Craiova 2010.04.20 95 km

Getting to Craiova was easy except for the ferryboat from Vidin to Calafat, Romania… There is no schedule, you just need to be lucky to hop on the boat when it’s there. I arrived at the pier some 2 minutes too late and hate to wait for 1,5 hour…
Rain was a faithful companion during that day. At some point it was pouring so heavily that I had to stop and hide in a little shop/bar in some village. Soon I had a couple of local bar-goers asking me all sorts of questions – in Romanian, of course. I put my French into operation and tried to make it sound Spanish enough so that it becomes similar to Romanian. It worked surprisingly well and soon a bunch of sixty-something year olds was explaining me the miracles that a GPS would bring upon me If I had one. I remained unconvinced, however, and when it stopped raining I set off for Craiova.
Where I was received by Raz, his girlfriend Alex & his family – and it really was a warm welcome. I tried some family-produced wine – it was delicious and probably quite strong. I was also shown around the city – the main square was still decorated with some huge kitschy Easter decorations. We also walked the nature museum located nearby – it had been renovated recently with EU money and the investment definitely was worth it. Some of the stones and birds you can see in there (the birds are not alive, of course) are really amazing…
I also got to taste some mamaliga, the dish that would make me scared whenever I even heard about it. But when I tasted it – it was really good. It’s corn-based and difficult to compare with anything else…

***

Dotarcie do Craiovej nie stanowiło problemu, wyjąwszy oczekiwanie na prom do Calafat w Rumunii. Brak jakiegokolwiek rozkładu jazdy sprawia, iż należy liczyć na łut szczęścia. Mi takowego akurat zabrakło – spóźniłem się o jakieś 2 minuty i na następny prom przyszło mi czekać półtorej godziny…
Deszcz był tego dnia moim wiernym towarzyszem. W pewnym momencie zaczął tak ostro zacinać, że musiałem się schronić w wioskowym baro-sklepie. Po chwili zostałem otoczony kordonem bywalców lokalu – starszych panów, którzy bardzo chcieli się ze mną porozumieć. Po rumuńsku, rzecz jasna. Włączyłem zatem mój francuski, przetworzyłem wymowę na bardziej hiszpańską i czekałem na reakcje. O dziwo, komunikacja wyszła nam całkiem nieźle – po paru chwilach ekipa sześćdziesięcioparolatków próbowała mnie przekonać do cudownego wynalazku, jakim jest GPS. Pozostałem nieugięty i ruszyłem w drogę, gdy deszcz zelżał…
W Craiovej zostałem podjęty przez Raza, jego dziewczynę – Alex i sympatyczną rodzinkę. Na wstępie skosztowałem domowego wina w kilku wersjach – wszystkie przypadły mi do gustu. Zostałem również oprowadzony po mieście – plac centralny był wciąż przystrojonony monstrualnych rozmiarów dekoracjami w bardzo złym guście. Odwiedziłem muzeum przyrodnicze, niedawno przemodelowane za pieniądze z UE. Choć w tych rejonach z pieniędzmi z Unii dzieją się różne dziwne rzeczy, to tym razem inwestycję należy uznać za udaną. Ekspozycja jest ciekawa, wypchane zwierzaki wyglądają imponująco, różniaste minerały mienią się wszelkimi możliwymi kolorami… Polecam.
I najważniejsze – spróbowałem mamałygi, której smaku bardzo się obawiałem i …przeżyłem. Ci, którzy nie kosztowali, niech żałują.

Vidin 2010.04.17 102 km


https://vimeo.com/11778243
https://vimeo.com/11778718

Getting to Bulgaria was a bit hard since I had to cross the mountains (otherwise I could have followed the coast but it would have made the route a lot longer) but the picturesque villages made up for all the struggle.
At the border I learned some basic words in Bulgarian (“zdrastie”or “zdravej” for “hello”, “blogodaria” for “thank you”) and was ready for the new country…
At least I thought so… But Bregovo, the town at the border, was like a heavy blow on the head… I felt I was entering a different world, post-nuclear maybe, where humans were no more and the animals took over the power, wandering the streets, hiding in houses that would fall apart soon. Big factory buildings that have never been completed and now crumbling down… It is only after some time that I noticed a lonely shepherd walking in the distance. But it still felt like a different world to me.

