Shanghai, 2010.11.16

I get to Shanghai the right moment – there is the modern art biennial going on, entitled “Rehearsal”. The core of the whole event is the exhibition in Modern Art Museum, located next to the People’s Square. Some of the artists took the title too literally, simply completing their artwork with the documentation of the creative process or just transferring their studios in 1:1 scale. Fortunately, some artists were more creative – for example, Qiu Zhijie filled a room with humorous, useless machines (those female guards who never let you interact with the artwork!), Verdensteatret (Norway) put up a stunning musical-mechanical-image show, Mou Boyan brought his “breathing” animal sculptures… You can’t really find anything you would call entirely new, it all feels very safe, as if nobody wanted to cross any frontiers of political correctness… The exhibition is still an interesting walk through Asian art, with Chinese art being the main focus and some Western bits added here and there.

Next stage of my art-walk is Moganshan 50 district – a charming spot in the town, where buildings that had once been used as factories now have been taken over by numerous modern art galleries, selling products of local artists – one of them better, other worse, but always excessively expensive. And again this thought is haunting me – why no “liberation” in works collected in here? Even those paintings or objects that involve political or revolutionary motifs cannot be interpreted as criticizing anything – they look plain commerce, playing with Western customers’ sensitivity and his love for all things revolting, even if it’s fake and superficial.

I also find time to check out the Shanghai classic – colonial architecture and the Bund, filled with skyscrapers of weird shapes (you can see the panorama of the city taking a lift to the top of those buildings, but this is quite pricey).

Acculturated a little bit I begin my journey back to Poland… All things good can’t last forever… My first stop will be Malaysia.

***

Do Szanghaju trafiam w dobrym momencie – trwa właśnie biennale sztuki współczesnej pod hasłem „Rehearsal (Próby)”. Trzon imprezy stanowi wystawa w Muzeum Sztuki współczesnej, mieszczącego się w sąsiedztwie Placu Ludowego. Kilku artystów potraktowało temat nieco zbyt dosłownie, prezentując obok gotowych prac dokumentację z ich powstawania albo po prostu przenosząc swoje studio w skali 1:1 do wnętrz muzeum. Całę szczęście, nie zabrakło również klimatycznych instalacji, jak choćby sala wypełniona humorystycznymi, bezużytecznymi machinami autorstwa Qiu Zhijie (ach, te panie strażniczki, nie pozwalające na choćby odrobinę interakcji z dziełem!), muzyczno-mechaniczno-ruchomoobrazkowy spektakl Verdensteatret z Norwegii czy „oddychające” zwierzaki Mou Boyan… Trudno tu znaleźć coś naprawdę odkrywczego, razi wręcz pewna zachowawczość i brak chęci przekraczania barier poprawności politycznej, niemniej jednak wystawa stanowi ciekawy przekrój sztuki azjatyckiej, z głównym akcentem na chińską i z paroma doklejonymi dla przyzwoitości artystami zachodnimi.

Kontynuując artystyczną wycieczkę, wybieram się do dzielnicy Moganshan 50 – urokliwego zakątka miasta, w którym budynki służące dawniej za pomieszczenia fabryczne zostały zaanektowane przez rozliczne galerie sztuki współczesnej, sprzedające produkty lokalnych artystów – jednych lepszych, innych gorszych, ale zawsze nieprzyzwoicie drogich. I znowu rzuca się w oczy brak „wyzwolenia” w dziełach tu zgromadzonych – nawet obrazy i obiekty wplatające motywy rewolucyjne i okołopolityczne trudno uznać za krytyczne – sprawiają raczej wrażenie czysto komercyjnych, łechczących mile wrażliwość zachodniego klienta, miłującego w sztuce ferment, choćby fałszywy i powierzchowny.

Znajduję również parę chwil na zwiedzenie szanghajskiej klasyki – dzielnic kolonialnych i Bund, wypełnionego drapaczami chmur w fantazyjnych kształtach (z niektórych budynków można popodziwiać panoramę miasta, wjeżdżając windą na ich szczyt, niemniej przyjemność taka jest dosyć kosztowna).

Pokrzepiony jakże sycącym łykiem kultury, rozpoczynam podróż powrotną do Polski (niestety, wszystko, co dobre musi się kiedyś skończyć). Pierwszy przystanek: Malezja.

Da Qing, 2010.10.19

This time my visit in China was more personal than touristy, thus I will limit myself to describing the interesting para-professional experience in Da Qing and art-oriented sightseeing in Shanghai.

