Shenzhen, 2010.09.15

Shenzhen

Early in the morning Bostoe accompanies me to the subway and I head directly to Chinese border (formally HK is a part of China, but on both sides you need visas; HK citizens do not consider themselves mainland Chinese at all). I arrive in Shenzhen, greeting me with the familiar chaos and complete incapacity of communicating in English. I’m trying to get to West Railway Station, where they will have built a subway line soon but not just yet. Therefore I choose the combined method – minibus plus moto-taxi (the driver is absolutely happy to hear my fake Chinese and awards me a reduction).

I get on the train to Nanjing (25 hours ride). I can’t help the impression that the “hard seat” class is looking nicer and cleaner than a year before… Lots of free places this time, too. Luckily, one thing has not changed – the food carts passing through the corridor once in a while…

 

***

 

Wcześnie rano zostaję odprowadzony przez Bostoe do stacji metra i jadę wprost do granicy z Chinami (formalnie HK został przez Chiny wchłonięty, jednak wciąż i jedni, i drudzy potrzebują wiz, by przedostać się na drugą stronę; poza tym wyniośli mieszkańcy Hongkongu bynajmniej nie uważają się za obywateli Chin). Po drugiej stronie – Shenzhen, witający mnie znajomym chaosem i absolutną nieznajomością angielskiego. Do dworca zachodniego, z którego odjeżdża mój pociąg, nie zdążono jeszcze dociągnąć linii metra, zatem dostaję się na miejsce metodą kombinowaną – minibus plus taksówka motorowerowa (kierowca jest zachwycony moim szczątkowym chińskim i daje mi spory upust).

Ładuję się w pociąg do Nankinu (25 godzin jazdy) i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że klasa „hard seat” wygląda jakby ładniej i czyściej niż rok temu… Poza tym nie ma tłoku, dużo miejsc jest wolnych. Całe szczęście jedna rzecz się nie zmieniła – przemykające co chwilę wózki z najróżniejszymi pysznościami…

Hongkong, 2010.09.12

After a couple of hours’ flight in a nice company – a Lankan girl whose name I forgot but I remember the meaning (“spontaneous”), a stopover in Kuala Lumpur and a couple more hours of flying (Malaysian Airlines treat me with a nice set of kung-fu movies) I reach Hongkong.

My stay is short – just two and a half days (one day more than I was planning – this is because Chinese express visa is not issued on the same day as they claim in the website but the next business day) but my host, Bostoe, does everything to enchant me with his city-state. It is true that Hongkong is a crowded concrete beast, with all the skyscrapers covering the horizon. It is true that it is noisy, sometimes dirty, with strict rules applying to basically everything (I lay down on the bench in Victoria park, and in a short while the guard runs to me, shouting)… But there exist some magical places – the Flower Market Road at Mong Kok, bird park at Yuen Po Street, night market with various useless products and Victoria park, full of photographers with huge lenses, hunting those tiny little birds… And in the evening – the view at the bay, filled with huge buildings of different shapes, brightly lit up… And the star walk – with the sculpture of immortal Bruce Lee. And all around you can feel the atmosphere of approaching moon festival – with omnipresent lantern-sculptures…

Some nice memories of the bike part of my trip are brought back by Tatsuya Hirotsu (https://madurapu.exblog.jp), crazy cyclist from Japan, heading for Europe (we meet him in front of the Culture Centre). Good luck, man!

At the end of my visit I get broken into pieces by monster-woman in a massage parlour. Great experience, especially after months of carrying a big pack on my back!

Thank you, Bostoe, for delighting me with Hongkong! This visit was far too short to really understand this city but you succeeded to squeeze so many interesting bits into the schedule. See you soon!

***

Po kilkugodzinnym locie w miłym towarzystwie – Lankanki, której imię oznacza „spontaniczna”, po przesiadce w Kuala Lumpur i kolejnych paru godzinach lotu (Malaysian Airlines serwuje pokaźny zestaw filmów kung-fu), docieram do Hongkongu.