Entering Vidin was no fun at all – I arrived after dark and found the entrance to the city closed for road works. Some kind people tried to help me find a shortcut to the city centre which resulted in another angry dog experience and being lost again. Eventually, I made a big tour to reach Vidin and the city gave a weird welcome with some really terrible roads and pimp&hoe teams on the way…
But all the bad memories were gone when I met my host – Liene, Latvian girl doing a volunteering job in Bulgaria. We sat in a restaurant and filled our stomachs with some delicious kofte and talked a little about Liene’s job that consists in helping Romani street children to get adapted to life in Bulgarian society.
Next day we visited the the mahala (neighborhood) where most of Vidin’s Romani people live and saw the the Center where Liene works. The kids have classes in Bulgarian and English (the Romani language is forbidden as some of the teachers can’t understand it), they learn to use computers, play games and hang out with the “right people”. Some of the staff here are Romani – and in their own milieu they are perceived as nuts… Take Rusin, for example: he is 25 and still not married. He is studying Bulgarian literature – what for? He has already had an interesting career – he participated in creating a local TV channel – what a strange job to have! And he tries to help other people living in the mahala – why should you care?
All in all, the place is very small and can only host few kids but it’s definitely worth developing, despite the omnipresent chaos:). There is just too many young Romani that live with no perspective in the dregs of society…

***

Dotrzeć do Bułgarii nie było łatwo ze względu na góry, przez które musiałem przepchnąć mój wehikuł (można również jechać wzdłuż nabrzeża, ale nadkłada się wówczas kawał drogi), ale widok malowniczych wiosek wynagrodził mój trud (inną sprawą jest, jak sięludziom w tychże wioskach żyje).
Sympatyczny celnik nauczył mnie paru podstawowych zwrotów po bułgarsku – zdrastie albo zdrawej = dzień dobry, błogodarja = dziękuję – i już byłem gotowy do podboju Bułgarii…
Tak mi się przynajmniej wydawało. Jednak wjazd do Bregova, przygranicznego miasteczka, stanowił dla mnie spory szok. Przez chwilę miałem wrażenie, że znalazłem się w innym świecie – postnuklearnym, w którym zabrakło miejsca dla ludzi, a natura zgłosiła się po to, co do niej zależy. Biały koń przechadzający się wśród niedokończonych budowli, obecnie popadających w ruinę, owce przechadzające się po starych domostwach, wszystko opuszczone, zniszczone, porośnięte mchem… Dopiero po jakimś czasie dostrzegłem w oddali samotnego pastuszka, ale wrażenie przebywania na innej planecie pozostało…

Wjazd do Vidina okazał się być nie lada wyzwaniem. Po pierwsze, znowu dojechałem po zmroku. Po drugie, główna ulica prowadząca do centrum była całkowicie rozkopana, wstęp wzbroniony, radź sobie sam. Strażnik budowy próbował mi pomóc, wskazując skrót, ale skończyło się na kolejnym psim pościgu. Ostatecznie okrążyłem miasto i wjechałem od zupełniej innej strony – przywitała mnie droga, składająca się z samych dziur i prostytutkowo-alfonsowe komando.
Potem było już znacznie lepiej – po odnalezieniu mnie pod supermarketem Liene, moja gospodyni – Łotyszka, pracująca w Bułgarii jako wolontariuszka, zaprowadziła mnie do restauracji, gdzie solidna dawka kofte na powrót wypełniła mnie energią.
Nazajutrz wybraliśmy się do miejsca pracy Lieny – centrum edukacji romskich “dzieci ulicy”. Placówka ta zlokalizowana jest w sercu dzielnicy zamieszkanej głównie przez Romów właśnie – takie miasto w mieście. W ramach zajęć dla dzieciaków prowadzone są lekcje języka bułgarskiego (cygański jest tu zabroniony, głównie ze względu na kadrę, której część nie rozumie wspomnianego języka), angielskiego, konsultacje z psychologiem, zajęcia sportowe a czasem parateatralne i inne, niedookreślone:) Niektórzy z “nauczycieli” to rodowici Romowie – tyle, że wybrali nieco inną drogę życiową… We własnym środowisku traktowani są jak odmieńcy, ich działania nie zawsze spotykają się ze zrozumieniem. Na przykład taki Rusłan: 25 lat i wciąż bez żony! W dodatku studiuje (po co?!). I jeszcze stara się pomagać innym – istne dziwadło!
Centrum, choć zbyt małe i nieco chaotycznie prowadzone, zdecydowanie ma sens. Zbyt wielu Romów na samym starcie życia stoi na straconej pozycji…

Donji Milanovac 2010.04.16 56 km


https://vimeo.com/11778042

The route continued and so did the splendid landscape. You can’t help stopping once in a while with your mouth open with amazement…

Last few kilometers included fighting with some quite steep hills so when I eventually got to Donji Milanovac, I was pretty tired. Fortunately, there is this Tourist Information Centre open until 9 P.M. – they are very helpful organizing a place to stay – they offer private apartments at around 10 Euros. They were also helpful with choosing a route for the next stage of the trip.