During yet another stay in chilly north (the temperature will soon reach -20 degrees during the day) I had the opportunity to make myself useful: I was invited to do some ordering works in a place schemed for afternoon school for kids. The previous owner of the estate left quite a mess – a lot of work to do and the grand opening will happen in just a couple of days! The reward for the job well done is the possibility of covering the walls with paintings. I am free to choose what to paint and I decide to go for animal world, the idea that the kids enjoy a lot (the classes have already started!), they even help me paint. My presence in the school is highly desired for other reasons, too – I am supposed to pretend an English teacher. Da Qing is a small, provincial town (2-3 millions of people) and a white face can still attract parents, less interested in teaching skills of the lecturer, his whiteness being the key factor. My face is also very useful when distributing our school’s leaflets – it only takes a quarter of an hour to distribute hundreds! Passers-by, shocked to see an European (who also speaks some Chinese), take the leaflets without hesitation; the kids run up to me and ask for more…

I leave Da Qing on the 15th of November, the moment when heavy frost and snow arrive. I will soon miss my school…

 

***

 

Tym razem moja wizyta w Chinach ma charakter wybitnie osobisty, toteż relację z tej części podróży skrócę do minimum, nadmieniając jedynie o interesującym doświadczeniu parazawodowym w Da Qing i artystycznie ukierunkowanym zwiedzaniu Szanghaju.

Podczas kolejnego pobytu na chłodnej północy (codzienne przymrozki, a już wkrótce temperatura dzienna dobije do -20 stopni) miałem okazję uczynić moją osobę pożyteczną: zostałem zagoniony do prac porządkowych w pomieszczeniach mających już za chwilę służyć za sale do zajęć nowo otwieranej szkoły popołudniowej dla dzieciaków. Poprzedni właściciel lokalu zostawił po sobie niezły bajzel, toteż roboty co niemiara, a czas nagli – wielkie otwarcie już za parę dni! Nagrodą za wzorowe wysprzątanie (aż sam nie mogę uwierzyć, że jam ci to, nie chwaląc się, uczynił) jest możliwość udekorowania ścian szkoły malowidłami, których tematykę mogę dowolnie wybrać – zabieram się zatem ochoczo do zapełniania pustych wnętrz najrozmaitszymi zwierzakami, co na tyle podoba się dzieciakom (w międzyczasie rozpoczęły się zajęcia), że przyłączają się do działań malarskich. Moja obecność w szkole jest pożądana również i z innych względów – mam tu również udawać nauczyciela języka angielskiego. Da Qing to nieduże (2-3 miliony mieszkańców) prowincjonalne miasto i biała twarz wciąż potrafi przyciągnąć uwagę rodziców, mniej zainteresowanych kwalifikacjami nauczyciela, a bardziej białością jego gęby. Moja fizjonomia przydaje się także przy rozdawaniu ulotek reklamujących naszą placówkę – w ciągu parunastu minut rozdaję kilkaset egzemplarzy! Przechodnie, oszołomieni widokiem Europejczyka, w dodatku posługującego się podstawowym chińskim, dają sobie wcisnąć ulotkę, zaś dzieci same podbiegają i proszą o więcej…

Da Qing opuszczam 15 listopada, równo z nadejściem ciężkich mrozów i obfitych opadów śniegu. Jeszcze zatęsknię za moją szkołą…

Lijiang, 2010.10.08

Night train (two-storey, comfortable sleeper) brings us to Lijiang – probably the most touristically desired town in China (for Chinese). Crowds flow through picturesque, beautifully renovated streets of the old town (there is the national holiday going on, extended by an extra weekend), not at all discouraged by the stubborn rain. The town is very photogenic, though one day stroll is enough to know it all – countless shops all offer the same authentic-fake craft and you can’t eat local delicacies (including dragonflies – crunchy, interesting) all the time, can you?

It is a good idea to visit Shuhe, old town located a couple of kilometres north, less populated with tourists, with mellow bars and hills that demand that you climb them. From the top there is a splendid view on the valley filled with the city of Lijiang and nearby villages. In Shuhe you can also check out the reconstructed Tibetan monastery. Inside, apart from not-so-impressive replica of decorations – a real Tibetan expert on real traditional Tibetan medicine shows us around the rooms and explains us the details of mystical-medical drawings hanging on the walls. And all that in decent English, 100% free of charge. It is also free to visit a Tibetan doctor who can read your palm and face and then prescribe some expensive mediations against disease you would never expect you might have.

We leave visiting the Black Dragon Pool to others – the entrance is quite expensive and the only profit you get in return is a nice view of the Jade Dragon Snow Mountain.

We organize the beautiful view on our own – we make the best of the nice weather that has finally arrived here and we hop on rent bikes, heading for the foot of the Snow Mountain. On our way we pass enchanted villages with most of the houses made of clay and straw. We try hard to spot men working in fields but that never happens. It seems that only women do the hard works and carry enormous loads on their backs.