Mój pobyt trwa krótko – ledwie dwa i pół dnia (to i tak o dzień dłużej niż zakładałem – a to dlatego, że chińska wiza ekspresowa nie jest wydawana tego samego dnia, jak stoi na stronie internetowej, lecz dnia następnego), ale mój gospodarz, Bostoe, robi wszystko, by mnie zachwycić swoim państwem-miastem. To prawda, że Hongkong to zatłoczony moloch, przygniatający drapaczami chmur, przysłaniającymi nieboskłon. To prawda, że wszędzie hałas, wszystko uregulowano sztywnymi przepisami (w parku Victorii kładę się na chwilę na ławce i zaraz przybiega czepialski strażnik)… Ale istnieją też miejsca magiczne – ulica sklepów z kwiatami (Flower Market Road, Mong Kok), park sprzedawców ptaków (Yuen Po Street), nocne targowisko z przeróżnymi bezużytecznymi produktami, czy park Victorii właśnie, przemierzany przez szwadrony fotografów, zasadzających się na rzadkie ornitologiczne okazy… A wieczorem – widok na zatokę szczelnie obudowaną wieżowcami w rozmaitych kształtach, migającymi różnokolorowymi światłami… I jeszcze aleja gwiazd – z rzeźbą przedstawiającą nieśmiertelnego Bruce’a Lee. A wszędzie wokół atmosfera zbliżającego się festiwalu księżycowego – z wszechobecnymi rzeźbami-lampionami…

Miłe wspomnienia z rowerowego etapu mojej wycieczki przywołuje Tatsuya Hirotsu (https://madurapu.exblog.jp), odjechany cyklista z Japonii, zmierzający ku Europie, na którego wpadamy przy Centrum Kultury. Trzymamy kciuki!

Na zakończenie mojej wizyty w Hongkongu zostaję rozwałkowany i połamany przez herszt-babę z salonu masażu; bardzo przyjemne doświadczenie, zwłaszcza po kilkumiesięcznym dźwiganiu ciężkiego plecaka.

Dzięki ci, Bostoe, za zauroczenie mnie Hongkongiem! Za krótka to była wizyta, by poznać to miasto, niemniej udało ci się upchnąć w programie zwiedzania wiele wartościowych punktów. Do rychłego!

Colombo, 2010.09.11

My last day in Sri Lanka… Colombo again. I visit the Hindu temple called Murugan, where everybody wants me to pay for everything. Then I just walk the streets getting stuffed with rice&curry, trying to keep away from all hucksters. The good method is a smile and a couple of friendly words – not only it is efficient but sometimes it results in interesting, non-commercial conversations and making nice relationships; sometimes you even get a free ride from tuk-tuk driver.

Lankans are very friendly people – always in a good mood in spite of difficult economic situation and all possible disasters (tsunami, long-lasting civil war), always happy to have a conversation, posing for photos, smiling… It is difficult to leave Sri Lanka, the smiling island. I’ll be coming back here for sure – so much left to see: sandy beaches, safari parks, turtle reserves….

 

***

Mój ostatni dzień na Sri Lance spędzam w Colombo – zwiedzam hinduistyczną świątynię Murugan, w której wszyscy chcą ode mnie wyciągnąć pieniądze i spaceruję ulicami i uliczkami, zajadając się ryżem z curry i opędzając się od wszelkiej maści naciągaczy z kierowcami tuk-tuków na czele (na opędzenie polecam metodę: uśmiech i parę miłych słów – nie dość, że skuteczna, to czasem prowadząca do ciekawych, zupełnie niehandlowych rozmów i zawarcia sympatycznych znajomości, bywa również, że kierowca trójkołowca podwiezie nas zupełnie za darmo…).

Sri Lankę zamieszkują naprawdę mili ludzie – potrafiący zachować dobry humor, mimo trudnej sytuacji ekonomicznej i wszelkich klęsk nawiedzających ich kraj (tsunami, wieloletnia wojna domowa), zawsze chętni do rozmowy, radośnie pozujący do zdjęć, wiecznie uśmiechnięci… Ciężko się rozstać ze Sri Lanką, uśmiechniętą wyspą. Powrót murowany – zwłaszcza, że zostało jeszcze tyle do odkrycia – piaszczyste plaże, parki safari, rezerwaty żółwi…

Kandy, 2010.09.10

This time I only use Kandy for a stopover. I say my goodbyes to the kind hosts and – first of all – to Magdalena. This is where are travelling routes split… See you later, somewhere on the way!

