Zilina 2010.03.26 72 km

One of the basic rules I set for this trip was that I should always arrive at my destination before it gets dark… And Zilina was the place I broke that rule for the first time… And not only because I spent some time admiring the beautiful view of mountains around (Malá Fatra, Súľovské vrchy, Javorníky and Kysucká ranges encircle the city) but mostly due to the reason that my host’s place was located quite far away from the city centre and it took me quite some time to find it. But when I eventually did, I was more than happy to see Peng, my Chinese friend whom I had met a year before during Berlin Beach Camp – the massive Couchsurfing member gathering.

Zilina was all about football at that time – the World Cup trophy was arriving in the city and a whole show was organized around that event – concerts, 3d movie, cheerleader dances (all the girls were wearing fake aphro to bring some South African feel) and a huuuge queue to take photos with the trophy itself. Little did we know that we would stand in line for more than one hour and have just 2 seconds to spend with that little golden thingie (we would not even be allowed to take photos by ourelves, all was done automatically). I was trying to make a funny pose but the security guy got angry – I put on a sad face then, which resulted in not getting any photo at all.

Fortunately, there were other activities to do – walking the old town was quite nice despite the chilly weather. I also got to know Peng’s friends from around the world – I was surprised to find that in a city of 85,000 population you find so many foreigners – students, volunteers… Actually, the only Slovak I got to know was Peng’s landlord who came at night asking us to end the world cuisine party that got out of control:)

All in all, Zilina was so much fun that I stayed there a lot longer that I would expect.

***

Przed wyjazdem postanowiłem sobie trzymać się sztywno zasady “żadnej jazdy po ciemku”. Cóż, w Żilinie przyszło mi po raz pierwszy nie zastosować się do powyższego. Do mojego gospodarza dotarłem z opóźnieniem spowodowanym po części zagapieniem się na imponującą panoramę gór okalających miasto (łańcuchy: Malá Fatra, Súľovské vrchy, Javorníky i Kysucká; sama Zilina położona jest dość nisko – ok. 300 m n.p.m.), a zwłaszcza problemami ze znalezieniem właściwego adresu. W końcu jednak udało mi się dotrzeć na miejsce…
Zostałem podjęty przez Penga, couchsurfingowego znajomego poznanego podczas Berlin Beach Camp w 2009 r.

W Żilinie panowała bardzo futbolowa atmosfera, a to ze względu na przybycie pucharu mistrzostw świata w piłce nożnej. Koncerty, film 3d, dużo znanego napoju gazowanego i czirliderki z perukami afro cobyśmy – mimo chłodnego wietrzyka – poczuli się jakbyśmy byli na Czarnym Lądzie… A na deser przedługa kolejka do zdjęcia z trofeum – nastaliśmy się w niej przez ponad godzinę tylko po to, by postać przy pucharze przez dwie sekundy! W dodatku nie wolno było wykonać zdjęcia osobiście, cała procedura odbywała się automatycznie, jak na taśmie w fabryce. Postanowiłem przybrać głupią pozę, ale ochroniarz zdecydowanie mi zabronił. W związku z tym postanowiłem nie uśmiechać się podczas robienia zdjęcia… i za karę fotografii nie otrzymałem.

Całe szczęście, w Żilinie, oprócz zbliżeń z piłkarskim pucharem dozwolone są i inne rzeczy. Całkiem przyjemnie zwiedza się starówkę, sympatyczną i niemęczącą swoimi rozmiarami.

Peng zorganizował u siebie w mieszkaniu imprezę kulinarną – kuchnie świata, na którą przybyło mnóstwo obcokrajowców – studentów i wolontariuszy. Byłem zaskoczony liczbą innostrańców przybywających w mieście, którego do tej pory – błędnie, jak się okazało – nie posądzałem o przesadny kosmopolityzm. Jedynym Słowakiem, którego poznałem, był właściciel mieszkania Penga, który zjawił się w środku nocy i przerwał nam zabawę, która zdążyła się wymknąć spod kontroli, zwłaszcza pod względem decybelowym.

Wieczór zakończyliśmy w parku, organizując zawody sportowe i dzieląc żółtą koszulkę lidera na trzy równe części, bo przecież wszyscy są zwycięzcami.

Cieszyn 10.03.24 72 km

Just before leaving I got a light flu but that wouldn’t stop me. I decided to leave anyway and bring some of it to Cieszyn, the city at Polish/Czech border.
I was hosted by Darek, a man of many professions and tea connoisseur (I asked for a fruit tea with sugar but luckily he didn’t feel insulted). In the mysterious cupboards in the kitchen we found some ginger and made a curing drink to soothe my sore throat.
Everybody has been to Cieszyn (I mean, in this part of Europe) and so have I, thus I wasn’t expecting to be impressed… However, Darek did his best to surprise me – he made me discover an old Jewish cemetery with some of the tombs dating back to the 17th century. The whole place looks abandoned with bushes trying to cover up the stones. Some restoration works are said to be planned but that will not happen soon for financial reasons. Still, in this condition the cemetery has some special atmosphere…
I also had walk to the other side of the border – Cesky Tesin, where most of Polish people move to get a better paid work. And that makes the situation a little complicated because – when a minority population in a town reaches 10%, names of streets should be written both in local and minority language (EU regulations)… Which upsets the Czechs, as this region used to be a disputed land between the two countries.
I also learned about one pub on the Czech side that has some humorously shaped tables. And the legend goes that these were shaped by evergrowing bellies of local beer-drinkers:)
A little walk, a chat with old friends and a plate of pierogi… I was ready to continue my trip.