And Donji Milanovac itself is a beautifully set little tourist-oriented town with a nice promenade and… not much more than that, actually.

***

Wspaniałym pejzażom nie było końca. Spowolniło to nieco moją podróż, bo co chwilę byłem zmuszony przystawać i rozdziawiać się w zachwycie…

Ostatnich parę kilometrów to walka z pagórkami, niepostrzeżenie przechodzącymi w góry. Gdy w końcu dotarłem do Dolnego Milanovaca, byłem mocno zmęczony… Całe szczęście lokalne centrum informacji turystycznej, czynne do 21., za co należą się pochwały, wyręczyło mnie w szukaniu miejsca noclegowego – wylądowałem w prywatnym, mieszkaniu – schludnym i całym do mojej dyspozycji za 10 Euro. W w/w centrum uzyskałem również informacje pomocne w opracowaniu dalszej trasy.

A sam Donji Milanovac to małe miasteczko zorientowane na turystów. Główną atrakcję stanowi deptak i piękne widoki dookoła.

Golubac, 2010.04.16 40 km

In the morning I talk the ferry to Ram and started cycling along the river. The Danube route goes right next to the river bank most of the time, revealing all the beautiful views…
I made a little stop in the town of Golubac – an important place for the Poles. It is here that our famous knight, Zawisza Czarny (Zawisza the Black) died fighting Turks.
I met Rajko, Serbian guy cycling to Barcelona. A photo together, a handshake and we wished each other good luck.

***

Rano załadowałem się na prom (a właściwie promik) do miejscowości Ram, po czym wskoczyłem na rower i rozpocząłem jazdę wzdłuż Dunaju. “Dunavska ruta” wiedzie tuż przy brzegu, zatem nie ominęły mnie żadne ze wspaniałych widoków przygotowanych przez rzekę…
W Gołębcu (Golubac) zrobiłem sobie krótką przerwę – wszak to miejsce, w którym poległ, walcząc z Turkami, nasz Zawisza Czarny.
Tutaj też spotkałem Rajko, pedałującego w przeciwnym kierunku, do Barcelony. Parę wspólnych fotek, uścisk dłoni i życzenia szczęśliwej podróży.

Stara Palanka 2010.04.15 78 km


https://vimeo.com/11770139

After the usual morning burek, we started cycling with Ana. She kept me company until the weather was bearable – then we said goodbye and promised each other to keep in touch.
And I got to Stara Palanka too late to catch the ferry to the other bank of Danube. So I stayed for the night in Hotel Sunce – 10E/night B&B, not very cheap but the room was really comfortable, with wardrobe door all covered with slightly faded stickers of football and basketball players from the 90’s. The jazz CD I got from my CS hosts in Nitra put me to sleep…
And the breakfast was good and fat, yeah!

***

Po tradycyjnym porannym burku, wyruszyliśmy wraz z Aną w drogę. Dotrzymała mi towarzystwa dopуki nie została dokumentnie okopcona przez mijające nas ciężarуwki i dopуki pogoda była umiarkowanie deszczowa. Pożegnaliśmy się i obiecaliśmy sobie pozostać w kontakcie.
Do Starej Palanki dotarłem zbyt pуźno, by załapać się na ostatni prom na drugi brzeg Dunaju. Zanocowałem zatem w Hotelu Sunce – 10E/doba ze śniadaniem – nie za tanio, ale pokуj był bardzo wygodny a drzwi szafy ozdobione były naklejkami piłkarzy i koszykarzy z lat dziewięćdziesiątych. Jazzowa płyta otrzymana w prezencie od moich gospodarzy z Nitry uśpiła mnie skutecznie.
A śniadanie było pożywne i tłuste, oj tłuste…

Pancevo 2010.04.14 24 km

I was lucky that Ana helped me out!
After a couple of hours of trying to find my way out of Belgrade, I cycled the muddy dirt road towards Pancevo, got chased by some very but very unfriendly dogs and had some heavy rain pouring over me. Luckily for me, Ana from Pancevo was so kind to host me. She cooked some delicious meal, introduced me to some fine beer and gave me some education in Serbian music. I also saw some of her artwork – both that for sale and personal.

The following day we decided to cycle a couple of kilometers together.

