Baku, mountain trip, 2010.08.06

Today I finally took to sightseeing the capital city of Azerbaijan… A disappointment, after all. It only looks good from a distance, especially when you are on the ferryboat that takes you on a little round trip along the petrol-stained coastline. When walking Baku one might get the impression that all of this has only been built yesterday and they are still working on details… Finding a street with a bit of charm is doable yet very difficult.

We take our luggage from the railway station cloakroom and head for scheduled meeting with Najaf, the captain whom we met a couple of days ago. Our friend is there on time, smiling and sweating. He, er, invites us to take a taxi taking us to the outskirts of the city and another one bringing us farther on. We pay for both of these, spending our last manats, a little surprised with the way this “invitation” is going.

Then comes the car with Siruis, moustache-y businessman, Najaf’s friend, bringing with him his daughter and …lover – this trip seems to be a good excuse for a little tête-à-tête. We all are surprised with our respective presence… After a moment of explanation we all hop on Sirius’ jeep and head for the adventure.

Our new friends happen to be very kind people, though completely unprepared for the journey in the mountains. They didn’t even take any sort of warm clothing and are not that sure as for where we are heading exactly. Instead of Lachic, we arrive at some anonymous mountain village. Fortunately, there is plenty of campings and bungalows – our hosts lodge in one of them, while we put up our tents. Najaf & co. cannot understand how on earth can we live inside of such a thing – the walk around the tents, look and scratch their heads in astonishment.

 

***

 

Dziś właściwie po raz pierwszy zabrałem się za zwiedzanie stolicy Azerbejdżanu… Co tu dużo gadać – miasto rozczarowuje. Dobrze wygląda tylko z daleka – zwłaszcza z promu, którym – za śmieszne pieniądze – można wyruszyć w nieprzesadnie długi rejs po poplamionej naftą zatoce. Spacerując po Baku ma się wrażenie, że to wszystko zbudowano wczoraj i wciąż trwają prace wykończeniowe. Wytropienie urokliwej uliczki, choć wykonalne, to jednak stanowi nie lada wyzwanie.

Pobieramy z dworca bagaże i ruszamy na umówione spotkanie z Nadżafem, poznanym kilka dni wcześniej kapitanem. Nasz znajomy zjawia się punktualnie, uśmiechnięty i lekko spocony. Zaprasza nas do taksówki jadącej na obrzeża miasta, następnie do drugiej, która wywozi nas daleko od Baku. Za obie płacimy, wydając nasze ostatnie manaty, nieco zaskoczeni formą realizacji „zaproszenia” na wycieczkę.

Pojawia się auto z Siriusem, wąsatym biznesmenem, znajomym Nadżafa, wiozącym ze sobą córkę oraz …kochankę, z którą najwyraźniej umówił się na schadzkę. Wszyscy jesteśmy zaskoczeni swoją wzajemną obecnością i po chwili wyjaśnień w niezrozumiałym dla nas języku zostajemy zaproszeni do siriusowego jeepa i ruszamy w dalszą drogę.

Nasi nowi znajomi okazują się być bardzo sympatyczni, choć nie do końca przygotowani do wycieczki – po pierwsze, nie biorą poprawki na niższe temperatury panujące w górach i nie zabierają ze sobą ciepłej odzieży, a poza tym po godzinie jazdy okazuje się, że mylą drogę i zamiast do umówionego Lachicz docierają do nikomu nieznanej górskiej wioski. Całe szczęście sporo tu kempingów i bungalowów – w jednym z nich lokują się nasi dobroczyńcy, my zaś rozbijamy nieopodal namioty. Nadżaf i spółka nie mogą wyjść ze zdumienia, jak możemy w czymś takim spać – oglądają nasze obozowisko ze wszystkich stron, drapią się po głowach i cmokają…

Baku, 2010.08.05

After last night’s FX we opt for a different beach – we head North, trusting the advice of Lonely Planet guide… On the bus we meet Leila – who speaks great Polish! She has just come back from Poland where she was studying the history of our country, focusing on the period between the world wars.

I won’t be writing much about all day laziness in the beach. Sleeping, bathing and eating barbecue filled my schedule.

