Laos, 2017.02

(Scroll down for videos and photos:)

My stay in Laos triggered a reflexion on directions and boundaries of tourism industry development, the development that caters for more and more spleen-ed and lazy tourists (did I just say tourists? My bad – I mean, travelers… None of the thousands or millions of youngsters scaling the very same banana pancake trail would ever want to be called a tourist) and brings them the most amazing and authentic experience. Laos is a great place to ponder on it as – compared with neighbouring countries – their tourism awesomeness level is very moderate, nevertheless, the Laotians keep trying to somehow sell their resources to the visitors. And how, you might ask? They wrap the same old product, pimping it with the “adventure” and “authenticity”. I put those terms in inverted commas because oftentimes that “adventure” boils down to just laying back and letting the guide (of varying degree of competence) do the job and bring the customer to places that he himself could easily reach if he only made a small effort (instead of walking to a nearby village or waterfall just asking the locals about the way many people would hire a guide, who in turn hires a boat that you don’t need and organizes food that you can easily buy yourself). As for the “authenticity” bases on the homestay system: the tourist takes the best spot in the house while the hosts hide in the corners and both parties live next to each other, one being a very profitable piece of furniture/animal and the other – a monkey to take photos of. You can go very “authentic” with all the daytrips available from your local tour operator – you can see the real dwellers of villages, doing their traditional stuff using their traditional ways… That is, until the tourist’s visit is over – then they pack all the traditional stuff up and get back to real life. Some might say – so what, as long as they are earning money that lifts them from poverty… And it is true, to some extent. It’s just that the way that the money goes from the tour operator to the hands of local villagers is not always a very straight one. Oh, and most of tourism-related businesses are foreigner-owned (an interesting thing: you can see a switch in the ownership from Western hands to Chinese hands; either way, it seems that Laotians don’t have the skills, and – more importantly – the capital to own anything in their country).

And one more thing money-wise: it seems that the locals are pretty good at turning the Westerner’s guilt (that applies to the Americans in particular as their bombs punctured the country so badly that the forest fauna has not yet recovered to this day) into money – they charge you everywhere and for everything. Although the whole region is perceived as cheap, Laos, when compared with the neighbours, seems a little expensive, especially given the comparatively modest quantity and quality of tourist attractions.

And I don’t want to discourage you from visiting Laos – not at all! You just need to realize that with those numbers of people visiting the country – and this number is constantly growing as more and more people decide to have a “gap year” and find the true self somewhere on the way (plus hordes of Chinese tourists with their own travel culture; avoid traveling anywhere in Asia the months of January/February, April and early October as these are the times where they all flock to spend their holidays abroad) – this kind of tourism market deformation cannot be avoided. The more you want the authentic experience, the more authentic-ish product you get… And if you want a deeper level of authenticity and uniqueness – the industry will find a way to cater for your needs.

But enough complaining now… Let’s begin the tour. Laos is actually a nice place to visit – beautiful landscapes, numerous temples, picturesque villages, warm and helpful people. And try hitch-hiking there – they don’t even understand the concept but hey are very willing to help you out, including hosting you for the night when you get stuck on the way.

Just ignore the tourist folklore, all the hawkers and children trying to get money from you (whoever taught them that should be severly punished) and find your own way of exploring the beauty of the country.