***

Dzięki, Ana, za uratowanie mi skóry:)
Po paru godzinach kluczenia celem wydostania się z Belgradu, przebijania się przez błotnisty fragment trasy eurovelo i paru chwilach grozypodczas ucieczki przed wrogo nastawionymi psami i przemoknięciu do suchej nitki podczas ulewy, miałem serdecznie dość jazdy rowerem… Całe szczęście Ana z Panceva zaoferowała mi couch, a także pyszny obiad i chłodne piwko, tudzież edukację w zakresie serbskiej muzyki. Obejrzałem sobie również jej prace plastyczne – zarówno te przeznaczone na sprzedaż na plaży w Chorwacji jak i te bardziej osobiste.

A następnego dnia Ana postanowiła przyłączyć się do wycieczki rowerowej, przynajmniej przez parę kilometrów.

Belgrade 2010.04.09 96 km

I didn’t manage to find a host in Belgrade – I guess making last-minute couchsurfing requests was not the best idea…
I went for the hostel that was easiest to find – Friendz hostel was the name and it was a 100% positive experience. You really feel there at home with your family – provided that your family consists of one Swedish military maniac and some crazy architecture students. This was also where I learned some first lessons in recent Serbian history…

The most amazing thing about Belgrade is that everyone you meet seems to be a historian – always with a differing point of view on recent events that happened in ex-Yu… I met a 20-something years old chap that would admit that the period of NATO bombing was the time when he was having the greatest parties of his life – all schools in town were closed and if it were their last party to have they wanted it to be the best one, too. Some others would leave Belgrade to stay safe with their families in the countryside, some would insist on staying and organize concerts during which everybody would wear t-shirts with bombing target painted on them… The elderly would watch the whole tragedy helplessly from their balcony or while taking their dog for a walk… Most of my interlocutors were amused by the way that NATO was trying to locate the generals while they were all aware where they would strike and moved to a safe place. After all the invasion did not erase the old regime’s functionaries from public life, they would only change places… And the Serbs felt sad again about their country losing a piece of land that was historically so important to them… Most of them see Kosovo as a fictional country, another attempt to destabilize the region by the US, thus making the whole Europe weaker.

Some of the modern landmarks are the destroyed building of the Ministry of Defense in the very heart of the city and the embassy of China which is said to have been bombed accidentally. There are some who believe it is true…

I also visited Kalemegdan fortress with its odd open-air warfare vehicle exhibition. From there you have a magnificent view on the Danube and the New Belgrade district. Next to the fortress there is a small park with famous chess players, photographed by every single tourist. I passed by some stalls with souvenirs from the war period. One of my favorite items was a banknote of 50 000 000 000 dinars.

There is also an esplanade along the river bank with numerous ships transformed into restaurants if you like spending too much money…

Also be sure to check out the bicycle lift on Brankov Bridge – there is always a drunk guy operating it, all unhappy that you are disturbing him in his favorite activity…

The square in front of Hotel Moskva is also worth visiting, especially in the morning or noon – you can find a bug crowd of people of different age & sex exchanging football stickers… Madness!!!

From the guys in the hostel I learned about one old Yugoslavian movie – “Walter defends Sarajevo” that is exceptionally popular in China and the actor starring in that production is a celebrated like greatest Hollywood stars… At first, I thought it was a joke but when I called China and confirmed that everybody new the guy I decided to interview Bata Zivojinovic (who played in 200 so called partizan movies and now is retired) to know what the reasons of his popularity in such a distant country were.
After a couple of days research I managed to locate him but he refused to talk to me. Or was it my fake Serbian that discouraged the poor Bata?. Well, I didn’t like your stupid movie anyway…

The greatest surprise, though, happened to me when I was passing the Student Cultural Centre. Through the window I saw people dance and stopped to have a closer look. Then one of the windows opened and a friendly looking couple waved to me and invited me to enter.
For next couple of hours I had a big overdose of tango! Hundreds of couples dancing, soloists performing, people talking, smoking, drinking tango! And the couple were Sana and Nikola, tango teachers; Sana was very kind to invite me to stay at her place where… guess what? They were dancing tango! Some friends came around to join them dancing in their living room and they finally found out that one of them, Janko, used to be Sana’s pupil in primary school where she would teach Serbian. The memories came flashing – Sana would remember Janko’s essays, especially the one in which he would tell what he wanted to do when he would grow up: be a pilot to stay high in the sky… And, in a way, he is doing it now… There were tears, memories and … some very emotional tango to celebrate it.