 

***

 

Tym razem Kandy to tylko nocleg i pożegnanie z naszymi życzliwymi gospodarzami, a przede wszystkim z Magdaleną, bowiem tutaj właśnie nasze drogi się rozchodzą. Do zobaczenia gdzieś na trasie!

Galle, 2010.09.09

Galle, located on the very south edge of the island, welcomes us with a nice tourist information centre where we even find folders in Polish! What makes this city is mostly its colonial architecture left untouched by Lanka citizens, thus auto-preserving itself in a very charming way. Galle feels very sleepy… Out of all the tourist activities I choose to walk the ramparts of 17th century Portuguese fort embracing the old town, I also have a little splash in the ocean. Then a glass of whisky with local businessmen hanging out in the beach and evacuation to the guesthouse to avoid the rain.

East of Galle you can find villages with those famous stick fishermen, fishing on posts stuck in the sand some tens of metres away from the beach. A very picturesque view, just beware of the fishermen asking you for money after you took their photos…

Nearby villages have a lot to offer – spice gardens with little spice shops, homemade jewellery spots (full respect for melting gold in home conditions), batik manufactures (some of those paintings truly deserve to be treated as works of art).

***

Galle, położone na samym południu wyspy, wita nas sympatycznym punktem informacji turystycznej, dysponującym nawet folderami w języku polskim. Miasto to przede wszystkim kolonialna architektura, której Lankijczycy nie naruszyli, konserwując ją na swój niepowtarzalny sposób. Galle sprawia senne wrażenie… Z czynności turystycznych zaliczam obchód po murach siedemnastowiecznego portugalskiego fortu, okalających stare miasto, a także pluskam się we wzburzonym oceanie. A potem whisky na plaży z lokalnymi biznesmenami i ucieczka do hostelu przed deszczem.

Na wschód od Galle znajdują się wioski, w których można spotkać słynnych rybaków „na tyczkach”, łowiących ryby, siedząc na palach wbitych w dno oceanu, kilkanaście metrów od brzegu. Widok malowniczy, trzeba tylko uodpornić się na natrętów, próbujących wyciągnąć pieniądze za zdjęcia ze swoim udziałem.

Okoliczne wioski oferują mnóstwo innych atrakcji – począwszy od przyprawowych ogrodów z przyklejonymi do nich sklepikami, poprzez domowe wytwórnie biżuterii (szacunek za topienie złota w warunkach chałupniczych), po manufaktury batików – pięknie barwionych tkanin, z których niektóre jak najbardziej zasługują na miano dzieł sztuki.

Dambulle, Sigirya, 2010.09.08

In Dambulle the main tourist attraction is the complex of temples carved in rock (hilarious price for entering), huge golden statue of Buddha and Buddha figure museum (interesting architectonic idea – you have to enter the building through the mouth of a demon) as well as the museum of painting – the last one being a complete disappointment, low quality prints pretending to be canvases do not bring out any positive emotions…

Then come Sigirya – a definite must-see when in Sri Lanka. The palace erected in 5th century by prince Kasyap on top of magmatic rock with its system of pools is still surprising with its vision; scientists still have no idea how the engineers managed to bring water to top levels. You can also find the famous rock paintings here, depicting half-naked women – the colours are surprisingly vivid… The guards deny that they might have been painted over in the meantime, though.

From the very top you can admire a magnificent view of the surrounding endless jungle – a perfect place to see sunsets and sunrises (in the very romantic companion of ever-present monkeys).

