczorem zostajemy podjęci przez Alego, couchsurfingowego gospodarza, z którym przyjdzie nam spędzić długi czas…

 

Kolejny dzień to dzień walki z ambasadą Indii. Ostatecznie udaje się nam złożyć wszystkie papiery i uzyskać obietnicę otrzymania decyzji za tydzień.

Tabriz, 2010.08.16

After reaching Tabriz we have to leave our kind Turkish driver who becomes very sad that he won’t be able to see us anymore… And our interaction was limited to just a couple of words in Russian and English.

First thing to do is purchasing tickets to Tehran. It is not easy as we were expecting it to be – it is best to book a couple of days in advance. After some bustle we manage to buy tickets for a night train – second class, 5 dollars per person for some 800 km.

We leave our luggage in lockers and star a one-day sightseeing of Tabriz. Our somewhat chaotic stroll becomes more orderly after meeting Hossein, 20-year old chap, who approaches us in the street, invites us to his house, presents us to his family, feeds us and organizes a walk and bicycle ride in Tabriz, the town of mosques (one of them being one of the oldest in the whole Iran, other one – the Blue Mosque – suffered a lot from the earthquake but it is still impressive with all the remains of mosaics). The must-see place, however, is the Grand Bazaar – really grand, as the total length of its walks sums up to around 13 kilometres! While we sightsee, Hossein loads us with information about Azeri-Turk soul of the region, cultural differences between locals and Persians, about compulsory military service (2 years, he will have to do it soon) and about… moral police, bothering everyone in everyday life. For example, a boy and a girl walking the street can be asked to show their id’s at any time and – if they are not married or brother and sister – they will be punished severely. The worst possible combo is a married woman and a stranger – in that case, if the husband so wishes, the woman can get the death penalty.

Complaints about the regime continue on the train (separate compartments for men and women!). My interlocutor, a medium-rank employee of state petroleum company expresses his views on religious doctrinairism that limits economic development of the country.

By the way – for this kind of money I wasn’t expecting the train to be so luxurious – 5 dollars for 800-kilometre ride in a clean, comfortable sleeper is a bargain!

 

***

 

Po dojechaniu do Tabriz rozstajemy się z naszym sympatycznym Turkiem, któremu robi się bardzo smutno, iż może więcej nas nie zobaczyć… A przecież interakcja między nami ograniczyła się do kilku zaledwie słów po rosyjsku i turecku.

Na początek wybieramy się na dworzec kolejowy, gdzie postanawiamy nabyć bilety do Teheranu. Sprawa nie jest prosta (bilety kolejowe lepiej tu kupować z wyprzedzeniem), ale ostatecznie udaje nam się kupić bilety na nocny pociąg – 2. klasa, 5 dolarów od osoby za ok. 800 km.

Wrzucamy bagaż do dworcowych szafek i rozpoczynamy dzienny obchód miasta. Nasza chaotyczna wędrówka zostaje ukierunkowana przez Hosseina, 20-letniego chłopaka, który przykolegowuje się do nas na ulicy, zaprasza do domu, poznaje z rodziną, odżywia i organizuje spacer i objazd rowerowy po Tabriz, mieście imponujących meczetów (jeden z nich należy do najstarszych w całym Iranie, inny – błękitny – ucierpiał z powodu trzęsienia ziemi, ale wciąż imponuje szczątkami mozaik, wypełniających wnętrze). Warto odwiedzić Wielki Bazar, w którym łączna długość uliczek wynosi ponoć około 13 km! Podczas zwiedzania Hossein opowiada nam nieco o azersko-tureckim charakterze regionu, o różnicach kulturowych dzielących miejscowych od Persów, o obowiązkowej 2-letniej służbie wojskowej, która czeka go już wkrótce, a także o … policji obyczajowej, utrudniającej życie codzienne. Dla przykładu, chłopak i dziewczyna spacerujący razem ulicą mogą zostać w każdej chwili wylegitymowani i – o ile nie są rodzeństwem lub małżeństwem – surowo ukarani. Najgorsza możliwa kombinacja to zamężna kobieta i obcy mężczyzna – w takim przypadku, za zgodą męża, kobieta taka może zostać skazana na śmierć.

Narzekania na władzę powtarzają się w pociągu (osobne przedziały dla kobiet i mężczyzn!). Rozmówca z mojego przedziału, dobrze sytuowany pracownik państwowej firmy naftowej, narzeka na religijne doktrynerstwo, blokujące rozwój ekonomiczny kraju.