 

***

 

Po nocnych przebojach postanawiamy zmienić plażę – wybieramy się zatem na północ, bo tak nam doradził Lonely Planet a może inny, podobny ekspert… W autobusie zagaduje nas – po polsku – Leila, która właśnie wróciła z Polski, gdzie studiowała historię naszego kraju, ze szczególnym uwzględnieniem okresu międzywojnia.

O wylegiwaniu się na plaży nie będę się rozpisywał… Dość powiedzieć, że dzień cały wypełniło mi spanie przerywane kąpielą i obżeraniem się szaszłykami.

Qobustan, Baku, 2010.08.04

A day to skip indeed – after saying our goodbyes to our wonderful hosts and reaching Baku, side effects of our yesterday’s full sun walk emerge. I spend the day lying in the park trying to recover.

What’s worse, during the night (we spend it on Shykhov beach again; those Baku hotels cost a fortune) we get approached by drunk youngsters who definitely want to get to know Magdalena closer. Once gone, they reappear in one hour. And it all lasts until the morning…

 

***

 

Dzień właściwie do pominięcia – po pożegnaniu z naszymi przewspaniałymi gospodarzami i dotarciu do Baku, ujawniają się efekty uboczne wczorajszego spaceru w pełnym słońcu – przez cały dzień leżę w parku i staram się dojść do siebie…

Na domiar złego, w nocy (spędzonej, ma się rozumieć, na plaży Szychow; hotele w Baku kosztują fortunę) przyczepiają się do nas pijani młodzieńcy, koniecznie chcący bliżej poznać Magdalenę. Raz odgonieni, pojawiają się ponownie za godzinę. I tak do bladego świtu…

Qobustan, 2010.08.03

After not the most relaxing night in the beach (all night long there is somebody splashing, trotting and shouting) we head for the bus stop. WE get blocked by one nice mister, fascinated with our journey and eager to hear some details. And the best way to tell him those details is joining him during breakfast at home. The breakfast extends into lunch – we contribute in a way, as we learn how to gut local fish. Our host and his wife not only feed us but also furnish us with city maps. After long goodbyes we are transported to railway station where we throw our stuff into lockers and set off for a bus trip to Qobustan to see its world famous mud volcanoes (beware that there are two Qobustans in Azerbaijan – it seems that locals have run out of ideas for naming places as it is not the sole case – our “muddy” Qobustan is the small one, close to the capital city).

The moment we get off we are surrounded by taxi drivers who don’t seem to grasp the idea of us not wanting anything from them. We catch a hike to the petrol station where we set off for quite a long walk to the volcano. Two hours of climbing sandy dunes and avoiding brownish puddles of petrol…

Finally, there it is! A tiny crater filled with grey bubbling liquid. We stare at our finding when little grey men appear, jumping off Kamaz spaceship… They seem to be friendly, it seems they have been taught Russian where they come from… It is Salam and his companions, freshly out of other little volcano. We all dive into the crater, we splash and we snorkel. Ah, nothing as refreshing as cool mud on a hot day! Grey and cosmic we bump around the trunk of the Kamaz speeding through the hills until we reach an empty beach where we wash off the dry mud and relax for a while. We then head for the house of Salam where a party is about to begin… The whole family is there, chiz-biz is being prepared (tasty dish made of veal intestines), vodka is being poured (those Azeri Muslims are definitely not orthodox!)…

***

Po umiarkowanie regenerującym śnie na plaży (właściwie przez całą noc ktoś się pluska, drepcze i nawołuje) ruszamy ku przystankowi autobusowemu. Na drodze staje nam przemiły pan, zafascynowany naszą podróżą i głodny szczegółów, które najlepiej mu opowiedzieć, jedząc z nim śniadanie w jego gościnnym domu. Odmowa nie wchodzi w rachubę:) Śniadanie płynnie przechodzi w obiad, po części przygotowany przez nas – stajemy się specami od patroszenia ryb. Gospodarz i jego żona nie tylko nas odżywiają, ale również zaopatrują nas w plan miasta i mapę Azerbejdżanu. Po wylewnych pożegnaniach, zostajemy odstawieni na dworzec kolejowy, gdzie znajdujemy przechowalnię bagażu i, wolni od zbędnego balastu, wskakujemy w autobus do Qobustanu, w którego okolicach znajdują się unikalne w skali światowej wulkany błotne (uwaga: w Azerbejdżanie nazwy miejscowości często się powtarzają – „błotny” Qobustan to ten mniejszy, położony bliżej stolicy).

Wysiadając, natychmiast zostajemy otoczeni przez taksówkarzy, nie mogący pojąć, że ani trochę nie chcemy skorzystać z ich usług. Bez problemu łapiemy stopa do stacji benzynowej, spod której rozpoczynamy długi marsz w poszukiwaniu wulkanu. Przez dwie godziny brniemy przez piach, omijając brunatne kałuże naftowe. Słońce grzeje aż skóra skwierczy, ale nic to, damy radę!

W końcu udaje się nam znaleźć maleńki krater z bulgoczącą szarą mazią. Napawamy się naszym znaleziskiem, gdy nagle pojawiają się szare ludziki, wyskakujące ze statku kosmicznego marki Kamaz… Wykonują w naszym kierunku przyjazne gesty, w dodatku na ich planecie uczono ich rosyjskiej, najwyraźniej mają pokojowe zamiary… To Salam i jego kompania, która właśnie przekąpała się w innym wulkaniku. Razem wskakujemy do krateru, pluskamy się i nurzamy. Nie ma to jak chłodne błoto w upalny dzień. Następnie, szarzy i kosmiczni, obijając się na pace Kamaza, mknącego po wyboistym terenie, docieramy do pustej plaży, udekorowanej słupami wysokiego napięcia sterczącymi w morzu aż po horyzont. Tutaj zmywamy z siebie zaschniętą maź i relaksujemy się przez chwilę, po czym ruszamy do domu Salama, w którym szykuje się niezła impreza – akurat zjechała się cała rodzina, jest zatem czyz-byz (pyszne danie z wnętrznościami krowy w roli głównej), nie brakuje też wódki (ach, ci azerscy nieortodoksyjni muzułmanie!)…

Baku, 2010.08.02

In the morning, recharged with a tasty breakfast prepared by our drivers (they seem to have all you can imagine in their portable kitchen) we are left on the outskirts of Baku, where we hop on a bus and we reach the city centre after one hour, noticing all those amazing sandy-petroleum landscapes.

First thing to do here is getting the visas: Uzbek and Turkmen. The welcome in Uzbekistan embassy is very warm ( the concierge remembers well my home town, Zielona Góra, where Soviet song festival used to be held; he was a massive fan, watched it every year on TV) but things get worse as we enter. Getting visas to both those countries is so complicated, long-lasting and pricey that we decide to alter our route…

Planning is best when you do it on the beach. We head for Shykhov then – a sandy-rubbishy strip of land watered with the warm petrol soup also called Caspian Sea. The atmosphere is great. After a short talk with two obese, hairy wrestlers rolling in the sand, we get an invitation to have a sweet tea with lifeguards. Technical detail: they don’t use spoons here; just put a sugarcube into your mouth and filter hot tea through the cube.

After the lifeguard duty is over, we are handed to two ship mechanics and one captain, Najaf, who sips a beer (I though Muslims did not drink alcohol; well, things are different in Azerbaijan – the soviet influence!) and invites us to have a trip together this Friday.

 

***

 

Rano, po pożywnym śniadaniu przygotowanym przez naszych miłych kierowców (czego to oni nie mają w ichniej podróżnej kuchni!), zostajemy odstawieni na rogatki Baku, gdzie wskakujemy w autobus i – obserwując spod półprzymkniętych powiek morsko – piaszczysty pejzaż, upstrzony kiwakami wydobywającymi naftę – po godzinie jazdy docieramy do centrum.