 

***

 

W Dambulle z kolei znajduje się kompleks świątyń wykutych w skale (wstęp słono płatny), wielki złoty posąg Przebudzonego i muzeum figur Buddy (ciekawy pomysł architektoniczny w postaci wejścia do rozdziawionej gęby demona), a także muzeum malarstwa – to akurat kompletne rozczarowanie, bowiem naciągnięte na krosna kiepskiej jakości wydruki nie wywołują pozytywnych emocji…

Sigirya to absolutne must-see na Sri Lance. Wzniesiony w V w. przez księcia Kasyapa na skale magmowej zespół pałacowy z jego siecią basenów zachwyca rozmachem i myślą konstrukcyjną – po dziś dzień naukowcy nie mają pewności, w jaki sposób budowniczym udało się doprowadzić wodę na górne poziomy. Ponadto, znajdują się tu słynne na całą wyspę malowidła naskalne, przedstawiające półnagie kobiety – jak na tysiącletnie freski, prezentują podejrzaną intensywność kolorów – strażnicy zarzekają się jednak, że nikt nigdy ich nie podmalowywał. Ja jednak wciąż jestem pełny podejrzeń… Z najwyższego poziomu, gdzie mieścił się niegdyś pałac władcy, roztacza się wspaniały widok na otaczającą Sigiryę dżunglę – idealne miejsce na podziwianie wschodów i zachodów słońca (w romantycznym towarzystwie wszędobylskich małp, ma się rozumieć).

Polonnaruwa, 2010.09.07

This time we’re taking a bus; this method is a lot less comfortable – in peak hours (and those tend to extend to synchronize with Singapore, the key business partner for Sri Lanka) it is so cramped that you are never sure if you’re reaching into your pocket or that of your neighbour… Vigilance is recommended. Food sellers jump in once in a while, as well as all sorts of beggars, adding to the congestion.

Huge ruins of 12th century temples spread on large area do not impress us that much after Aduranapurna, though there are some places that astound us – like frescoes representing events from Buddha’s life and what is said to be the biggest statue of walking Buddha – now one head shorter than originally but still majestic.

 

***

 

Tym razem podróżujemy autobusem; ta metoda jest zdecydowanie mniej wygodna – w godzinach szczytu (przedłużających się do godzin wieczornych ze względu na różnicę czasu w stosunku do Singapuru, kluczowego partnera biznesowego Sri Lanki) bywa tu tak ciasno, że trudno mieć pewność, czy sięga się do kieszeni własnej czy sąsiada… Zalecana czujność. W autobusie występują również w dużych ilościach „doskakujący” sprzedawcy wszelkich przysmaków a także żebracy, wprowadzający dodatkowe zagęszczenie…

Imponujące ruiny świątyń, pobudowanych w XII w., rozrzucone na olbrzymim terenie nie robią aż tak wielkiego wrażenia jak te w Aduranapurnie, niemniej znajduje się tu kilka punktów wzbudzających zachwyt – jak choćby freski przedstawiające sceny z życia Buddy i ponoć największa na wyspie figura Buddy kroczącego – obecnie pozbawiona głowy, ale wciąż prezentująca się majestatycznie.

Anuradhapura, 2010.09.05

Next stop: Anuradhapura. A truly magical place thanks to the historic “theme park” – on a big surface countless thousand and more years old structures are scattered – among other items the once biggest brick dagoba – Jetavana (with bunches of monkeys walking it up and down), 2000 years old Bodhi tree and Abhayagiri dagoba – currently under repair (when the guard was not watching we climbed the scaffoldings passing hundreds of surprised female workers who pass the bricks from one hand to the other, thus organizing transportation to the top of the structure).

And all that we get to see thanks to Surgath, the owner of nearby restaurant, who got to like us so much that not only he drove us around but he also made us taste the delicious Ceylon tea, took us to participate in a ceremony in the temple of Ganesha, where I receive blessings and protection against all evil (the mass is quite interesting, consisting mostly in eating), then he invited us to a roof party and at the end of the day he brought us to … a funeral banquet (this time we took over the steering wheel as our host had been drinking). That banquet was an odd experience, too – we could see no signs of sadness at all – everybody was chatting joyfully, playing cards, telling jokes and chewing on bethel…

***

Następny przystanek to Anuradhapura – miejsce przemagiczne, głównie ze względu na „park atrakcji” historycznych: na rozległym terenie rozrzuconych jest mnóstwo budowli sprzed tysiąca i więcej lat – m.in. największa swego czasu ceglana dagoba – Jetavana (oblepiona chmarami wałęsających się małp), ponad 2000-letnie drzewo Bodhi i dagoba Abhayagiri, gdzie trwają obecnie prace konserwacyjne i gdzie – pod nieobecność strażnika – można się wspiąć po rusztowaniach, mijając po drodze tłum zdziwionych robotnic, podających sobie z rąk do rąk cegły, wędrujące tym sposobem na sam szczyt dagoby.