After two hours of slow peddling we stop for a picnic with a view on snowy peaks. We won’t be getting any closer this time – we don’t have the right equipment or even time to try and climb the peak of this majestic mountain (5596 metres of altitude).

We find time, though, for a little cruise on Suhe lake (our captain looks like a professional alcoholic) but we can’t visit the Tiger Leaping Gorge and Luguhe lake this time (weather+time reasons), I hope to see those places some other time…

It is easy to start missing Lijiang – we already start on the train back to Kunming. This is where I part with Wenxin and head for Hongkong… I only visit it for a while, just to extend the validity of my Chinese visa. My ultra-short stay results in one tiny discovery – Kung-fu hostel, where – apart from the usual hostel activities – you can participate in kung-fu classes. I watch all the moves with admiration… I feel like I’ve entered some action movie made in Hongkong…

 

***

 

Nocny pociąg (dwupiętrowa, wygodna kuszetka) dowozi nas do Lijiang – bodaj najbardziej pożądanej przez chińskich turystów miejscowości. Przez malownicze, pięknie odrestaurowane uliczki starego miasta przelewają się tłumy zwiedzających (wszak trwa właśnie tygodniowe święto narodowe, szczęśliwie przedłużone o dodatkowy weekend), niezrażone uparcie lejącym z nieba deszczem. Miasteczko doprawdy fotogeniczne, choć jednodniowy spacer tak naprawdę wystarczy, by poznać je w całości – niezliczone sklepiki oferują właściwie to samo prawdziwe-sztuczne rękodzieło, a lokalnymi przysmakami, z ważkami na czele (chrupiące, interesujące) też nie można się zajadać w nieskończoność.

Warto natomiast wybrać się do Shuhe, starego miasta położonego parę kilometrów na północ, mniej obłożonego turystami z klimatycznymi knajpkami i górkami, które aż domagają się by po nich powędrować i popodziwiać widok na dolinę, wypełnioną Lijiang i pobliskimi wioskami. W Shuhe warto również zaliczyć rekonstrukcję tybetańskiego klasztoru. W środku, oprócz wątpliwej jakości repliki zdobień (ach, ta złotopodobna farba!) – prawdziwy tybetański znawca prawdziwej tradycyjnej tybetańskiej medycyny oprowadza nas po wnętrzach i objaśnia szczegóły mistyczno-medycznych rysunków porozwieszanych na ścianach. A wszystko to w przyzwoitym angielskim i zupełnie za darmo. Pełna darmowość panuje również u tybetańskiego znachora, który, po oględzinach dłoni i twarzy, przepisuje drogie leki na głęboko ukryte dolegliwości (tak głęboko, że aż istnieją wątpliwości co do ich istnienia).

Innym zainteresowanym pozostawiamy zwiedzanie parku ze Stawem Czarnego Smoka – wstęp słono płatny, a główną atrakcję stanowić ma widok na Śnieżną Górę Jadeitowego Smoka.

My postanawiamy zorganizować sobie ładny widok we własnym zakresie – korzystając z przejściowej ładnej pogody, wskakujemy na wynajęte rowery i ruszamy ku podnóżu Śnieżnej Góry. Po drodze mijamy urokliwe wioski z domkami, których główny budulec stanowi glina i słoma. Nie udaje się nam wypatrzeć mężczyzn pracujących w polu – a kobiety i owszem, w dodatku wykonujące najcięższe prace i dźwigające na plecach przeogromne ciężary.

Po dwóch godzinach niespiesznego pedałowania urządzamy sobie piknik z widokiem na ośnieżone szczyty. Bliżej już nie podejdziemy – nie posiadamy odpowiedniego ekwipunku ani wystarczającej rezerwy czasowej, by próbować wspinaczki, zwłaszcza że góra to nielicha – 5596 m wysokości.

Jeszcze odbywamy rejs łódką po szumiących szuwarach porastających jezioro Suhe (nasz sternik ma prezencję zawodowego alkoholika), odpuszczamy sobie wyprawę do Wąwozu Skaczącego Tygrysa i jeziora Luguhe (czas! I pogoda…), obiecując sobie odbyć ją następnym razem…

Za Lijiang łatwo zatęsknić, my zaczęliśmy już w pociągu powrotnym do Kunming. Tam właśnie rozstaję się z Wenxin i ruszamy ku Hongkongowi, gdzie wpadam dosłownie na chwilę, właściwie tylko po to, żeby przedłużyć ważność mojej wizy chińskiej. Mój arcykrótki pobyt owocuje skromnym odkryciem – Kung-fu hostel, który, oprócz zwykłych usług oferuje również… lekcje kung-fu, na które akurat trafiam i przyglądam się z zachwytem… Czuję się jakbym znalazł się wewnątrz taniego filmu akcji made in Hongkong…

Kunming, 2010.10.07

Kunming

Kunming welcomes us with a wall of rain and a grey sky. The city itself doesn’t look any special to me… The value of the capital of Yunnan are its parks – right now, for weather reasons, they don’t feel that great either. In spite of all, we decide to visit one of them – the park around Dianche lake. Nice views, though the rain is trying to spoil it all. We find a rain-free zone in barbecue spot, where we spend a long time trying out different delicacies on stick (really tasty octopuses!).