A swoją drogą, po pociągu w tej cenie nie spodziewałem się takich luksusów – elegancka kuszetka, czysto i schludnie, w cenie – jak wspominałem – 5 dolarów za 800 km! Dyrekcję PKP należałoby tu przysłać na szkolenia!

Dogu Beyazit to Tabriz, 2010.08.15

We arrive in Dogu Beyazit, the last Turkish town before the border, earlier than the sunrise. After half an hour walk we reach the road leading to the crossing and after 10 seconds we get a lift to that very place. The space between checkpoints definitely has not been designed for pedestrians (those distances!), but the officers, especially on the Iranian side, try to be as helpful as they can (they even have a tourist information office!).

On the other side we are greeted by the famous Khomeini-Khamenei couple, staring at us from omnipresent propaganda posters. We respond to staring with sweating and hop on the bus taking us to the next town, where – after long research – we manage to find some food (during Ramazan almost all gastronomy places are closed until dusk) and even an internet café (the web is operational here, though very slow and many websites are blocked). Without further ado, we stop another Turkish truck – heading for Tabriz, first big city in Iran located on our way. Driving the distance of 300 km takes a surprisingly long time… This is mainly due to our driver’s hospitality, inviting us to meals and – of course – tea, launching endless talks with his friends who always seem to be on the way. We are not that far away when it gets dark. Trucks are not allowed to ride here at night, therefore we stop in nearby café and fall asleep inside the truck, watching a terrible Hollywood movie with LL Cool J playing the lead (dubbed in Turkish).

 

***

 

Wcześnie rano lądujemy w Dogu Beyazit, ostatniej tureckiej miejscowości przed granicą. Po półgodzinnym marszu docieramy do drogi wylotowej prowadzącej do przejścia i po 10 sekundach łapiemy stopa dowożącego nas do celu. Przestrzeń między kolejnymi checkpointami z całą pewnością nie została zaprojektowana z myślą o pieszych (te odległości!), za to obsługa terminala, zwłaszcza po irańskiej stronie, stara się być jak najbardziej pomocna (jest tu nawet punkt informacji turystycznej).

Po drugiej stronie wita nas para Chomeini-Chamenei, łypiąca na nas z wszechobecnych w Iranie plakatów propagandowych. Na łypanie odpowiadamy obfitym poceniem i zaraz wskakujemy w autobus, wiozący nas do najbliższego miasteczka, gdzie – po długich poszukiwaniach – udaje się nam znaleźć coś do zjedzenia (trwa Ramadan i niemal wszystkie punkty gastronomiczne są zamknięte aż do zmroku), a nawet kafejkę internetową (globalna sieć tu działa, choć niemiłosiernie wolno, a wiele stron jest poblokowanych). Nie zwlekając, zatrzymujemy kolejną turecką ciężarówkę – jadącą do Tabriz, pierwszego dużego irańskiego miasta położonego na naszej trasie. Przejechanie ok. 300 km zabiera nam nadspodziewanie dużo czasu, co spowodowane jest głównie życzliwością naszego kierowcy, zapraszającego nas na posiłek i – ma się rozumieć – na herbatę, wdającego się w niekończące się rozmowy ze znajomymi , których bez przerwy spotykamy na drodze. Nie ujeżdżamy daleko, gdy zapada zmrok. W nocy TIRem ponoć nie wolno tu jeździć, zatem zatrzymujemy się przy przydrożnej knajpce i zasypiamy w kabinie, oglądając do snu przeokropny hollywoodzki thriller z LL Cool J w roli głównej (dubbing turecki, ma się rozumieć).

Sumela, 2010.08.13

A day full of positive events. First we get the precious Iranian visas, then we join Matt and Tom in their trip to Sumela monastery, located one hour’s drive from Trabzon. The 14th century construction is quite impressive, not only because of its picturesque setting – it is glued to a steep rock – but first of all because of beautiful frescoes (multi-layered! You can see the interior design idea changing throughout centuries) on the walls and ceiling of the rock-carved chapel.

It is also here that we meet a group of Iranian tourists, a taste of famous Persian hospitality – smiles, hugs, photos together and invitations make it hard to wait to get there…

After returning to the town, an impossible thing happens – we pass by a taxi, not an ordinary one, but a taxi with Otkur inside! And Otkur is the Uygur guy we met in Tbilisi, now living in Trabzon. After a short while our whole English-Polish bunch lands in Otkur’s apartment – all filled with couches and sofas ready for hosting couchsurfers…

The day after we basically do nothing, we fill our time with laziness, only in the evening we take the night bus to the border, negotiating the price a lot beforehand (the guys from the ticket office just couldn’t focus, busy telling compliments to Magdalena).