***

Tuz przed wyjazdem dopadła mnie grypa. Nic to, postanowiłem ją zawieźć do Cieszyna.
Przez kilka dni pomieszkiwałem u Darka, człowieka o wielu talentach, guru w sprawac herbaty (całe szczęscie nie obraził się, gdy poprosiłem o owocową z cukrem). Z bogato zaopatrzonej kuchni mój gospodarz wydobył solidny kawał imbiru i sporządził wywar o piorunującym działaniu…
Cieszyn jaki jest, kazdy widzi. Nie spodziewałem się zadnych wzruszeń, ale mój gospodarz stanął na wysokości zadania i zaprowadził mnie w szczególne miejsce – stary cmentarz zydowski. Niektore nagrobki pochodza z XVII w. Całość jest bardzo zaniedbana, na kamienie wdzierają się krzaki… Ponoć planowane są prace konserwatorskie, ale prawdopodobnie nieprędko ruszą ze względów finansowych. Poza tym, cmentarz pocłaniany przez naturę ma swój klimat…
Odwiedziłem równiez Czeski Cieszyn, do którego Polacy bardzo chętnie się przenoszą ze względu na róznice w płacach, co nieco komplikuje sytuację, poniewaz – zgodnie z przepisami UE – gdy liczebność mniejszości przekroczy 10% nalezy uzupełnić tabliczki z nazwami ulic o nazwę w jęzku mniejszości… A to przywołuje niemiłe wspomnienia – wszak te tereny bywały przedmiotem rozlicznych konfliktów.
Dotarłem równiez do pubu, w którym stoły posiadają charakterystyczne sylwetki, ponoć wyrzeźbione przez puchnące brzuchy lokalnych opojów.
Jeszcze spacer po rynku, pogaduchy ze starymi znajomymi, talerz pierogów… I w drogę:) 

2010 trip – intro


https://vimeo.com/11721922

Alright, I thought to myself one day… There is this 21-year old bike in my basement and it has not been in use for more than 10 years… Why not give it a proper test before it dies?

And why not give myself a proper test, too? I’m getting a little fluffy sitting in front of that computer all day. Let’s see how far I can go without any cycling experience whatsoever.

So I got up of my comfy chair, did a couple of crouches to see if my knees were of any use and set off for the trip… OK, I needed a couple more days to prepare my luggage, buy a carrier and get some basic vaccination – rabies and hepatitis. No professional preparation however, no super-duper equipment to pimp my bike (only 5 speeds working out of 18) and no GPS.

Let’s cycle towards Asia – this seems to be a reasonable goal to set – and see if I can make it. No time limits, no exact route set. I’m going there before it’s too late – before I get too rich and fat and busy with my job, family & all other possible responsibilities and unable to take risks or to even think of traveling the hard way.

First stop: Cieszyn, at Polish-Czech border.

***

Pomysł na podróz był prosty: odkopać mój 21-letni rower, sprezentowany mi przez rodzinę z okazji pierwszej komunii świętej, dogorywający w przepastnych piwnicznych czeluściach – odkopać i sprawdzić, na co go jeszcze stać. I – co wazniejsze – na co mnie samego stać, po latach zaniedbań kondycji fizycznej i zdecydowanie zbyt długotrwałej symbiozie z komputerem.

Wypada w tym miejscu nadmienić, ze z jazdą rowerową niewiele mam wspólnego, pominąwszy lata bardzo szczenięce.

Zatem odkleiłem się od fotela, wykonałem parę przysiadów i ruszyłem w drogę… No, moze nie tak od razu – wszak potrzebowałem paru dni na przygotowanie bagazu, zakup bagażnika i zaszczepienie się przeciw wściekliźnie i żółtaczce. Odpuściłem sobie za to wszelkie przygotowania kondycyjne czy udoskonalenia mojego wehikułu (z 18 przerzutek 5 działa bez zarzutu), a zwłaszcza GPS.

Ruszam do Azji – uznałem ten cel za rozsądny – i mam nadzieję dać radę. Ruszam, póki jeszcze mam czas i chęć na niedogodności związane z tym rodzajem podrózowania. Zanim dopadnie mnie tłuszcz, kariera, rodzina i rozsądek:)

Pierwszy przystanek: Cieszyn