 

***

 

Kunming wita nas ścianą deszczu i szaroburym niebem. Przechadzając się po mieście zauważam, że samo w sobie nie wyróżnia się niczym szczególnym… O wartości stolicy Yunnanu stanowią parki – chwilowo, z przyczyn pogodowych, pozbawione części uroku. Mimo wszystko, wybieramy się zwiedzić jeden z nich – rozciągający się wzdłuż jeziora Dianche. Widoki przyjemne, choć deszcz stara się ze wszystkich sił popsuć nam spacer. Bezdeszczową przystań znajdujemy w zakątku grillowym, gdzie spędzamy dłuższy czas, próbując rozmaitych smakołyków na patyku (ośmiorniczki – palce lizać!).

Changsha, 2010.10.06

Fei is flying away, me too. But I’m going in a different direction. Encouraged by Fei’s lovely cousin who also offers to accompany me, I head for the beautiful Yunnan province. On the way we have 10-hour stopover in Changsha where we do a little bit of sightseeing. We focus mostly on the park located on the hills around the city. You can get some great views up there – mostly on the concrete jungle that is Changsha. But it’s not that view that draws everybody’s attention – everybody keeps staring at me and on … the bunch of twenty students from different parts of Africa, who chose to have a stroll that very moment. Our walk together seems to be very impressive for the passers-by. Moreover, one of the guys speaks perfect Chinese – unbelievable!

 

***

 

Fei odlatuje, ja również – choć w zupełnie innym kierunku. Za namową sympatycznej kuzynki Feia, która podejmuje się również dotrzymania mi towarzystwa, wybieram się do słynnej z racji swego piękna prowincji Yunnan. Po drodze zaliczamy przesiadkę w Changsha. 10-godzinny postój przeznaczamy na zwiedzanie miasta, a zwłaszcza parku porastającego okoliczne wzgórza. Z ich szczytu roztacza się imponujący widok na gąszcz wieżowców tworzących miasto. Nie ten widok jednak stanowi największą atrakcję – wszyscy wgapiają się w moją własną osobę oraz … paczkę dwudziestu studentów i studentek z najróżniejszych zakątków Afryki, którzy właśnie wybrali się na spacer. Nasza wspólna przechadzka wzbudza nie lada sensację… Ponadto jeden z nowopoznanych kolegów posługuje się perfekcyjnym mandaryńskim – o la Boga, świat się kończy!

Zhenjiang, 2010.09.16

In Nanjing I change trains to get to Zhenjiang. I take the super-modern, fast train that takes 15 minutes to run 90 km. I look at the screen displaying current speed – we sometimes reach 308km/h!

In Zhenjiang station I have to confirm if I reached my destination – last time I was here was two years ago and everything looks completely different!

I almost get to meet the uncle of Fei (my friend with whom I used to study in France, who is getting married now) who is supposed to pick me up… I get on the bus and try to find the given address… We somehow manage to find each other – a joyful moment, especially after seeing my buddy glued to his future wife… No time for sentiments now – there is so much to be prepared before next day’s ceremony!

Family feast starts early in the morning to reach its peak in the evening – this is when I almost explode after eating too much. In the meantime I get to know that I’ll be acting as the best man – I receive a short training and purchase appropriate clothing (after 6 months of travelling my cloak doesn’t look very wedding-ish).

The night before the ceremony the bride must not stay in the same house as the groom, who should come to her place in the morning and try to “buy” her from the parents – Fei stays knocking on the hotel door where his loved one’s family resides and only after long negotiations and passing some envelopes filled with different currency he is let inside and gets to see the stunningly beautiful bride wrapped up in an elegant western-style wedding dress.

Let the party begin! The couple has a surprise in store for all the guests – together the two perform a Chinese hit tune “Today we are getting married”; surprisingly, Fei, whom I have known so far from his cacophonous side sings quite okay this time and nobody is leaving the room.