***

Przed dotarciem do Belgradu nie udało mi się zorganizować noclego – wysyłanie couchsurfingowych zapytań “last-minute” nie zawsze bywa dobrym pomysłem. Postanowiłem zatem zahaczyć się w tym hostelu, który najłatwiej będzie mi znaleźć. Tak się złożyło, że był to “Friendz hostel” zlokalizowany w pobliżu dworca kolejowego. Wyboru nie żałuję, wręcz przeciwnie – gorąco polecam. Będziecie się tam czuli jak u siebie, pod warunkiem, że tolerujecie u siebie właściciela lokalu w osobie Szweda zwariowanego na punkcie militariów oraz paczkę wesołych koleżków studiujących architekturę. U “Friendz” zaliczyłem pierwsze lekcje z historii Serbii…

W Belgradzie każdy jest historykiem i politologiem – wystarczy zapytać, jak dojść do tej a tej ulicy, a w pakiecie wraz z odpowiedzią otrzyma się wykład na temat konfliktów w byłej Jugosławii.
Pewien dwudziestoparolatek wspominał czas bombardowania przez NATO jako najlepszy okres w swoim życiu. Właśnie wtedy zaliczył najlepsze imprezy – wszak każda z nich mogła być tą ostatnią, zatem bawić się należało na całego. Niektórzy wyjechali do rodziny na wieś, inni bawili się na koncertach organizowanych w centrum miasta, przywidziewając koszulki z wymalowanymi tarczami strzelniczymi. Starsze osoby przyglądały się bezsilnie nalotom, stojąc na balkonie lub wyprowadzając psa… Moich rozmówców śmieszyła cała akcja NATO, bowiem ci, w których była wymierzona, wiedzieli dokładnie, gdzie spadną bomby i zdążyli się na czas ewakuować. A po zakończeniu inwazji wrócili do życia publicznego, tyle że z innymi hasłami w ustach. A ludność Serbii została sama, rozżalona utratą kolejnej części ziem, tym razem bardzo ważnych pod względem historycznym. Większość spotkanych przeze mnie osób uważa Kosowo za karykaturę państwa, przejaw kolejnej próby destabilizacji Bałkanów przez USA i jednoczesnego osłabienia Europy.

Najbardziej charakterystycznymi atrakcjami turystycznymi Belgradu są obecnie zniszczone budynki Ministerstwa Obrony Narodowej i Ambasady Chin (uszkodzenie tej ostatniej to ponoć przypadek; niektórzy w to wierzą).

Zwiedziłem również fortecę Kalemegdan, w obrębie której znajduje się między innymi plenerowa wystawa nowoczesnych machin wojennych – dla wielbicieli tematu. Poza tym z murów twierdzy rozpościera się wspaniały widok na Dunaj i Nowy Belgrad. Tuż obok znajduje się mały park, w którym wiecznie przesiadują panowie szachiści, ulubiony temat fotograficzny wszystkich turystów. Trochę dalej rozłożyli swoje kramy przekupnie, oferujący pamiątki z czasów wojny. Mój ulubiony rekwizyt: banknot o nominale 50 000 000 000 dinarów…

Jeśli jedziecie rowerem – koniecznie wybadajcie windę rowerową na moście Brankov, z wiecznie zawianymi operatorami, niezadowolonymi, iż przerywa się im ich ulubione zajęcie.

I jeszcze plac przed Hotelem Moskwa – chmary ludzi obojga płci i w różnym wieku wymienia się naklejkami z piłkarzami. Niewyobrażalne zjawisko!

W moim ulubionym hostelu dowiedziałem się również o istnieniu starego jugosławiańskiego filmu wojennego pt. “Walter broni Sarajeva”, który to obraz zyskał przeogromną popularność w Chinach, zaś odtwórca roli tytułowej, Bata Zivojinovic wciąż posiada tam status megagwiazdy. Z początku nie dowierzałem moim rozmówcom, ale po przedzwonieniu do Chin uzyskałem potwierdzenie – wszyscy znają tam Waltera! Postanowiłem zatem znaleźć gwiazdora (w swoim dorobku ma ponad 200 ról w filmach partyzanckich) i przeprowadzić z nim wywiad na temat przyczyn jego popularności w Państwie Środka.
Po paru dniach udało mi się go namierzyć. Niestety, osiągnąłem nieporozumienie i z wywiadu wyszły nici. Może biedny Bata przestraszył się mojego udawanego serbskiego? Phi, i tak mi się nie podobał twój słaby film…