A wszystko to oglądamy dzięki życzliwości Surgatha, właściciela pobliskiej knajpki, który polubił nas na tyle, że nie dość, że – zupełnie za darmo – urządził nam objazdówkę po zabytkach, ale również poił nas wyśmienitą cejlońską herbatą, zabrał nas do świątyni Ganeśy – boga-słonia, w której otrzymuję błogosławieństwo i ochronę przed złymi mocami (tutejsza „msza” wygląda bardzo ciekawie i polega głównie na objadaniu się ryżem i owocami), następnie zostaliśmy zaproszeni na wspólne śpiewy na dachu domu, a na koniec zawiózł nas na… stypę (tym razem to my prowadziliśmy auto, bowiem nasz gospodarz był już lekko wstawiony). Ciekawa sprawa – na stypie nie dało się wyczuć atmosfery smutku czy przygnębienia – wszyscy rano rżnęli w karty, żuli bethel i żartowali…

Kandy, 2010.09.04

Lots of attractions to experience in Kandy – we check out the huge Buddha statue located on the top of the hill (with a staircase on his back; from the shoulder level you can admire the beautiful panorama of the town that has kept its provincial character, with lovely walks winding around green hills) as well as the Museum of Archaeology (it is so covered with dust that it can be considered a museum item itself) and the Temple of the Tooth (10US for the entrance, our round ticket does not apply) where every evening a special ceremony is held – presenting the golden urn with the tooth of Buddha inside. The crowds who gather in the temple become driven by some sort of hysteria, pushing their way as close to the sacred object as possible. Beware of “guides” waiting for you in front of the place – it is difficult to rid of them and they will try to charge you after your visit.

 

***

 

W Kandy – sporo atrakcji, z których zaliczamy umiejscowiony na szczycie góry wielki posąg Buddy (z klatką schodową na plecach – z poziomu ramion można popodziwiać piękną panoramę miasteczka, które – mimo sporych rozmiarów – zachowało prowincjonalny charakter, z urokliwymi uliczkami wijącymi się pośród zielonych pagórków), a także muzeum archeologiczne (które samo w sobie można by uznać za eksponat, choćby ze względu na warstwę kurzu pokrywającą całe wnętrze) i Świątynię Zęba (10USD za wstęp, nasz karnet tu nie działa), gdzie co wieczór odprawiana jest ceremonia odsłonięcia złotej urny z zębem Buddy wewnątrz. Wydarzeniu temu towarzyszy histeria tłumu wiernych, przepychających się bezwzględnie, byle dostać się w pobliże relikwii. Uważajcie na „przewodników” grasujących pod świątynią – ciężko ich spławić, a na koniec wycieczki każą sobie słono płacić.

Colombo, 2010.09.03


Our trip to Sri Lanka happened quite unexpectedly – my schedule suddenly became a little “dense” when my friend called me to come to his wedding in China and we decided not to go to India this time as it would be a waste to stay there just for a couple of days. We found what seemed a good alternative – a 150USD connection with Colombo. Thus, we decided to spend a week in Sri Lanka.

Later on we understood this was not the smartest decision – this island has so much to offer that we would need a couple of months to explore it…

After landing in Colombo we go straight to CCF (Central Cultural Fund) where we plan to purchase the entrance ticket for all historic sites spread across the island (50USD, but it’s worth it – individual tickets sometimes cost 25 or 20 dollars). The seat of CCF is located in quite a special place – next to the UN building, protected with soldiers in huge numbers, wandering about the place with big guns hanging on their backs (military presence is clearly visible in all Sri Lanka – though officially the Tamil Tigers have been crushed, the situation is not 100% safe). While walking we cannot help noticing that the opinion about Colombo being one of the ugliest capital cities in the world is probably true… Though the omnipresent little restaurants called “hotels” have a charm impossible to deny….