A couple of days that follow are a festival of gluttony and drunkenness – one of Fei’s uncles targeted me to be his drinking partner during all toasts. Others also find it a good idea, the party is becoming very colourful…

In between the meals the whole family plus two foreigners (me and Sylvain, Fei’s friend from France) has a sightseeing excursion in the city – we get to see some picturesque islands scattered along Yangtze river, filled with beautiful temples. The most beautiful of them all is located in Jinshan park – from the top of the pagoda you can see a splendid view of the monastery built around it as well as the panorama of the river and the bridge crossing it – they say it is the longest bridge in entire Asia. After all wedding activities are over, the culinary pace won’t get reduced – this is thanks to Fei’s oldest auntie, whose “chi duo yi dian” (“eat a little”) is still ringing in my head. And on the other hand the alco-uncle remains active and the whole family insist that I find a job and a wife here in Zhenjiang, which results in quite a busy schedule, including meetings with some most important personae in the town, who, moved with my poor Chinese and encouraged with some alcohol, promise me whatever I want.

The presence of Fei fosters some para-artistic activities. We decide to visit one part of town that will no longer be there in a couple of months, demolished and replaced with new, shiny steel and glass.

Together we visit that old part of town where my friend grew up before he moved to a block of flats, just like everybody else. The labyrinth of narrow streets packed with spontaneously built houses of surprising shape and unclear plan looks really charming. But there is one thing missing here! The colours! This is where our job starts – having purchased all necessary materials in a nearby shop we start with painting the walls of the houses. Surprised inhabitants keep asking what we are doing for, those that are more reasonable notice we are crazy – this place and its wacky architecture will disappear very soon… Slowly, the locals begin to grasp our message – this place, contrary to what everybody says, is not ugly… It’s enough to paint it over, clean up a little, in other words – take good care of it and finally maybe someone will notice that it is not the best idea to replace the old borough with new concrete blocks and they will find out that it is well worth to refurnish those houses, built some new installations… The inhabitants don’t have to move to a new place, breaking all family/friend relationships, in order to live like humans and the town doesn’t have to forget its own history, “our” quarter being one of the symbols of that history.

The gauge of our success is one wall painted while we are away as well as interest that arose among lecturers and students of local Fine Arts Academy. The Tuoban district won’t be saved, but maybe other places will…

Fei has to fly back to France to complete his studies… Just before he does we check out the Midi festival. A great event to experience – apart from some Chinese alternative bands, some foreign bands have come, Soulfly being one of the stars (one interesting detail to know: all foreign bands who want to play in China have to send their lyrics to the organizers; usually the Chinese partners require that all swearing be removed but during some lively performances the singers tend to forget about those limitations). I enter the venue for free, pretending to be a foreign rock star. Some guys from local TV even interview me:

– Where are you from?

– From Poland.

– Holland?

– No, Poland.

– Aaah… From Poland… A beautiful country.

– How do you know?

– I heard about it.

– What did you hear exactly?

– I don’t know how to explain that in English.

 

***

 

W Nankinie czeka mnie przesiadka w supernowoczesny szybki pociąg do Zhenjiang. Odległość ok. 90 km pokonuję w kwadrans. Bacznie obserwuję ekran wyświetlający bieżącą prędkość – momentami osiągamy 308 km/h!

Na dworcu w Zhenjiang muszę się upewnić, czy aby na pewno dotarłem tam, gdzie zaplanowałem – byłem tu ostatni raz jakieś dwa lata temu i okolica zdążyła się zmienić nie do poznania… Rozmijam się z wujkiem Feia (przyjaciela, z którym studiowałem swego czasu w Marsylii, a który właśnie się żeni – stąd moja tutaj wizyta), wskakuję zatem w autobus i próbuję znaleźć podany mi uprzednio adres… Ostatecznie udaje mi się nam nawzajem odnaleźć – moment wielce radosny, zwłaszcza po ujrzeniu kumpla przyklejonego do przyszłej żony… Na razie jednak nie ma czasu na wzruszenia – tyle jeszcze zostało do przygotowania przed jutrzejszą ceremonią…

Rodzinne ucztowanie rozpoczyna się już od rana, by osiągnąć punkt kulminacyjny wieczorem – wówczas omal nie eksploduję z przejedzenia. W międzyczasie okazuje się, że będę pełnił funkcję drużby – przechodzę krótki kurs przystosowawczy i zaopatruję się w odpowiedni strój (moje ciuchy, po 6 miesiącach podróży, nie wyglądają zbyt reprezentacyjnie). Z ciekawostek dotyczących obyczajów weselnych – na noc przed ceremonią pannie młodej nie wolno pozostawać pod jednym dachem z przyszłym małżonkiem, który z kolei nad ranem winien wybrać się z wizytą u rodziny wybranki i próbować „wykupić” ją od rodziców – Fei musi się dobijać do drzwi pokoju hotelowego, w którym rezyduje rodzina panny młodej i dopiero po długich naleganiach i wręczeniu kilku kopert z różnymi walutami zostaje wpuszczony do środka, a jego oczom ukazuje się panna młoda w pełnym blasku jej olśniewającej urody, podkreślonej dodatkowo elegancką suknią skrojoną na modłę zachodnią.