Największa belgradzka niespodzianka spotkała mnie podczas przechodzenia obok Stenckiego Centrum Kultury… W oknach budynku zauważyłem tańczących parę par i postanowiłem przyjrzeć im się z bliska. Jedno z okien się otworzyło i zostałem zaproszony do środka. A w środku zostałem oszołomiony… Wszędzie tango! Setki par, występy solistów, koncert, wszyscy dyskutują, piją i palą tango! A para, która wciągnęła mnie do środka – Nikola i Sana, nauczyciele tango – okazała się być przemiła. Sana zaoferowała mi nocleg u siebie. A tam – lekcje tango, spotkania tango z tango-przyjaciółmi. Przyjaciółmi, z których jeden – Janko – okazał się być uczniem Sany, gdy ta pracowała w szkole podstawowej jako nauczycielka serbskiego. I pamiętała wypracowanie Janko na temat tego, kim zostanie, gdy dorośnie. Pilotem, napisał, i będzie szybował pośród chmur. Po dziś dzień głowa Janko wciąż jest między chmurami… Były łzy, wspominki i… tango, wypełnione emocjami. 

Novi Sad 2010.04.08 70 km

I only stayed in Novi Sad for half a day and that was wrong of me… It’s the second biggest city in Serbia, with lots of festivals (EXIT festival!) and other cultural events going on, touristic places to visit like the Petrovaradin fortress… Don’t make the same mistake I made.

I only checked out the Danube park – full of crowds at that time of the week. Accidentally, I sat on the same bench with future-famous cinema actor and already-recognized theatre actor – Nebojsa Savic, who told be about his fascination with Gombrowicz, his visit to Łódź and Turkish domination over the region in past centuries. I will try to be up-to date with his career from now on:)

And one more thing concerning famous actors… I was told by my host, Slobodan, about the popularity of Canadian-Israeli TV series called “Tropical heat” in Serbia. Do you even remember the sweating detective Nick Slaughter (!) and his ginger partner, Sylvie? Well, people here DO remember and they care so much that when Rob Stewart who played Nick Slaughter brought his sweat and hairy chest to Novi Sad a year ago he was greeted as a real celebrity – there was a mass hysteria, people wearing the famous Hawaii-shirts and asking for autographs on self-printed DVD covers… The hero ended up staying constantly drunk for a couple of days. Long live Nick Slaughter!

***

W Nowym Sadzie pobyłem dosłownie przez chwilę – nie popełnijcie podobnego błędu, bo miasto jest zdecydowanie warte bliższego poznania… To drugie co do wielkości miasto w Serbii, obfitujące w wydarzenia kulturalne (słynny festiwal EXIT) i bogate w zabytki (forteca Petrovaradin).

Moje zwiedzanie miasta ograniczyłem do małej rundki po centrum i odpoczynku w Parku Dunawskim – pełnym ludzi, jako że weekend właśnie się zaczął. Przypadkiem przysiadłem się do przyszłej sławy aktorskiej kina serbskiego i już uznanej gwiazdy teatralnej – Nebojsy Savica. Opowiedział mi to i owo o swojej pracy, a także o fascynacji Gombrowiczem, wizycie w Łodzi a także wpływie dominacji Turków nad regionem. Postaram się kibicować rozwojowi kariery Nebojsy:)

I jeszcze jedna uwaga w kwestii słynnych aktorów… Pamiętacie serial “Żar tropików”? Spocony detektyw w hawajskiej koszuli – Nick Slaughter i jego ruda partnerka, Sylvie… W każdym razie w Serbii wszyscy dobrze pamiętają i darzą na tyle ciepłymi uczuciami, że w zeszłym roku, przy okazji pojawienia się odtwórcy roli Nicka – Roba Stewarta, w Nowym Sadzie, nastąpiła istna eksplozja tropikalnej histerii – “gwiazdora” na lotnisku przywitała rzesza fanów w słynnych hawajskich koszulach i z płytami DVD z okładkami własnej produkcji, liczących na autograf. Sam aktor był na tyle zaskoczony fenomenem własnej popularności w Serbii, że większą część wycieczki spędził w stanie upojenia alkoholowego…

Bački Gračac 2010.04.07 32 km


https://vimeo.com/11746821

The route was easy and short. The only obstacle to overcome was the smell of rotting carcass at one point – someone threw their dead pigs away next to the road. Better hold your breath when you are passing.

The landscapes were quaint, rural, with lots of open fields. And a pile of rubbish here and there – this is the most popular way of getting rid of the problem, unfortunately.