Pierwsza sprawa do załatwienia to wizy: uzbecka i turkmeńska. Mimo miłego powitania w ambasadzie Uzbekistanu (odźwierny dobrze pamięta moje rodzinne miasto – Zieloną Górę – z czasów festiwalu piosenki radzieckiej, który regularnie oglądał w telewizji), czekają tu na nas niewesołe wieści. Zdobywanie wiz do obu -stanów jest na tyle skomplikowane, długotrwałe i kosztowne, że postanawiamy zmodyfikować dalszą trasę…

Jak planować, to na plaży. Ruszamy zatem do Szychow – piaszczysto-śmieciowego placka podlewanego gorącą wodą z kałuży o smaku i zapachu ropy, zwanej również Morzem Kaspijskim. Atmosfera – wspaniała. Po krótkiej rozmowie z dwoma otyłymi, włochatymi zapaśnikami, tarzającymi się w piachu, zostajemy zaproszeni na herbatkę do kanciapki ratowników. Uwaga techniczna – łyżeczki stanowią tu zbędny dodatek; jeśli ktoś ma ochotę na słodką herbatę, po prostu wrzuca sobie kostkę cukru do ust i cedzi napój przez zęby.

Po zakończeniu ratowniczego dyżuru zostajemy przejęci przez dwóch mechaników okrętowych i jednego kapitana, Nadżafa, który, sącząc z nami piwo (teoretycznie praktycznie mianowicie muzułmanie nie pijają alkoholu…), zaprasza nas na wycieczkę w góry w najbliższy piątek…

Tbilisi to border, 2010.08.01

For the moment no photos available for the Azerbaijan part… Disk crash problem…

Getting out of Tbilisi took us no more than a tick. Behind the coach station a picturesque Kamaz with a jolly driver inside stopped for us right away. We attached our backpacks to the cistern we got into a cabin that was pretty cramped to say the least… This is is the first bit of our multi-stage trip to the border; on the way we have a little tour around Rustavi (ugly, greyish, block-of-flat town) and I get a 50-year old horn for drinking alcohol. Azerbaijan welcomes us with a new, shiny, neat terminal. Unfortunately, we won’t be using it… The road makes a sudden bend and leads us to some shabby metal booths, where the actual procedure takes place. The new terminal has not been launched yet… The customs officers, obsessed with strawberry-shaped earrings of Magda’s. Don’t pay that much attention to Armenian stamps stamped directly on the Azeri visas. It only takes us one hour to cross, yaay… We catch the first hike easily in spite of low traffic. A friendly Turk invites us into his truck heading for Baku. On the way we stop often to have some meal and lots of tea. An extra attraction is police who stop our truck at some point. Speeding? Seatbelts not fastened? Not at all! The first question refers to marital status of the three of us – apparently Azeri women are only allowed to travel with their husbands or brothers, no other men at all. Fortunately, this law does not apply to foreigners.. However, we seem to have a different problem – three people in two-people booth. A discussion gets launched, soon transforming into something dangerously approaching a fight. We end up explaining the situation at police station. Our friendly Turk and his buddy who joined us on the road start a real big argument – it is starting to look like no fun anymore… But after half an hour of shouting, poking and pushing, the policemen… wish us a happy journey, calmed down with a bribe handed over by our drivers – however, our Turkish guy won’t admit it, he just keeps on cursing throughout the rest of the journey… Damn the Azeri police Mafia… From now on we are trying to avoid main roads – looked after by trickster patrols waiting for the money of all those innocent drivers… But even in the middle of nowhere we meet some cash-hungry cops… In the middle of the night we pull over to a parking lot and have a few hours’ nap.