 

***

 

Dzień pełen pozytywnych wrażeń. Najpierw odbieramy upragnione wizy irańskie, a potem zabieramy się z Mattem i Tomem do monastyru Sumela, położonego o godzinę jazdy od Trabzonu. XIV-wieczna budowla imponuje, nie tylko ze względu na malownicze położenie – przyklejona jest do stromej skały – ale również, a nawet zwłaszcza dzięki przepięknym freskom (kilkuwarstwowym! Można prześledzić, jak na przestrzeni wieków zmieniała się koncepcja dekoracji wnętrz) na ścianach i sklepieniach kaplicy wyrzeźbionej w skale.

Spotykamy tu również grupę irańskich turystów, dających nam przedsmak słynnej perskiej gościnności – uśmiechy, uściski, wspólne zdjęcia i zaproszenia sprawiają, że nie możemy się już doczekać momentu przekroczenia granicy.

Po powrocie do miasta, zdarza się rzecz statystycznie niemożliwa – mijamy taksówkę wiozącą Otkura, ujgurskiego couchsurfera poznanego w Tbilisi, obecnie mieszkającego w Trabzonie. Już po paru chwilach całą całą polsko-angielską ekipą lądujemy w Otkurowym mieszkaniu – całym wypełnionym tapczanami i sofami przeznaczonymi do goszczenia couchsurferów.

Nazajutrz właściwie przez cały dzień się byczymy, dopiero wieczorem wskakujemy w nocny autobus do granicy, uprzednio ostro negocjując ceny z firmą przewozową (panowie nie mogli się skupić na sprzedaży biletów, zajęci prawieniem Magdalenie komplementów).

Trabzon, 2010.08.12



Right after we wake up we find a driver willing to give us a lift to Trabzon. The problem is – and we only find out about it after a couple of kilometres’ ride: our helpful Turk is constantly falling asleep (at some point he admits he hasn’t slept for three days) and when he does, he hits the barriers on both sides of the road. We help our driver with a mixture of energy drinks and endless talks. Our actions have an unexpected result – during one of the stops that we make, while I walk away for a couple of minutes, our sleepyhead becomes hyperactive and tries to be very friendly with Magdalena, almost forcing her to bathe with him in the sea…

We have a quick goodbye when we get to Trabzon and head for Iran consulate – we make it just before they close it. Getting the visa, though expensive (75 Euros), is easy as a piece of cake. And it takes a very short time (some obtain it on the same day, we will have to pick it up tomorrow). In the meantime we check in a neat and cheap hotel recommended by tourist information office (one of the best so far!). After waiting through the heat, in the afternoon we start sightseeing. Trabzon seems to be a decent and logically organized city. The first interesting thing we spot is a worn out car decorated with colourful stickers and graffiti, labelled with British registration plate and parked in one of the streets. After a while we locate the owners – two English chaps: Matt and Tom (www.theadventurists.com, check out Mongol Rally), taking their piece of junk (full respect!) to Mongolia as participants of Mongol Rally. Their wreck still looks quite impressive compared with other vehicles taking part – some brave fellows head for Asia in ambulance or fire-fighting trucks… We bring our new friends to our hotel and promise to meet later – now we’re planning to see what seems to be an interesting concert. Unfortunately, when the dusk falls, big crowd of Ramazan-hungry and thirsty locals plus two foreigners get to listen to monotonous recitation of Quran verses performed by not-so-talented reciters. We get back to the hotel disappointed and tired.

***

Po przebudzeniu niemal natychmiast znajdujemy kierowcę chętnego do podwiezienia nas do Trabzonu. Jest tylko jeden problem, wychodzący na jaw dopiero po paru kilometrach wspólnej jazdy. Otóż nasz miły Turek zasypia nad kierownicą (przyznaje się w pewnym momencie, że nie spał od trzech dni) i co jakiś czas zahacza o barierki – raz z lewej, raz z prawej strony. Postanawiamy wzmocnić naszego kierowcę magiczną miksturą energetyczną sporządzoną przez Magdalenę i zalewać go potokiem słów, coby nas dowiózł do celu w jednym kawałku. Nasze działania przynoszą nieoczekiwany skutek – podczas jednego z postojów, gdy tylko oddalam się od tira na parę minut, nasz zaspany Turek ożywia się i stara się przykolegować do Magdy, namawiając na wspólną kąpiel w morzu…