In Backi Gracac we met Darko’s grandmother – Cvetka – who served us lunch – a true calorific bomb:). A very nice lady who used to work most of her life in local cinema that is not in use anymore. It is while talking to her that I thought to myself: how on Earth could people in ex-Yu fight those wars against each other and figure out who your enemy is, draw the line between nations… Take this family: Darko’s grandmother is originally from Slovenia (she spoke some Italian, too) and her husband, Petar, comes from Croatia. Darko comforted me – I am not the only one wondering…
Actually, the whole region is populated by expatriates from Croatia – the adjective “Backi” in names of towns refers to the name of a region in Croatia.
And there are Romani/Gypsies, of course. We tried to interview one of them – Ljubisha. He has worked at everyone’s place already. Always just a short period of time, though. Eventually his Gypsy soul would take control every time. And it was very difficult to make a serious interview with that fellow, I can tell you…
We also made a little tour of the town… It seems that most of the things have been gradually falling into pieces for past few years, like that little house trembling with turbo-folk music, breaking in two halves (for a moment I imagined that it was the loud music that caused this). There is also a pond once built for military reasons, now used for chill-out purposes.

After that, I got to know the rest of Darko’s family and was fed until I almost exploded. And I was given some extra food for the route in the morning…

***

Trasa krótka i relaksująca. Jedyny zgrzyt to smród rozkładających się zwierząt – ktoś urządził sobie przy drodze składowisko martwych świń. Oddychanie w pobliżu – niewskazane!

Pejzaże płaskie, równinne, wiejskie. Widok psuły tylko pobocza, często zawalone wszelkiego rodzaju śmieciami. To, niestety, jedna z pierwszych rzeczy, które rzucają się w oczy po wjeźdie do Serbii.

W Backim Gracacu najpierw spotkaliśmy się z babcią Darko, Cvetką, która postanowiła nas odżywić za wszystkie czasy… Bardzo miła pani, która przepracowała niemal całe życie w miejscowym kinie – obecnie zamkniętym i nieużytkowanym. Podczas naszej wspólnej rozmowy uświadomiłem sobie, że dla człowieka “z zewnątrz” zawsze będzie niepojętym jak podczas wojny ludzie byli w stanie się połapać przeciw komu należy walczyć – którzy są “nasi”, a którzy nie? Np. babcia Darko pochodzi ze Słowenii (mówi również po włosku), a jej mąż, Petar, to z pochodzenia Chorwat. Darko pocieszył mnie, że nie jestem jedyną osobą, która nie jest w stanie tego pojąć.
Cała okolica pełna jest przesiedleńców z Chorwacji, a przymiotnik “Backi” związany jest nazwą geograficzną w Chorwacji właśnie.
A oprócz tego – pełno tu Romów, jakżeby inaczej. Próbowaliśmy przeprowadzić wywiad z jednym z najpopularniejszych Romów w okolicy – Ljubishą, który pracował już chyba w każdym gospodarstwie w Backim Gracacu. Za każdym razem nie dłużej niż parę dni, bo później odzywała się jego cygańska dusza…

Zrobiliśmy sobie rundkę po miasteczku, które zdaje się konsekwentnie podupadać – największe wrażenie zrobił na mnie dom pęknięty na pół, z którego dobywały się dźwięki ciężkostrawnej muzyki określanej mianem turbo-folk. Przez chwilę wyobraziłem sobie, że to właśnie hałaśliwa muzyka spowodowała pęknięcie… Z atrakcji turystycznych odnotowałem nieco zapuszczony staw, wybudowany kiedyś w celach militarnych, obecnie pełni funkcje relaksacyjno-imprezowe.

Poznałem też resztę rodziny Darko, co zaowocowało kolejnym dokarmieniem i zaopatrzeniem w prowiant na drogę… 

Sombor 2010.04.05 161 km

The first thing to remember when you try to cross the border between Hungary and Serbia is not to try to do this in Bacsszentgyorgy – it’s open only for those who live in the border area, not for internationals. I had myself stopped by border police as they were suspecting I was trying to do something illegal. They were friendly after all, especially when I told them about my traveling plan.
And then I had to cycle back and around to get to Herzegszanto/Back Breg border crossing. And all that wind that was blowing in my back so kindly suddenly became my worst enemy. It started raining and it all became dark before I even entered Serbia… The guy in the booth at the border looked very unhappy (bad weather?) and didn’t like anything of what I told but he gave me the stamp and that counts (he was quite upset thinking I was speaking Russian with him, he only calmed down a little when he learned that it was Polish that I was using).
And the quality of the roads there, my oh my… Slaloming the holes when it’s completely dark is not the best entertainment I can imagine. And all those dogs barking around… Creepy.
There was also a roe deer that jumped just a couple of meters before my bike…
I was really, really glad to meet my host – Darko. He came to the main street in Sombor by car and from then on I followed him to his house where I also got to meet his wife, Miriana. Darko had hitch-hiked a lot across Poland and was happy to thank my country for its hospitality by hosting me humble self. Lucky me!