***

Chwilowo brak materiału foto z Azerbejdżanu… Padnięty dysk…

Wydostanie się z Tbilisi odbyło się niemal w okamgnieniu. Wystarczyło, że przystanęliśmy paręset metrów za dworcem autobusowym, a po chwili zatrzymał się malowniczy Kamaz z rubasznym wesołkiem za kierownicą. Zamocowawszy plecaki na cysternie, ładujemy się do lekko przyciasnej kabiny… To miły początek kilkuetapowej podróży do granicy, podczas której zaliczamy m.in. wycieczkę objazdową po Rustavi (dość ohydne szaroblokowe robotnicze miasteczko) a ja otrzymuję w prezencie ponoć pięćdziesięcioletni róg cobym mógł z niego regularnie popijać. Azerbejdżan wita nas nowym, eleganckim, przeszklonym terminalem. Niestety, tuż przed bramą wejściową droga nagle skręca i prowadzi nas do obskurnych blaszanych bud, w których odbywa się właściwa odprawa. Nowego terminala nie oddano jeszcze do użytku… Celnicy, zafascynowani kolczykami Magdaleny udającymi truskawki, nawet niespecjalnie się czepiają ormiańskich pieczątek wbitych prowokacyjnie wprost na wizie azerskiej i po ledwie godzinie czekania przedostajemy się na drugą stronę. Pierwszy stop, mimo pustek na drodze, nadchodzi szybko. Sympatyczny Turek zaprasza nas do TIRa pędzącego do Baku. Rajd urozmaicają nam postoje, podczas których organizowane są posiłki i sesje herbaciane. Dodatkową atrakcję stanowi patrol policji, który w pewnym momencie zatrzymuje naszą ciężarówkę. Przekroczona prędkość? Niezapięte pasy? Nic z tych rzeczy! Pierwsze pytanie dotyczy stanu cywilnego całej naszej trójki – azerskim kobietom bowiem nie wolno podróżować w towarzystwie innego mężczyzny niż jej osobisty mąż lub brat. Całe szczęście, przepis ten nie dotyczy obcokrajowców… Pojawia się natomiast inny problem – trzy osoby w dwuosobowej kabinie to o jedną za dużo. Wywiązuje się dyskusja, przechodząca po chwili w szarpaninę i zakończona wizytą na posterunku. Nasz przyjazny Turek oraz jego kompan, który dołączył do nas po drodze, wszczynają awanturę – sytuacja zaczyna wyglądać nieciekawie, jednak po półgodzinnej wymianie zdań, wrzasków, szturchnięć i szarpnięć, policjanci… życzą nam miłej podróży, uspokojeni łapówką wręczoną przez naszych kierowców – choć co do tego ostatniego pewności nie mamy, bowiem nasz Turek nie chce nam wyjawić prawdy, klnie tylko przez resztę trasy na czym ten świat stoi i cóż to za mafia z tej azerskiej policji… Od tej pory unikamy głównych dróg, obstawionych patrolami naciągaczy, ostrzących sobie zęby na pieniądze naiwnych kierowców. Niestety, nawet przy wiejskiej drodze trafiamy na policjantów, tym razem szybko udobruchanych łapówką… W środku nocy zatrzymujemy się na parkingu i zaliczamy parę godzin snu.

Alaverdi, Tbilisi, 2010.07.25

We head back to Georgia, trying to avoid all historic monuments. We only stop in Ala verdi, where we find a soviet-style canteen with delicious kebabs just waiting for us. Then we get on a little cable car going up and down the mountain filled with those ugly blocks of flats…

Goodbye, Armenia, we liked a lot all your churches and lovely people that would very often surprise us with some good Polish spoken (always the same story – worked in Poland, then got deported, now trying to get back there) and who always try to be helpful, though sometimes they mistake left for right and vice versa.

In the afternoon we greet Tbilisi again – the city of beautiful facades, sadly all grey, the city of broad roads and deep holes, beautiful girls and rivers of alcohol… We meet our old friends – DJ George Destroy, Vazha from Green Stairs hostel, funky bunch from Rover hostel and all the neighbours… More and more people come, attracted with jolly songs, warm atmosphere and sound of glass clinging…

In Tbilisi our team shrinks in numbers… First our fine art couple leave for Turkey as planned, then – a bad surprise – Bartek has to head back home, too (needless to say, he will be taking our 4×4 Patricia with him). We will have to re-think our traveling plans again… Not right away though, let us first enjoy the beautiful Tbilisi…

***

Wracamy do Gruzji, unikając wszelkich zabytków. Postój organizujemy sobie jedynie w Ala verdi, gdzie namierzamy coś na kształt stołówki, w której objadamy się kebabami serwowanymi przez przemiłą panią. Następnie ładujemy się do wagonika, kursującego między dolną częścią miasta a blokowiskiem zagracającym skarpę kilkaset metrów wyżej…

Żegnamy Armenię, w której poznakomiliśmy się z tyloma sympatycznymi osobami, nierzadko mówiącymi świetnie po polsku (zawsze ta sama historia – praca w Polsce, deportacja, próby powrotu), zawsze chętnymi do pomocy, zbyt często mylących lewo z prawem.