In tourist information centre located in the building of Colombo railway station a very nice mister not only buys us the tickets to Kandy but he also invites us to his little hotel (real hotel, not a restaurant) in that town (out of season you can easily find places for 6-7USD a double, this time we pay 10 but it is well worth the price – a very reasonable standard, I can fully recommend Blue Haven hotel).

Railway trips are worth a separate paper or maybe a book: second and third (my favourite) class coaches are always cramped, you have to fight for your seat… I recommend you staying in the corridor, next to ever-open door from which you can hang outside as the locals do and stare at the landscapes passing in front of your eyes (you can have a good look as the speed of the train is never too high). Railway tracks often pass through slum areas, to be found very often in places where 2004 tsunami had its share of destruction (a couple of people told us of their experience – including dramatic climb onto trees to escape the waves; interesting thing – many of the houses have been rebuilt by Polish engineers).

 

***

Wizyta na Sri Lance wypadła nam dość nieoczekiwanie – z powodu napiętego terminarza (zostałem wezwany do Chin na ślub przyjaciela) musieliśmy zrezygnować z podróży do Indii. W poszukiwaniu alternatywnego rozwiązania znaleźliśmy tanie połączenie z Colombo (poniżej 150$ w jedną stronę) i postanowiliśmy poświęcić tydzień na zwiedzanie Sri Lanki.

Po niewczasie zrozumieliśmy, że to błąd: wyspa ma do zaoferowania tyle atrakcji, że aby je wszystkie spokojnie zaliczyć potrzeba kilku miesięcy.

Po wylądowaniu w Colombo kierujemy się zaraz ku CCF (Central Cultural Fund), gdzie planujemy zakupić karnet wstępu do miejsc historycznych rozsianych po całej Sri Lance (50USD, ale warto, bo pojedyncze bilety kosztują nierzadko po 25, 20 dolarów). Siedziba CCF ulokowana jest dość ciekawie, bo obok siedziby ONZ, otoczonej ogromną ilością żołnierzy, spacerujących po okolicy (obecność wojska wyczuwalna jest zresztą na całej wyspie – choć oficjalnie Tamilskie Tygrysy zostały rozbite, to sytuacja wciąż nie jest w 100% pewna). Przy okazji zauważamy, że opinia, iż Colombo jest jedną z najbrzydszych stolic świata, nie jest wcale przesadzona… Choć z drugiej strony nie da się odmówić uroku rozsianym wszędzie knajpkom, zwanym tutaj „hotelami”.

W biurze informacji na dworcu kolejowym przemiły pan nie dość, że kupuje nam bilety na pociąg do Kandy (centrum kraju), to jeszcze zaprasza nas do swojego hoteliku w tymże mieście (poza sezonem można na Sri lance nocować od 6-7 dolarów za dwójkę, my tym razem płacimy 10, ale warto – standard jest naprawdę przyzwoity, z czystym sumieniem polecam hotel Blue Haven).

Podróże koleją to odrębny temat: w drugiej, a zwłaszcza trzeciej (mojej ulubionej) klasie prawie zawsze panuje ścisk, o miejsca siedzące trzeba zaciekle walczyć… Ja polecam miejsce w korytarzu przy wiecznie otwartych drzwiach, z których można – wzorem miejscowych – pozwisać na zewnątrz i popodziwiać krajobrazy mknące przed oczami (choć mknące to niewłaściwe określenie, bardziej pasowałoby „dostojnie kroczące”, zważywszy na prędkości rozwijane przez lankańskie pociągi). Trakcje kolejowe często przecinają podmiejskie dzielnice slumsów, skleconych z byle czego, występujących w dużym zagęszczeniu zwłaszcza na terenach zniszczonych przez tsunami w 2004 r. (parę osób opowiadało nam o swoich doświadczeniach – łącznie z dramatyczną wspinaczką na drzewo celem uniknięcia porwania przez fale; co ciekawe – wiele spośród zniszczonych domów zostało odbudowanych przez Polaków).