We started off the following day with some tasty burek (a kind of bread/cake with a filling – white cheese or meat) and went to see Darko at work.
My host has had quite a career as basketball player (this sport is quite popular here and Serbian national team is one of the best in Europe and maybe even in the world) and now works as a coach for kids. I was a little ashamed to find that those 11-year old kids were already playing a lot better than I do…

During my stay in Sombor we would also visit one Polish-Serbian family. The ladies – Barbara and her daughter Renata – seemed to be happy to see a Polish person there and noticed I was getting some tan already, even though there hadn’t been any really sunny day yet this year.

We talked a little about the war that ravaged former Yugoslavia – luckily this region stayed intact. The only ethnic problem, but not a big one, is the non-integration of Hungarian minority – they refuse to learn Serbian language and stay in enclosed communities. And then, there is of course the Romani/Gypsy issue but I’ll come back to that later.

Since Darko had a day off he decided to join me on his bike for a small part of my route – and arranged a stay for me in his family’s house in Backi Gracac…

***

Nigdy, przenigdy nie próbujcie przekraczać granicy w Bacsszengyorgy – znajduje się tam przejście tylko i wyłącznie dla mieszkańców pasa przygranicznego, cała reszta świata powinna się udać do Hercegszanto. Co i ja uczyniłem, nadkładając kawał drogi i walcząc z wiatrem, który do tej pory usłużnie dął mi w plecy, a teraz stał się moim najgorzm wrogiem. Zaraz potem jak wykonałem w tył zwrot, pojawił się samochód straży granicznej z dociekliwymi funkcjonariuszami w środku. Całe szczęście, okazali się być bardzo sympatyczni, zwłaszcza po zapoznaniu się z moim pomysłem na wycieczkę.

Smutny pan na granicy po stronie serbskiej (miejscowość nazywa się Backi Breg) podszedł do mnie nieufnie, żadna z moich odpowiedzi mu nie przypadła do gustu, a najbardziej wyprowadziło go z równowagi, że ponoć mówiłem po rosyjsku – wyjaśniłem mu, że to nie rosyjski, tylko polski i trochę się uspokoił. Grunt, że stempel został przystawiony.

Nie polecam serbskich dróg, zwłaszcza nocą. Slalom między dziurami po ciemku nie sprawił mi wiele frajdy. Dodatkową antyatrakcję stanowił deszcz, tudzież co jakiś czas odzywający się nie wiadomo skąd pies.
Jeszcze jeden bonus stanowiła sarna, która przebiegła przed rowerem w odległości paru metrów.

Mój gospodarz, Darko, wykazał się wyrozumiałością i przyjął mnie z wszelkimi honorami – w ramach wdzięczności za życzliwość z jaką się spotkał, podróżując autostopem po Polsce. Jego żona, Miriana, choć nie do końca wtajemniczona w couchsurfing, była dla mnie również bardzo miła.

Następny dzień rozpoczęliśmy od solidnej dawki burka – chlebo-ciasta z farszem z białego sera lub mielonego mięsa i wybraliśmy się do pracy Darko.
Mój gospodarz ma za sobą karierę sportową – grał zawodowo w koszykówkę w kilku klubach – i obecnie trenuje dzieciaki w wieku 10-12 lat. Z niezłymi efektami – oceniam, że każdy z jego podopiecznych byłby w stanie mnie ograć:)

W Somborze odwiedziliśmy również polsko-serbską rodzinę – spotkałem się z bardzo ciepłym przyjęciem, goście z Polski w tych rejonach to rzadkość:)

Porozmawialiśmy sobie trochę o wojnie, która – całe szczęście – oszczędziła Sombor i okolice. Jedyny problem okołoetniczny stanowią obecnie Węgrzy, niekwapiący się do integracji z miejscowymi i nie władający językiem serbskim. I, rzecz jasna, Romowie – ale to zupełnie inny temat, do którego wrócę później.

Darko miał dzień wolny od pracy, więc postanowił wskoczyć na rower i potowarzyszyć mi przez następny, krótki etap. Kolejny przystanek to Backi Gracac – rodzinna wieś Darko, w której załatwił mi nocleg.