A po południu znów jesteśmy w Tbilisi – mieście pięknych kamienic w dowolnym kolorze, pod warunkiem, że kolorem tym jest szary, mieście szerokich dróg i głębokich dziur, pięknych dziewczyn i potoków alkoholu… Witają nas starzy znajomi – DJ George Destroy, Wadża z hostelu Green Stairs, wesoła ekipa z Rover hostel, wkrótce dołączają coraz to nowe osoby, zwabione serdeczną atmosferą, głośnymi śmiechami i brzękiem szkła…

Tutaj nasza ekipa się wykrusza – najpierw nasza ulubiona para studentów rusza w kierunku Polski, co jak najbardziej zgodne z planem, potem zaś – niestety – okazuje się, że Bartek musi również wracać do domu, zabierając ze sobą, rzecz jasna, naszą ukochaną Patrycję z napędem na cztery koła… Znów trzeba będzie przemodelować plan podróży… Ale to za chwilę, na razie trzeba wszystkimi zmysłami chłonąć Tbilisi …

Kuchak, 2010.07.24

We are still fed up with all the churches. In fact, we’re tired of sightseeing as such already. This is why we only check out one place – Amberd fortress, where you can find pieces of middle age pottery under your feet.

Late afternoon we park next to Aparan lake, next to the ruins of some anonymous church… Stuffing ourselves with cheese and beer we’re trying to make plans for next days to come…

***

Przesyt związany ze zwiedzaniem kościołów a nawet zwiedzaniem samym w sobie nie mija, postanawiamy zatem dzisiaj ograniczyć program – forteca Amberd nam wystarczy, zwłaszcza po długim, wyboistym i krętym podjeździe… Ruiny zwiedzamy niespiesznym krokiem, co chwilę potykając się o kawałki średniowiecznej ceramiki. Uważajcie, po czym depczecie!

Późnym popołudniem rozbijamy obozowisko przy jeziorze Aparan, w sąsiedztwie… ruin kościółka, jakże by inaczej… Wcinając miejscowy ser, staramy się stworzyć plan na kolejne dni…

Garni, 2010.07.23

Another day in Armenia and another daily ratio of monasteries… And the majestic Mount Ararat, the place where Noah is said to have brought his ark and a painful national symbol for Armenians. They can cross the border with Turkey and climb the mountain but apparently it can sometimes be very dangerous…

A tenth or n-th church and we’re getting a little bored. Luckily, at the end of the day we get to Garni, where a hellenist temple of Minerva dominates the landscape (it wasn’t easy to get there though… no road signs and locals having no space orientation whatsoever).

We get a nice commission on tickets because we’re Polish:) We can also camp next to the temple and swim in nearby pool (that is not the best idea, though – the water is really freezing). While we’re contemplating the beautifly lit facade, some unexpected guests arrive. We then have a barbecue with future king of Armenia (currently a high school student in Spain) who tells us what he will do to his country when he takes over the throne…

***

Kolejny dzień w Armenii i kolejna porcja monastyrów, z których jeden starszy i piękniejszy od drugiego. A w tle – co jakiś czas zerkająca na nas zza pagórków majestatyczna góra Ararat – na której wierzchołku koczował Noe podczas biblijnego potopu, symbol Armenii, na który miejscowi mogą sobie popatrzeć z oddali (istnieje możliwość przejścia przez turecką granicę i wspięcia się na szczyt, ale ponoć nie jest to dla Ormian całkiem bezpieczne…).

Mimo wspaniałości wszystkich zwiedzanych kościółków, przy dziesiątym (a może już setnym?) zaczynamy odczuwać pewne znużenie tym tematem… Całe szczęście, na zakończenie dnia trafia się nam budowla hellenistyczna – świątynia Minerwy w Garni (dojazd nie należy do najłatwiejszych, ze względu na nieistniejące oznakowanie i problemy z orientacją przestrzenną u miejscowych zagajonych o drogę; najbardziej malownicza wskazówka od przypadkowego przychodnia brzmiała mniej więcej tak: priama, priama ile wleziot).