Imprezę czas zacząć! Na początek młoda para serwuje gościom niespodziankę – wspólnie odśpiewują miłosny hicior pod tytułem „Dziś bierzemy ślub” – o dziwo Fei, którego znałem do tej pory zdecydowanie od strony kakofonicznej, tym razem dobrze opanował materiał i nikt nie ucieka z sali bankietowej.

Kolejnych kilka dni to festiwal obżarstwa, tudzież opilstwa – jeden z Feiowych wujków upodobał sobie moją osobę do wspólnego wznoszenia toastów. Wkrótce pomysł ten podchwytują inni goście, uczta zaczyna nabierać rumieńców.

W przerwach między posiłkami cała rodzina plus obcokrajowiec (a nawet dwóch, bo imprezy przyłączył się Sylvain, francuski kolega Feia z czasów studiów we Francji) zalicza zwiedzanie okolicznych malowniczych wysp, porozrzucanych wzdłuż Yangtze, zwanej również Długą rzeką, zabudowanych pięknymi świątyniami. Najpiękniejsza z nich mieści się w parku Jinshan – z imponującej rozmiarami pagody roztacza się wspaniały widok na ozdobne dachy klasztoru pobudowanego u jej stóp, tudzież na panoramę rzeki i przerzucony nad nią most, ponoć najdłuższy w całej Azji.

Po zakończeniu czynności weselnych, tempo kulinarne wcale nie siada, głównie za sprawą najstarszej z cioć Feia, której „chi duo yi dian” („zjedz troszeczkę”) na długo pozostanie w mojej pamięci. Z drugiej strony wcześniej wspomniany alkoholowy wujek wcale nie próżnuje, ponadto cała rodzina uparła się, żeby mi znaleźć żonę i pracę w Zhenjiang, co owocuje napiętym harmonogramem, a także spotkaniami z najważniejszymi szychami w mieście, które po pijaku i dodatkowo wzruszeni moim łamanym chińskim obiecują mi gruszki na wierzbie.

Dzięki obecności Feia, podejmuję się również pewnych czynności paraartystycznych. Postanawiamy mianowicie wybrać się do dzielnicy miasta, która już za parę miesięcy zostanie wyburzona i zastąpiona mrowiskiem wieżowców ze szkła i stali.

Wspólnie zwiedzamy ową starą część miasta, w której mój przyjaciel dorastał zanim – jak wszyscy – przeprowadził się do blokowiska. Plątanina ciasnych uliczek zapchana spontanicznie skonstruowanymi przez samych mieszkańców domkami o zaskakujących kształtach i zagmatwanym planie prezentuje się przeurokliwie i – chciałoby się rzec – swojsko. Natomiast jednego tu zdecydowanie brakuje. Kolorów! I tu zaczyna się nasze zadanie – zaopatrzywszy się w niezbędne materiały w pobliskim sklepiku, zabieramy się za malowanie ścian domów. Zaskoczeni mieszkańcy wypytują nas, o co właściwie chodzi; co bardziej rzeczowi z nich zauważają, iż jesteśmy niespełna rozumu – wszak już wkrótce to miejsce i cała jego pokręcona architektura przestanie istnieć… Powoli jednak do miejscowych dociera nasze przesłanie – przecież to miejsce, wbrew temu, co próbuje się wszystkim wmawiać, nie jest brzydkie – wystarczy je tylko nieco podmalować, trochę podczyścić, słowem bardziej o nie zadbać, a w końcu ktoś zauważy, że nie warto zastępować starej dzielnicy nowymi betonowymi klocami i dojdzie do konkluzji, że warto tutejsze domki odrestaurować, wyposażyć je w nowoczesne instalacje… Mieszkańcy wcale nie muszą się przeprowadzać na nowe, zrywając więzy rodzinno-towarzyskie (bowiem podczas przeprowadzek przeniesienie całych dzielnic w jedno miejsce jest niewykonalne pod względem logistycznym) by zacząć żyć jak ludzie, a miasto nie musi zapominać o własnej historii, której znakiem jest między innymi „nasza” dzielnica.

Miarą naszego sukcesu okazuje się być jedna ściana niespodziewanie pomalowana pod naszą nieobecność – a także zainteresowanie wykładowców i studentów miejscowej Akademii Sztuk Pięknych. Dzielnicy Tuoban na pewno nie uda się już uratować, ale może następne…

Fei musi wracać dokończyć studia we Francji… Tuż przed odlotem zaliczamy jeszcze festiwal rockowy Midi. Iimpreza zdecydowanie warta zaliczenia – oprócz chińskich gwiazd muzyki alternatywnej, ściągnięto tu również niezłe zespoły zagraniczne, z Soulfly na czele (ciekawostka: zespoły zagraniczne pragnące wystąpić w Chinach muszą przesłać organizatorom teksty piosenek do zatwierdzenia; zazwyczaj strona chińska żąda usunięcia wszelkich wulgaryzmów, ale podczas co bardziej żywiołowych koncertów wykonawcom zdarza się zapomnieć o tych zastrzeżeniach). Wbijam się tu za darmo, udając gwiazdę zagraniczną. Niektórzy nawet robią ze mną wywiady:

– Skąd jesteś?

– Z Polski.

– Z Holandii?

– Nie, z Polski.

– Aaa… Z Polski… Piękny kraj.

– Skąd wiesz?

– Słyszałem.

– A co konkretnie słyszałeś?

– Nie potrafię wytłumaczyć po angielsku.

Shenzhen, 2010.09.15

Shenzhen

Early in the morning Bostoe accompanies me to the subway and I head directly to Chinese border (formally HK is a part of China, but on both sides you need visas; HK citizens do not consider themselves mainland Chinese at all). I arrive in Shenzhen, greeting me with the familiar chaos and complete incapacity of communicating in English. I’m trying to get to West Railway Station, where they will have built a subway line soon but not just yet. Therefore I choose the combined method – minibus plus moto-taxi (the driver is absolutely happy to hear my fake Chinese and awards me a reduction).

I get on the train to Nanjing (25 hours ride). I can’t help the impression that the “hard seat” class is looking nicer and cleaner than a year before… Lots of free places this time, too. Luckily, one thing has not changed – the food carts passing through the corridor once in a while…

 

***

 

Wcześnie rano zostaję odprowadzony przez Bostoe do stacji metra i jadę wprost do granicy z Chinami (formalnie HK został przez Chiny wchłonięty, jednak wciąż i jedni, i drudzy potrzebują wiz, by przedostać się na drugą stronę; poza tym wyniośli mieszkańcy Hongkongu bynajmniej nie uważają się za obywateli Chin). Po drugiej stronie – Shenzhen, witający mnie znajomym chaosem i absolutną nieznajomością angielskiego. Do dworca zachodniego, z którego odjeżdża mój pociąg, nie zdążono jeszcze dociągnąć linii metra, zatem dostaję się na miejsce metodą kombinowaną – minibus plus taksówka motorowerowa (kierowca jest zachwycony moim szczątkowym chińskim i daje mi spory upust).

Ładuję się w pociąg do Nankinu (25 godzin jazdy) i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że klasa „hard seat” wygląda jakby ładniej i czyściej niż rok temu… Poza tym nie ma tłoku, dużo miejsc jest wolnych. Całe szczęście jedna rzecz się nie zmieniła – przemykające co chwilę wózki z najróżniejszymi pysznościami…

Hongkong, 2010.09.12

After a couple of hours’ flight in a nice company – a Lankan girl whose name I forgot but I remember the meaning (“spontaneous”), a stopover in Kuala Lumpur and a couple more hours of flying (Malaysian Airlines treat me with a nice set of kung-fu movies) I reach Hongkong.

My stay is short – just two and a half days (one day more than I was planning – this is because Chinese express visa is not issued on the same day as they claim in the website but the next business day) but my host, Bostoe, does everything to enchant me with his city-state. It is true that Hongkong is a crowded concrete beast, with all the skyscrapers covering the horizon. It is true that it is noisy, sometimes dirty, with strict rules applying to basically everything (I lay down on the bench in Victoria park, and in a short while the guard runs to me, shouting)… But there exist some magical places – the Flower Market Road at Mong Kok, bird park at Yuen Po Street, night market with various useless products and Victoria park, full of photographers with huge lenses, hunting those tiny little birds… And in the evening – the view at the bay, filled with huge buildings of different shapes, brightly lit up… And the star walk – with the sculpture of immortal Bruce Lee. And all around you can feel the atmosphere of approaching moon festival – with omnipresent lantern-sculptures…

Some nice memories of the bike part of my trip are brought back by Tatsuya Hirotsu (https://madurapu.exblog.jp), crazy cyclist from Japan, heading for Europe (we meet him in front of the Culture Centre). Good luck, man!

At the end of my visit I get broken into pieces by monster-woman in a massage parlour. Great experience, especially after months of carrying a big pack on my back!

Thank you, Bostoe, for delighting me with Hongkong! This visit was far too short to really understand this city but you succeeded to squeeze so many interesting bits into the schedule. See you soon!

***

Po kilkugodzinnym locie w miłym towarzystwie – Lankanki, której imię oznacza „spontaniczna”, po przesiadce w Kuala Lumpur i kolejnych paru godzinach lotu (Malaysian Airlines serwuje pokaźny zestaw filmów kung-fu), docieram do Hongkongu.