Po dojeździe do Trabzonu żegnamy się pospiesznie i ruszamy do konsulatu irańskiego, docierając na miejsce tuż przed zamknięciem. Wiza, choć droga (75 euro), to arcyłatwa w uzyskaniu i to w krótkim terminie (niektórym udaje się ją otrzymać tego samego dnia, nam wyznaczono termin nazajutrz). W międzyczasie lokujemy się w sympatycznym (i tanim!) hoteliku poleconym przez najlepszy punkt informacji turystycznej, jaki mieliśmy do tej pory okazję odwiedzić. Po przeczekaniu najgorszego upału, ruszamy na zwiad. Trabzon okazuje się być całkiem sympatycznym i logicznie zorganizowanym (cóż za odmiana!) miastem. Nasz wzrok przykuwa ozdobiony kolorowymi naklejkami i graffiti samochód z brytyjskimi tablicami, zaparkowany przy jednej z ulic. Po paru chwilach udaje się nam namierzyć właścicieli – dwóch Anglików, Matta i Toma (www.theadventurists.com, ze szczególnym uwzględnieniem Mongol Rally), gnających w swym rozklekotanym blaszaku ku Mongolii w ramach projektu Mongol Rally. Ich gruchot i tak prezentuje się okazale na tle innych wehikułów biorących udział w akcji – niektórzy śmiałkowie przebijają się do Azji starymi ambulansami czy wozami strażackimi… Kierujemy naszych nowych znajomych do naszego hotelu i umawiamy się na późniejsze spotkanie, a tymczasem wybieramy się obejrzeć coś, co zapowiada się na niezły koncert. Niestety, wraz z nastaniem zmroku, tłum wygłodniałych i wysuszonych Ramadanem miejscowych (plus dwójka turystów) zostaje uraczony monotonną melorecytacją wersetów Koranu w wykonaniu średnio utalentowanych recytatorów. Wracamy do hotelu rozczarowani i zmęczeni.

Tbilisi to Turkish border, 2010.08.11

Another stay in Green Stairs, where we feel so much like at home… And Tbilisi feels almost like our hometown. We are really sad to leave this place for the last time. It will probably be long before we visit this place again…

Our next goal: Trabzon (the town of Ufuk whom I met in Vize), where we will try to get Iranian visas (for me it will be a second time after refusal in Istanbul).

We get a few lifts to Georgian-Turkish border – the most colourful being one with a sweating bag of bones, slowly rolling in his amazing Kraz, avoiding centres of seaside holiday resort towns.

We meet the night on the other side of the border, where we have a refreshing bath in unpeaceful sea and we almost make ourselves comfortable in truck parking lot. Kindly Turkish drivers treat us to tea and offer us places to sleep in the truck. We accept the tea but prefer to stay outdoors during this hot and heavy-aired night…

 

***

 

Po kolejnym posiedzeniu w Zielonych Schodach czujemy się tak mocno związani z tym miejscem, a i z samym miastem również, że opuszczamy je autentycznie przygnębieni, mając świadomość, że tym razem prędko tu nie wrócimy…

Nasz kolejny cel: Trabzon, po stronie tureckiej (rodzinne miasto Ufuka, spotkanego w Vize), gdzie podejmiemy próbę (dla mnie będzie to już druga przymiarka) uzyskania wizy irańskiej.

Zaliczamy kilka stopów do granicy gruzińsko-tureckiej, z których najbardziej barwny to ten ze spoconym chudzielcem, wlokącym się niesamowitym Krazem, podskakującym na wyboistych drogach omijających centra nadmorskich miejscowości wypoczynkowych…

Noc zastaje nas już po drugiej stronie przejścia, gdzie zażywamy krzepiącej kąpieli we wzburzonym morzu i układamy się niemal wygodnie na parkingu dla ciężarówek. Życzliwi tureccy kierowcy częstują nas przed snem herbatą i oferują miejsce noclegowe w aucie. Herbatę chętnie spożywamy, zaś za gościnę dziękujemy – jest tak duszno, że i na zewnątrz oddycha się ciężko…

Sheki, Tbilisi, 2010.08.08

Early morning we leave the field next to the road and we start our hitch-hiking trip towards Sheki. Contrary to what one might think, hitch-hiking across Azerbaijan works perfect, and the drivers won’t content themselves just to give us a lift but they always invite us to tea or ice-cream. One of our drivers even offered us a set of sausages directly from his refrigerator car…

These proved to be useful during our stop in Sheki – walking around (and inside) the palace of chan had us tired, especially because of all the crowds who never end to frequent the place.

And in the afternoon – another lift to the border crossing (there exist two Azeri-Georgian crossings, we have checked out both of them). Getting to the other side takes surprisingly long time, given that we are the only people trying to cross… This is because all the officers feel like having a conversation with Magdalena.