Na informację o naszej polskości państwo biletowi reagują natychmiastową zniżką i zezwoleniem na rozbicie namiotu w świątynnym parku (w miejscu zaiste luksusowym, bo choć toalety od wielu lat niesprzątane, to tuż obok mamy betonowy basen – z wodą tak zimną, że zanurzenie się w niej jest nie lada wyczynem). Wieczorem fasada podświetlana jest na rozmaite kolory, w tle szumi wiatr i gra nastrojowa muzyka z poutykanych tu i ówdzie głośników… W tych pięknych okolicznościach zostajemy odwiedzeni przez przyszłego króla Armenii, obecnie ucznia elitarnej szkoły średniej w Walencji, który opowiada nam o tym, co zrobi swojej ojczyźnie jak już dojdzie do władzy, my zaś dzielimy uwagę między jego opowieści a pyszny szaszłyk przyrządzony przez króla i jego świtę…

Yerevan-Sevan-Gavar, 2010.07.22

We reach Yerevan in the morning and we start with organizing our Turkmen visa that we need in order to apply for Iranian transit visa. Unfortunately, in the embassy we are told that the tourist version is quite impossible to get and to get the transit visa through Turkmenistan we need the Uzbekistan visa first. And there is no Uzbek embassy in Armenia… Baku will be the place where we will try to get all three visas in a row.

Rest of the day is spent on shopping – we visit a number of lovely bazaars as well as a big jewellery mall, where you can see the whole procedure from treating a stone to selling the ring…

We then head to Sevan lake, passing through the town called the same name, where a huge ugly block of flats quarter makes a setting for the most meaningful monument of communism. Imagine a big old rusty ferris wheel with just one cart on the top, surrounded by cows nibbling on grass that covers what once was a big concrete square…

We go along Sevan coast to stop in one bungalow place – we decided to treat ourselves to a little bit of luxury. A real toilet, a fake shower and comfy beds plus waves hitting the wall from the outside… What else do you need?

***

Rano docieramy do Erewania, gdzie pierwszą rzeczą do załatwienia jest wiza Turkmeńska, która z kolei pozwoli nam wyrobić wizę tranzytową przez Iran. Niestety, w ambasadzie dowiadujemy się, że wersja turystyczna w ogóle odpada, zaś by otrzymać wizę tranzytową przez Turkmenistan potrzebna jest wiza Uzbecka. A ta z kolei jest do zdobycia dopiero w Baku – zatem kolejność uzyskiwania wiz przedstawia się następująco: uzbecka, turkmeńska, irańska…

Resztę dnia spędzamy na zakupach – zwiedzamy klimatyczne bazary i ogromny jubilerski dom towarowy, w którym pot szlifierzy, sprzedawców i tłumów klientów przetaczających się przez ciasne i duszne korytarze niemal rozlewa się po milionach pierścionków, kolii i kolczyków…

Następnie kierujemy się na jezioro Sevan, nad którego brzegiem, w miejscowości o tej samej nazwie, wyrosło ohydne blokowisko a także jeden z najbardziej imponujących pomników socjalizmu, a zwłaszcza jego upadku. Wyobraźcie sobie błękit jeziora z jednej strony, spłowiałą zieleń łagodnie falujących gór z drugiej, pośrodku rząd soc-kloców, przed nimi ogromny plac, na którym wyrasta nieczynna od lat karuzela, z jedynym wagonikiem, smętnie dyndającym na szczycie stalowego, pordzewiałego koła. A wszystko to okraszone gromadą krów włóczących się u stóp tejże konstrukcji…

Parę kilometrów dalej wyskakują znienacka znaki zniechęcające do dalszej jazdy – ślepy zaułek za 800 m. My jednak mamy pewne podejrzenia i kontynuujemy podróż. Fakt, że droga dopiero powstaje i chwilami trzeba się telepać po bocznych, wyboistych ścieżkach, ale ostatecznie czeka na nas nagroda w postaci wybrzeża zagospodarowanego kempingami i bungalowami, których wygląd zewnętrzny z początku odstrasza, niemniej jednak zbieramy się w sobie i wbijamy się na nocleg do jednego z nich. Warto było – prawdziwe łóżka, wykładzina, toaleta (zepsuta spłuczka, ale nic to) i – przede wszystkim – jezioro walące niespokojnymi falami niemalże o ścianę naszej chatynki…