Mój pobyt trwa krótko – ledwie dwa i pół dnia (to i tak o dzień dłużej niż zakładałem – a to dlatego, że chińska wiza ekspresowa nie jest wydawana tego samego dnia, jak stoi na stronie internetowej, lecz dnia następnego), ale mój gospodarz, Bostoe, robi wszystko, by mnie zachwycić swoim państwem-miastem. To prawda, że Hongkong to zatłoczony moloch, przygniatający drapaczami chmur, przysłaniającymi nieboskłon. To prawda, że wszędzie hałas, wszystko uregulowano sztywnymi przepisami (w parku Victorii kładę się na chwilę na ławce i zaraz przybiega czepialski strażnik)… Ale istnieją też miejsca magiczne – ulica sklepów z kwiatami (Flower Market Road, Mong Kok), park sprzedawców ptaków (Yuen Po Street), nocne targowisko z przeróżnymi bezużytecznymi produktami, czy park Victorii właśnie, przemierzany przez szwadrony fotografów, zasadzających się na rzadkie ornitologiczne okazy… A wieczorem – widok na zatokę szczelnie obudowaną wieżowcami w rozmaitych kształtach, migającymi różnokolorowymi światłami… I jeszcze aleja gwiazd – z rzeźbą przedstawiającą nieśmiertelnego Bruce’a Lee. A wszędzie wokół atmosfera zbliżającego się festiwalu księżycowego – z wszechobecnymi rzeźbami-lampionami…

Miłe wspomnienia z rowerowego etapu mojej wycieczki przywołuje Tatsuya Hirotsu (https://madurapu.exblog.jp), odjechany cyklista z Japonii, zmierzający ku Europie, na którego wpadamy przy Centrum Kultury. Trzymamy kciuki!

Na zakończenie mojej wizyty w Hongkongu zostaję rozwałkowany i połamany przez herszt-babę z salonu masażu; bardzo przyjemne doświadczenie, zwłaszcza po kilkumiesięcznym dźwiganiu ciężkiego plecaka.

Dzięki ci, Bostoe, za zauroczenie mnie Hongkongiem! Za krótka to była wizyta, by poznać to miasto, niemniej udało ci się upchnąć w programie zwiedzania wiele wartościowych punktów. Do rychłego!

Colombo, 2010.09.11

My last day in Sri Lanka… Colombo again. I visit the Hindu temple called Murugan, where everybody wants me to pay for everything. Then I just walk the streets getting stuffed with rice&curry, trying to keep away from all hucksters. The good method is a smile and a couple of friendly words – not only it is efficient but sometimes it results in interesting, non-commercial conversations and making nice relationships; sometimes you even get a free ride from tuk-tuk driver.

Lankans are very friendly people – always in a good mood in spite of difficult economic situation and all possible disasters (tsunami, long-lasting civil war), always happy to have a conversation, posing for photos, smiling… It is difficult to leave Sri Lanka, the smiling island. I’ll be coming back here for sure – so much left to see: sandy beaches, safari parks, turtle reserves….

 

***

Mój ostatni dzień na Sri Lance spędzam w Colombo – zwiedzam hinduistyczną świątynię Murugan, w której wszyscy chcą ode mnie wyciągnąć pieniądze i spaceruję ulicami i uliczkami, zajadając się ryżem z curry i opędzając się od wszelkiej maści naciągaczy z kierowcami tuk-tuków na czele (na opędzenie polecam metodę: uśmiech i parę miłych słów – nie dość, że skuteczna, to czasem prowadząca do ciekawych, zupełnie niehandlowych rozmów i zawarcia sympatycznych znajomości, bywa również, że kierowca trójkołowca podwiezie nas zupełnie za darmo…).

Sri Lankę zamieszkują naprawdę mili ludzie – potrafiący zachować dobry humor, mimo trudnej sytuacji ekonomicznej i wszelkich klęsk nawiedzających ich kraj (tsunami, wieloletnia wojna domowa), zawsze chętni do rozmowy, radośnie pozujący do zdjęć, wiecznie uśmiechnięci… Ciężko się rozstać ze Sri Lanką, uśmiechniętą wyspą. Powrót murowany – zwłaszcza, że zostało jeszcze tyle do odkrycia – piaszczyste plaże, parki safari, rezerwaty żółwi…

Kandy, 2010.09.10

This time I only use Kandy for a stopover. I say my goodbyes to the kind hosts and – first of all – to Magdalena. This is where are travelling routes split… See you later, somewhere on the way!

 

***

 

Tym razem Kandy to tylko nocleg i pożegnanie z naszymi życzliwymi gospodarzami, a przede wszystkim z Magdaleną, bowiem tutaj właśnie nasze drogi się rozchodzą. Do zobaczenia gdzieś na trasie!