A taxi to the nearby town and then we take a minibus to “our” Tbilisi. We pass by such heart-warming landscapes – after the sterility of Baku, the chaos and the dirt of Georgia feels like a relief…

 

***

 

Wczesnym rankiem wynosimy się z przydrożnego pola i bezproblemowo przemieszczamy się autostopem w stronę Szeki. Wbrew obiegowej opinii, podróżowanie stopem po Azerbejdżanie sprawdza się znakomicie, a kierowcy nie chcą poprzestać na podwiezieniu i zapraszają nas a to na herbatę, a to na lody. Jeden z naszych dobroczyńców ofiarował nam nawet zestaw kiełbas prosto z auta-chłodni…

Prowiant przydał się podczas postoju w Szeki – obchód pałacu chana zmęczył nas, zwłaszcza ze względu na tłumy, które się tam ustawicznie przelewają.

A po południu – stop do górskiego przejścia granicznego (istnieją dwa gruzińsko-azerskie przejścia, zaliczyliśmy oba), którego przebycie trwa nadspodziewanie długo. Co prawda, jesteśmy jedynymi przekraczającymi, ale pogranicznicy mają wielką chęć pokonwersowania z Magdaleną…

Jeszcze tylko taksówka do najbliższego miasteczka i ładujemy się w marszrutkę do Tbilisi. Mijamy jakże bliskie sercu pejzaże – po sterylności Baku, gruziński syf i chaos działa kojąco…

Lahic, Ismailla, 2010.08.07

Early morning wake up and head for long awaited Lahic. Bumpy road is zigzagging around rocky slopes and is bringing us to… a picnic field just before Lahic. Our bunch takes out all the food purchased on the way (a picturesque bazaar!). Sirius is presenting his barbecue skills, we are emptying bottles of vodka one after the other and Lahic is patiently waiting… After some hours of feasting, richer by many kilograms of fat and a couple of bottles in we go – by car – for a quick tour of the town (moderately beautiful, I would say, though those stone paved walks have a certain charm).

With the sun setting we start our ride towards Ismailla, where our friends are planning to have another stop overnight. At the outskirts of the town stands a police checkpoint – and one of the cops is waving at us. This is a rapid turning point – our driver, Sirius, warmed up with the picnic alcohol, pushes the wrong pedal and starts the big escape – gangster movie style! A police car starts the pursuit with the signal on… At full speed we take turns into tiny streets, go left, right, the passangers have to hold on tight not to start bumping around the car like potatoes… Finally, after a couple of minutes we lose the cops!

We park in the centre and… have a cup of tea to calm down a little. This seems to be the perfect moment to part – though with a hint of sadness, we are firm to say goodbye. In the middle of the night we march through the city to find a good place for camping…

***

Poranna pobudka i jedziemy do upragnionego Lahic. Wyboista droga wije się wśród skalistych zboczy i prowadzi nas do… pola piknikowego tuż przed Lahic. Nasza kompania wyciąga wiktuały zakupione uprzednio na fotogenicznym bazarze wypatrzonym po drodze. Sirius przyrządza przepyszne szaszłyki, opróżniamy kolejne butelki wódki, a Lahic czeka na nas cierpliwie… W końcu, po parogodzinnej biesiadzie, bogatsi o parę kilogramów sadła i kilka promili alkoholu, ruszamy – autem – na ekspresowe zwiedzanie miasteczka (umiarkowanie pięknego, choć kamiennym uliczkom nie można odmówić pewnego uroku).

Wraz z nadejściem zachodu słońca wyruszamy ku Ismailli, gdzie nasza ekipa planuje zrobić kolejny przystanek. Na rogatkach miasta policyjny punkt kontrolny – a tam jeden z mundurowych macha w naszym kierunku, nakazując zjechanie na pobocze. I tu następuje nagły zwrot akcji – nasz kierowca, Sirius, pokrzepiony piknikowym alkoholem, wciska niewłaściwy pedał i rozpoczyna ucieczkę w stylu gangsterskim! Do pościgu za naszym autem rusza radiowóz, na pełnym gazie wpadamy w boczne uliczki, kluczymy po mieście, aż w końcu, po paru minutach, gubimy policyjny „ogon”… Parkujemy w centrum i … spożywamy herbatkę, coby ukoić skołatane nerwy. To idealny moment na rozstanie – żegnamy się wylewnie, acz stanowczo i – w środku nocy – maszerujemy przez miasto, by znaleźć odpowiednie miejsce na biwak…