***

Pobyt w Laosie zachęcił mnie do refleksji nad kierunkami i granicami rozwoju przemysłu turystycznego, celem zapewnienia coraz bardziej znudzonym i rozleniwionym turystom (przepraszam, podróżnikom, żaden z tysięcy a nawet milionów młodych ludzi, przemierzających dokładnie ten sam szlak po Azji Środkowo-Wschodniej, nie życzyłby sobie, żeby go nazwać turystą) jak nawspanialszych i jak najbardziej autentycznych doznań. Laos jest idealnym miejscem do takich rozważań, bo – porównując go z sąsiednimi krajami – nie dysponuje nadmiarem charakterystycznych atrakcji, a mimo to, swoje skromne zasoby próbuje jakoś sprzedać. A jak? Otóż opakowując na nowo to, co wszyscy znamy, umiejętnie operując czynnikiem “przygodowości” i “autentyczności”. Opatrzyłem te pojęcia cudzysłowem, bo w wielu przypadkach ta “przygodowość” oznacza kompletne lenistwo oraz brak samodzielności turysty, zagospodarowane przejęciem danego osobnika/grupy pod opiekę lokalnego – mniej lub bardziej kompetentnego – przewodnika i prowadzenie go do miejsc, do których sam by dotarł przy odrobinie wysiłku (zamiast przejść się do pobliskiej wioski czy wodospadu, pytając o drogę, wiele osób zatrudnia przewodnika, który z kolei wynajmuje łódkę i przygotowuje po drodze posiłek). Z kolei “autentyczność” opiera się np. na homestayach, tworzących już dość solidną gałąź biznesu, polegających na tym, że turyście przydziela się najwygodniejsze miejsce w chacie, podczas gdy rodzina mości się po kątach i przez parę dni jedni żyją obok drugich, traktując się z jednej strony jak dziwnego (i dochodowego) egzotycznego zwierza i z drugiej strony jak małpy do ofotografowania (tym bardziej atrakcyjne, im bardziej tradycyjnie wyglądające i tradycyjnie wykonujące tradycyjne czynności). Wiele “autentycznych” wrażeń dostarczają też rozmaite daytripy, podczas których odwiedza się prawdziwych mieszkańców wiosek, wykonujących rozmaite tradycyjne rękodzieła, tradycyjnie przyrządzających tradycyjne potrawy itp. Natychmiast po zakończeniu wizyty, mieszkańcy rzucają całą tą tradycję w kąt i wracają do normalnych zajęć. Ktoś powie- i cóż z tego, przynajmniej pieniądze z tego przedstawienia trafiają do lokalnych społeczności… I jest w tym sporo prawdy, choć droga, którą gotówka przebywa od organizatora do szeregowego wieśniaka, bywa dość kręta… Swoją drogą, organizator ten często jest obcokrajowcem (przy tej okazji krótka dygresja: o ile do niedawna wszelkie biznesy turystyczne tworzyli biali ludzie z Zachodu, to obecnie nie da się nie zauważyć, że coraz większej ilości miejsc – na razie przede wszystkim hoteli i hosteli – szefują Chińczycy; Laotańczycy najwyraźniej nie mają zmysłu organizacyjnego, a przede wszystkim kapitału)…

I jeszcze parę słów w sprawie pieniędzy – Laotańczycy zmyślnie wykorzystują poczucie winy Zachodu (zwłaszcza Amerykanów, którzy tak im podziurawili kraj bombami, że do tej pory nie odrodziła się fauna leśna) i kasują wszędzie i za wszystko. I za dużo… Choć według standardów europejskich cały region jest tani, to na tle krajów ościennych, Laos wypada dość drogo, zwłaszcza zważywszy na brak spektakularnych atrakcji turystycznych.

Nie chcę bynajmniej zniechęcać do zwiedzania Laosu, wręcz przeciwnie… Po prostu przy takiej liczbie odwiedzających – a liczba ta będzie wzrastać, bo co roku miliony ludzi robią sobie “gap year” i ruszają w drogę celem odnalezenia siebie w pięknych okolicznościach przyrody (do tego dochodzą chmary chińskich turystów, którzy – oprócz tego, że zawsze zjawiają się w dużych ilościach – reprezentują dość specyficzną, hm, kulturę podróżowania; terminy, w których należy spodziewać się chińskiej inwazji w całej Azji to styczeń/luty, początek października, okolice kwietnia) – taka deformacja rynku turystycznego jest nie do uniknięcia… Miliony ludzi pojawiają się, oczekując/żądając autentycznych i niepowtarzalnych doświadczeń, zatem rynek odpowiada na te potrzeby oferując namiastkę tej autentyczności (bo przy takich liczbach odwiedzin na autentyczną autentyczność nie ma szans)… A skoro ta namiastka nam nie wystarcza, skoro potrzebujemy pogłębionej “autentyczności” i wyjątkowości, rynek kombinuje i wykonuje wygibasy, żeby tylko nam zaoferować produkt, jak najbardziej zbliżony do naszych oczekiwań…

Dość narzekań, czas zabrać się za zwiedzanie:) Bo w Laosie wcale nie jest źle – ładne pejzaże, rozliczne świątynie i świątynki, malownicze wioski, sympatyczni i uczynni ludzie. Acha, i spróbujcie autostopu – choć większość Laotańczyków nie rozumie tej idei, to zrobi wszystko, żeby Wam pomóc, łącznie z ugoszczeniem na noc… Wystarczy tylko przymknąć oko na cepeliowość, opędzić się od wszelkiej maści naganiaczy, pogonić dzieciaki z wyrobionym automatyzmem proszenia białego o pieniądze i znaleźć swój sposób na zachwycenie się miejscem, które odwiedzamy.

Poniżej znajdziecie parę filmików i garść zdjęć z mojej wycieczki.

Free the Bears Laos:

Healer’s Visit: