Mongolia, 2013.07/08

Intro video: Mongolian Impressions

Intro

Less than a month spent in Mongolia is nowhere near enough to issue a final statement about a country so big and varied. Nevertheles, I feel competent enough to tell you that Mongolia is amazing, awesome and addictive. So addictive that I feel obliged to go back there and see all those things that I didn’t have enough time to see. And I encoutage you to go there as soon as you can, before it gets covered with asphalt, „civilized” and the friendly locals start pursuing the material wealth.

In the meantime – let me share with you some impressions and tips.

/

Niecały miesiąc spędzony w Mongolii to zdecydowanie za mało by wydać opinię o kraju tak rozległym i różnorodnym. Niemniej jednak czuję się na tyle kompetentny, by stwierdzić, że Mongolia zadziwia, rządzi, wymiata i uzależnia. Do tego stopnia, że czuję się zobowiązany tam wrócić i doeksplorować wszystko to, na co nie starczyło czasu. A Was zachęcam gorąco do jak najszybszego odwiedzenia tej magicznej krainy – zanim, zostanie wyasfaltowana i ucywilizowana a jej życzliwi mieszkańcy rzucą się w pogoń za dobrobytem…

W międzyczasie podzielę się z Wami wrażeniami z podróży i wskazówkami praktycznymi.

***

Transport

You can enter Mongolia by land from all directions, though it is advisable that you check if the given border crossing is available for foreigners (I was only interested in China/Mongolia crossings and there are two to chose from: Erlian/Zamyn-Uud in the East and Takashiken/Bulgan in the West) and if it is – what days of the week and what times it operates. Some of the crossings operate only Monday to Friday, 9AM to 4PM.

Once you get in, you can fly around – there air airplane connections available between all major cities/townships (something I have never tried); you can take a train (but only in central Mongolia – the far West is free from any infrastructure): I recommend the sleeper from Zamyn-Uud to Ulaabaatar (20-30 dollars depending on the standard) – you will surely meet lots of friendly passengers, who will talk with you half the night even without speaking a common language.

The best way to experience Mongolia, however, is by car (or else on horseback but that’s for short distances), having the direct feel of all the bumpiness (the roads, even the main ones are very off and ever-winding, though, very wittingly, they are sometimes marked as „bus lane”, „truck lane” „car lane”) and hitting your head against the ceiling of the furgon/truck/jeep. And the best-est way of traveling is hitch-hiking – this is how you get to meet all those groovy people.

/

Do Mongolii można wjechać z różnych stron, przy czym warto wcześniej sprawdzić, czy dane przejście graniczne jest dostępne dla obcokrajowców (mnie osobiście interesowały tylko przejścia Chiny/Mongolia, wobec czego uprzejmie donoszę, że istnieją dwa takie punkty – jeden na wschodzie, w Zamin Uud/Erlian i jeden na zachodzie w Bulgan/Takashiken) i w jakich dniach/godzinach obsługuje ruch. Z tego co mi wiadomo, niektóre z przejść działają tylko od poniedziałku do piątku od 9.00 do 16.00.

Po Mongolii można latać (połączenia między większymi miastami na terenie całego kraju), z której to opcji nie miałem okazji skorzystać; można jeździć pociągiem (ale tylko po centralnych rejonach, daleki zachód nie posiada infrastruktury kolejowej) – polecam połączenie Zamyn-Uud – Ulaanbaatar (ok. 20 – 30 dolarów za kuszetkę w różnych standardach), w pociągu na bank spotkacie mnóstwo przyjaznych osób, które – nawet mimo bariery językowej – przegadają z Wami pół nocy.

Prawdziwej Mongolii najlepiej jednak doświadczyć podróżując samochodem (ewentualnie konno, ale to raczej na krótkich dystansach) i wyczuwając wszystkie wertepy (drogi, nawet te główne to wijące się niczym pijany wąż drogi polne, które – szczyt fantazji – bywają oznaczone: „pas dla ciężarówek”, „pas dla autobusów”, „pas dla aut osobowych”) i waląc głową o sufit furgonu/ciężarówki/jeepa – niepotrzebne skreślić. A już najlepiej – według mojego doświadczenia – przemieszczać się autostopem – wówczas mamy okazję spotkać mnóstwo odjechanych ludzi.

***

People/Ludzie

Be it Kalkh Mongols or Kazakhs (plenty of them in the West) – the citizens of Mongolia are totally crazy, ultra-friendly (try to look lost in Ulaanbaatar – in no time at all you will have somebody trying to help you; sit down on a bench to have a rest and you will soon find somebody inviting you to their house for a cup of tea; tea is peanuts actually – in villages random people will invite you to stay and eat with them in their gers) and very open to foreigners (except for the Chinese whom they truly hate for stealing a huge chunk of their land – in Inner Mongolia there are 23 million Mongolians living versus less than 3 million in the real Mongolia!). They tend to be superstitious (they are frightened of swimming – they did all they could to stop me from jumping into a lake, telling me stories about …crocodiles living there), they are fond of alcohol (a valuable piece of advise: Chingiz vodka+lots of white chees+bumpy road = bad idea), they don’t really understand the concept of time (better learn to accept them being always late) – that plus their incapability of organizing just about anything results in the condition where you can never be sure what/when/where will happen (e.g. the furgon that was supposed to take me to the border was supposed to leave at 9 AM and eventually left at 8PM). Mongolians are always ready to improvise, they don’t care or don’t realize the possible dangers (e.g. they won’t bring water for a two day trip, there will be some screws loose in their wheel and the spare wheel will be wrong-sized); instead of reason and calm analysis they would apply the recklesness and playfulness, which makes your car end up in a big heap of mud and then you have to push it out, shoulder to shoulder with a guy vomiting vodka. In their fancy they will chase a stray sheep (in order to slaughter it and cook; most Mongols are fat and the sheep can get away easily – there was one case, though, that got me surprised – a guy chased his runaway horse for a quarter of an hour and eventually caught it) or running across the steppe, bottle in hand, dick sticking out, shouting „Mongolskaja swaboda” („Mongolian freedom”)…

/

Czy to Mongołowie Kalka czy też Kazachowie (tych akurat pełno na zachodzie kraju) – mieszkańcy Mongolii są totalnie odjechani, bardzo życzliwi (spróbujcie pokręcić się zdezorientowani w Ulaanbaatar, a już za chwilę będzie przy Was ktoś, kto spróbuje pomóc; usiądźcie sobie na ławeczce, by odsapnąć, a zaraz ktoś Was zaprosi do siebie na herbatę; zresztą – co tam herbata, w wioskach napotkani ludzie zaoferują darmowy nocleg i kolację w swoich gerach) i otwarci na obcokrajowców (z wyjątkiem Chińczyków, których szczerze nienawidzą za zagarnięcie olbrzymiej części terytorium kraju – w Mongolii Wewnętrznej żyje obecnie około 23 milionów Mongołów a w Mongolii właściwej – niespełna 3 miliony!). Bywają zabobonni (panicznie boją się kąpieli w rzekach i jeziorach – usilnie próbowali mnie odwieść od pomysłu popływania, strasząc mnie m.in. … krokodylami), nie stronią od alkoholu (przy okazji ważna informacja: połączenie wódki Czyngis – skosztowania której nie wypada odmówić – z dużymi ilościami białego sera i wyboistą drogą to bardzo zły pomysł), nie mają poczucia czasu (lepiej od razu uodpornić się na ich spóźnialstwo), co – w połączeniu z brakiem jakiegokolwiek zmysłu organizacyjnego – skutkuje tym, że nigdy nie wiadomo, co, gdzie kiedy i czy w ogóle się wydarzy (np. furgon do granicy, którym miałem się zabrać, miał odjechać o 9 rano a odjechał o 8 wieczorem). Mongołowie są również zawsze gotowi improwizować, nie przejmują się albo nie zdają sobie sprawy z zagrożeń (np. w dwudniową podróż przez pustkowia nie zabierają ze sobą wody, świadomie jadą z niedokręconym jednym kołem i z kołem zapasowym nie do pary…); nad zdrowy rozsądek i chłodną analizę przedkładają ułańską fantazję i brawurę, co skutkuje np. zakopaniem się w błocie i wspólnym wypychaniem auta wraz z osobnikiem, który co chwilę wymiotuje po nadmiernym spożyciu wódki. Fantazja ichnia potrafi również przejawić się w nieposkromionej chęci złapania zbłąkanej owcy (celem zarżnięcia i ugotowania; większość Mongołów jest jednak otyła i takie wyścigi owca wygrywa… Raz jednak zdumiał mnie jeden Kazach, który po piętnastominutowym biegu dogonił konia, który mu się wyrwał) czy bieganiu po stepie z fujarą na wierzchu, butelką w dłoni i okrzykiem na ustach: „Mongolskaja swaboda!”.

***

Cuisine/Kuchnia

Try as I might I can’t find the right words to decribe it… Disaster? Failure? Disappointment? Something along these lines… The simplest of the simble, without any seasoning whatsoever, with rare occurence of any vegetables (vegetable = cabbage or carrot), consisting simply of boiled meat or intestines. There is also cheese (a couple of different types, one type is as hard as a rock – you waste more energy trying to bite it than you gain from eating it), buuz and hushuur (both are oil-dripping dough-meat combos, one shaped like a dumpling, the other one more like a pancake) and Mongolian tea, almost completely tea-free, though with lots of milk. Mongolians eat the way they used to eat centuries ago and they see no reasons to change that. Moreover, when mentioning Chinese cuisine, they feel disgusted – you never know where Chinese meet is coming from, right?

/

Ciężko mi znaleźć odpowiednie słowa, by ją opisać… Może masakra? Porażka? Rozczarowanie? Coś w ten deseń… Najprostsza z prostych, pozbawiona przypraw, ze sporadycznym udziałem warzyw (czyt. kapusta, ewentualnie marchew), składająca się po prostu z ugotowanego mięsa i wnętrzności. Są jeszcze sery (kilka rodzajów, w tym jeden twardy jak kamień – więcej trzeba zużyć kalorii na jego rozgryzienie niż się zyskuję po jego zjedzeniu), a także buuz i hushuur (oba to ociekające olejem kawałki ciasta z mięsem w środku, jeden w formie przypominającej pierogi, drugi – placek) i mongolska herbata bez herbaty, za to z dużą ilością wody i mleka. Mongołowie jedzą tak, jak jedli tysiące lat temu i nie widzą powodów, by coś w tej materii zmieniać. Mało tego, wzdrygają się na samą myśl o chińskiej kuchni, w której przecież mięso jest niewiadomego pochodzenia…

***

Landscapes/Pejzaże

Yeah, you know it all – everybody has seen the photos of endless steppes, green hills etc. But trust me – it is well worthy to experience all that directly, see those velvet covers on the hills, a little frayed here and there, with the bones of rocks sticking out (or the real bones – just walk the pastures or even outskirts of towns to complete your own bone set that can build a complete skeleton of a cow)… The landscapes are evenr-surprsing, colours change, streams whisper, flowers bloom, mermots whistle, falcons hover, mosquitoes bite (be aware that there is no way of buying a proper mosquito repellent in China). Go there and immerse yourself.

/

Niby wiadomo – każdy przecież widział fotografie bezkresnych stepów, zielonych wzgórz itp. Warto jednak tych przestrzeni doświadczyć osobiście, przyjżeć się z bliska tym aksamitnym materiałom pokrywającym pagórki, tu i ówdzie lekko przetartym, spod których to tu, to tam, wyłażą szkielety skał (albo i nie skał – wystarczy się przejść po pastwiskach albo i nawet po przedmieściach a można spokojnie skompletować szkielet np. krowy)… Pejzaże są zresztą niejednorodne, kolory zmieniają się jak w kalejdoskopie, strumyki chlupią, kwiatki kwitną, świstaki świszczą, sokoły kołują, komary kłują (a propos – uprzedzam, że w Mongolii nigdzie nie dostaniecie porządnego sprayu przeciw komarom)… Warto po prostu tam być i się tym wszystkim zachwycić.

***

Places/Miejsca

Ulaanbaatar

Chaotic, noisy, jammed, smoggy. I didn’t stay there for a long time – Ulaanbaatar is the only really big city in Mongolia and I was not looking for a big city experience this time. The city is pretty strange – with over one million people living there there seems to be only one main street („Peace Avenue”) with all the cars pushing their way through there (as for pushing – don’t expect Mongolians to queue properly, just sharpen your elbows). If you feel like it – check the department stores, museums, monuments etc. I recommend staying in Gana’s Guesthouse (the cheapest option there: 5 USD a night) in the ger district (the guesthouse itself has gers … on top of the building).

/

Chaos, hałas, korki, smog. Nie posiedziałem tam długo – Ulaanbaatar to jedyne w Mongolii duże miasto a ja akurat doświadczeń miejskich nie szukałem. Dziwne to zresztą miasto – ponadmilionowe, z jedną główną ulicą („Aleja Pokoju”), którą pchają się wszystkie auta (a propos pchania – Mongołowie nie mają w zwyczaju ustawiać się w kolejkach – wpychanie się jest na porządku dziennym). Jak ktoś chce, to może sobie pozwiedzać domy towarowe, muzea, pomniki itp. Polecam nocleg w Gana’s Guesthouse (najtańsza opcja: 5 dolarów od osoby) w dzielnicy gerowej (sam guesthouse dysponuje również gerami, z tym że ustawionymi … na dachu budynku).

***

Zamyn-Uud

My first ever contact with Mongolia. The memories that I keep are those of wrestling tournament in the park (one of the wrestlers that I met – a giant whocould crush me into pieces if he wanted – turned out to be a very sympathetic university student wrestling during summer holidays to earn some extra cash; he was terrible shy with me beause of his not-so-perfect English…) and of the bums strolling around the railway station, handing me cucumbers out of the blue and then following my every step hoping for some penny.

Some practical information: to get to Zamyn-Uud from Erlian you just take the bus to the border (the fare is 1 yuan; the border opens at 8 in the morning, I advise you to arrive early), then find a jeep that will take you across the border (50 yuan; plus extra 5 yuan to be paid to the border officers – for nothing at all) to the railway station in Zamyn-Uud. By the way – the cheapest hotel in Erlian (60 yuan a room) is located in the same building as the bus station.

/

Mój pierwszy kontakt z Mongolią. Główne wspomnienia to zawody zapaśnicze w parku (poznany jeden z zawodników – wielkolud, który mógłby mnie zmiażdzyć przez nieuwagę, okazał się być bardzo sympatycznym studentem, dorabiającym sobie w wakacje uczestnictwem w turniejach; wielkolud był wobec mnie bardzo nieśmiały, bo niedostatecznie dobrze władający językiem angielskim) i okołodworcowi pijaczkowie, wręczający mi ogórki a potem próbujący wyciągać ode mnie kasę.

Uwagi praktyczne: aby dostać się do Zamyn-Uud z Erlian wystarczy wsiąść w autobus (1 yuan), dojechać do granicy (otwierają o 8 rano, warto tam się zjawić w miarę wcześnie), wyczaić kogoś, kto nas przewiezie (odpłatnie – 50 yuanów; dodatkowo trzeba zapłacić pogranicznikom 5 yuanów za nic) aż do dworca w Zamyn-Uud i gotowe. Acha, najtańszy hotel w Erlian (pokój kosztuje 60 yuanów) znajduje się w tym samym budynku, co dworzec autobusowy.

***

Tsetserleg

A long way to the West (with only a part of the road covered with asphalt). I reach my destination by bus (leaving UB around 2PM, arriving aroun 10PM).

The village-ish looks are deceiving – Tsetserleg actually taks quite a lot of space. It has a beautifully located buddhist temple, university, park, a couple of bars and even a disco. My attention was drawn to the main square with a big screen screening news, music videos, radio programs or nothing at all, depending on the mood of whoever is operating the device. There is quite a number of foreigners residing in Tsetserleg, mainly teachers and other people from Peace Corps. There is also Risbek, who guides me around and hosts me in his apartment (for those who seek hotel-related information – there is a number of options available, including a hostel called Fairfield).

The most interesting thing here are the landscapes around the town – densely forested mountains to the North, where you can find all kinds of berries and mushrooms. In the South the nature is not so abundant but it stil very green and full of gers – traditional Mongolian tents where nomad families live (but not only them – many people keep gers next to their wooden houses and choose tents as their summer residence).

/

Kawał drogi (częściowo asfaltowej) na zachód. Docieram tu autobusem (wyjazd z UB około 14.00, docieram na miejsce ok. 22.00).

Wygląd małomiasteczkowy, ale Tsetserleg rozciąga się na sporym obszarze. Jest tu malowniczo położna świątynia buddyjska, uniwersytet, park, parę knajp, a nawet dyskoteka. Na uwagę zasługuje też główny plac z dużym ekranem, na którym czasem emitowane są newsy z kraju i ze świata, czasem teledyski, czasem audycje radiowe a czasem zupełnie nic. W Tsetserlegu mieszka sporo obcokrajowców, zwłaszcza nauczycieli i innych wysłanników Peace Corps. Jest też Risbek, który oprowadza mnie po mieście i gości w swoim mieszkaniu (dla tych, którzy wolą mieszkać w hotelach – jest ich tu kilka, łącznie z hostelem Fairfield).

Najciekawsze są jednak pejzaże dookoła miasta – na północ dość gęsto zalesione górki, w których można znaleźć i grzyby, i maliny, i inne smakołyki… Po południowej stronie jest bardziej łyso i surowo, za to tu i ówdzie bieleją płótna pokrywające gery, czyli tradycyjne mongolskie „namioty”, w których pomieszkują nomadzi (zresztą nie tylko nomadzi – w miastach często obok drewnianego domu stoi ger, w którym w lecie pomieszkuje cała rodzina, by w zimie przenieść się do domu).

***

Ulaangom

The capital city of Uvs province, looking like a proper armpit of the country, full of wooden fences and soc-real architecture. On the other hand – around the town there are lots of picturesque, snow-topped peaks and a couple of lakes. My hosts (I stay in a ger, like half of the Ulaangomians do) promise me to bring me to Bayan Nuur lake for a very reasonable fee. Excited by such persepective I wake up early and wait for the promised trip. We are leaving in just a moment, we only need to visit some friends, and then some others, we’ll help them tow the car, or maybe we won’t because we don’t have the right cord, so why don’t we visit other friends and relatives… All those people are very nice, they offer lots of cheese and milk tea without tea, but somehow the morning turns into afternoon and the lakes are not getting any closer… Eventually my driver informs me that he is not really planning to go to any lake at all but his cousing or maybe a brother has a taxi and can bring me there but it will cost me like twenty times more than agreed. No, thank you, I’d rather walk there. The driver won’t leave it like that though and offers to bring me (for free) to the closest lake (Uvs Nuur). However, on the way he makes a calculation and finds out that this is a little too far so he drops me off five kilometers away from the lake. To me it seems it’s more like 10-15 kilometers… And the closer to the shore I get, the more nasty and numerous the mosquitoes get. All in all, I decide to walk back to the town. In the meantime dusk falls and I stumble on heaps of bones – I think I found a cattle cemetery. I discover a jerboa jumping in between the skeletons, jumping even more intensely and chaotically when I turn my flashlight towards it.

Eventually I fall asleep on a hill next to the cemetery, with a view over Ulaangom. No ghost haunt me, no wolves eat me. But all night long noise birds fly over…

The next day I decide to leave the town and hitch a hike to Olgiy. All the people I meet tell me this is not doable but I know better and after four hours of waiting I manage to get on a neat jeep with two Turkish tourists and one Mongolian driver who doesn’t really know where to go.

/

Stolica prowincji Uvs, zabita dechami i socrealną architekturą. Za to dookoła sporo malowniczych, przyprószonych śniegiem szczytów a także jezior. Moi gospodarze (nocuję w gerze, jak połowa mieszkańców miasta) obiecują zawieźć mnie do jeziora Bayan Nuur za stosunkowo niewielką opłatą. Podekscytowaną taką perspektywą, zrywam się wcześnie rano i czekam na obiecany wyjazd. Wyjeżdżamy już za chwileczkę, tylko najpierw podskoczymy do znajomych, a później do innych znajomych, pomożemy odholować ich samochód, a może nie, bo nie mamy odpowiedniej linki, zatem odwiedzimy innych znajomych i krewnych… Wszyscy krewni i znajomi są bardzo mili, poczęstują nawet mleczną herbatą bez herbaty i serem, ale tymczasem dopada nas popołudnie a jezior wciąż nie widać… Mój kierowca w końcu oświadcza, że właściwie to wcale nie wybiera się nad żadne jeziora, ale kuzyn a może brat jest kierowcą taksówki i może mnie podrzucić za kwotę dwadzieścia razy wyższą od uprzednio ustalonej. Dziękuję i postanawiam wybrać się do jezior piechotą. Kierowca unosi się honorem i postanawia podrzucić mnie (za darmo) chociaż do najbliższego jeziora (Uvs Nuur). Po drodze jednak uznaje, że to jednak trochę za daleko i żegna się ze mną „pięć kilometrów” od brzegu. To znaczy, nie pięć a raczej piętnaście… Poza tym im bliżej brzegu, tym więcej komarów, zatem decyduję się na powrót do miasta. Tymczasem zapada zmrok a ja potykam się o walające się wszędzie kości zwierząt – najwyraźniej trafiłem na cmentarzysko dla bydła. Między kośćmi odkrywam kicającego skoczka pustynnego – przezabawne zwierzę, skrzyżowanie myszy z niedożywionym kangurem, na widok światła latarki kompletnie idiocieje, skacząc chaotycznie to tu, to tam.

Zasypiam na pagórku z widokiem na miasto. Nie zjadają mnie wilki, za to przez całą noc przelatują nade mną jakieś ptaszyska, furkocząc ponad dopuszczalne normy.

Następnego dnia postanawiam opuścić Ulaangom i złapać stopa do Olgiy – wszyscy zagajeni na ten temat mieszkańcy twierdzą, że to niewykonalne. Ja jednak nie odpuszczam i już po czterech godzinach zatrzymuje się wypasiony jeep z dwoma tureckimi turystami i jednym zagubionym mongolskim kierowcą (stop działa w Mongolii niezawodnie – prawie każde auto się zatrzymuje, z tym że aut nie jeździ zbyt wiele i nieczęsto na długich trasach; na wszelki wypadek na wstępie należy zaznaczyć, że nie płacimy za przejazd).

***

Olgiy (Bayan-Olgiy)

Halleluyah – foot and mouth disease! It’s the epidemic that caused the local Naadam festival to be postponed. And that means I can see it…

Olgiy is the capital city of Bayan-Olgiy province. Actually, this is no Mongolia anymore, there are only Kazakhs living here – the whole region is said to be more Kazakh than Kazakhstan itself. Some of the characteristic features of the city are mosques, communist symbols and frequent blackouts (the electricity is received from Russia, which makes no sens as using solar and wind energy could provide enough electricity for the whole Mongolia; I talk about it with Mukhit, who is planning to run in local elections and apply some changes: remove communist symbols, fight sloppiness and make the city function better).

In the centre – lots of tourist attractions: a museum (stuffed animals, local folkore and – creme de la creme – a whole floor of communist propaganda; a very interesting feature are the ladies who work in the museum and who force you to buy souvenirs from their shop – mostly handbags with traditional patterns, „very old”, „for you very cheap, only 35 thousand tugrik, 30, 20…”). You might also want to check the bazaar (this is also the place from which all the buses/vans/jeeps leave), the ueber-ugly theatre and the red square. The most awesome, however, is the Turkish restaurantcalled „Pamukkale”, serving non-Mongol food – thank goodness again! Another dining option is „Besbermak” with Kazach dishes, a little more ambitious than regular Mongolian cuisine.

As for lodging options – nothing really fancy, all hotels show off their slovenliness or maybe even drunkenness while constructing the building. The way the sanitary installations are laid makes me think of artistic installations rather than anything useful. The best value is probably „Blue Wolf” ger camp (10,000 a night). This is where I mean a funky bunch of Australians and Kiwis participating in Mongol Rally. The guys are slightly late as they took a long way through all the Stan countries…

Olgiy is also a great starting point for excursions into high mountains – you can visit a local tour agency and book a trip to snowy peaks, rafting spots or visit eagle hunters living in nearby villages.

/

Alleluja – pryszczyca! Pryszczyca spowodowała przesunięcie w czasie lokalnego festiwalu Naadam, dzięki czemu mam okazję się załapać. Zapasy, wyścigi konne i łucznictwo, czyli trzy męskie dyscypliny sportu…

Olgiy to stolica prowincji Bayan-Olgiy. Właściwie to żadna Mongolia, mieszkają tu tylko Kazachowie. Ponoć cały region jest bardziej kazachski nawet od Kazachstanu. Miasto charakteryzuje się obecnością paru meczetów, wielu symboli komunistycznych i częstymi przerwami w dostawach prądu (prąd ciągną z Rosji, co nie ma najmniejszego sensu, bo z samej energii słonecznej i wiatrowej można by zasilić całą Mongolię; dyskutuję o tym z Mukhitem, który chce wystartować wkrótce w wyborach lokalnych i zaprowadzić nowe porządki: usunąć komunistyczne symbole, zwalczać bylejakość i sensownie zorganizować funkcjonowanie miasta).

W centrum czeka nas mnóstwo atrakcji – muzeum (wypchane zwierzaki, stroje ludowe i – palce lizać – wciąż niezdemontowana wystawa materiałów o przodownikach pracy i ogólnie o osiągnięciach socjalizmu w regionie; największą furorę robią jednak panie oprowadzające po muzeum, nieodwołalnie prowadzące nas w kierunku muzealnego sklepiku z rękodziełem w postaci różnorakich toreb z wyhaftowanymi tradycyjnymi kazachskimi wzorami – „bardzo stare”, „dla Ciebie tylko 35 tysięcy tugrików, 30 tysięcy, 20…”). Do odhaczenia jest również bazar (spod którego odjeżdżają w różnych, interesujących turystów, kierunkach vany, furgony i jeepy), przeohydny budynek teatru i – rzecz jasna – plac czerwony. Największą atrakcję stanowi jednak restauracja turecka „Pamukkale” – serwująca NIE-mongolskie jedzenie, co samo w sobie powoduje, że dłonie składają się do oklasków (z jadłodajni wypada mi również polecić „Besbermak” z potrawami kuchni kazachskiej, nieco bardziej zaawansowanej technologicznie od mongolskiej).

Co do opcji noclegowych – nie należy liczyć na cuda, właściwie we wszystkich hotelach w oczy kłuje brakoróbstwo a może nawet pijaństwo podczas prowadzenia robót budowlanych i instalacyjnych. Sposób prowadzenia hydrauliki po ścianach przywodzi na myśl raczej instalację artystyczną niż użytkową. Najkorzystniej pod względem budżetowym jest w ger-campie „Blue Wolf” (10,000 tugryków za noc). Tamże poznaję m.in. wesołą australijsko-nowozelandzką ekipę, biorącą udział w Mongol Rally, sporo spóźnioną, bo jadącą przez wszystkie możliwe Stany (Turkmenistan, Uzbekistan itd.).

Jeśli komuś nie wystarczą malownicze widoki w bezpośrednim sąsiedztwie miasta, Olgiy stanowi też dobry punkt wypadowy w dalsze góry i doliny – można zamówić wycieczkę w ośnieżone szczyty, poraftować po rzece albo odwiedzić „Orlich myśliwych” (eagle hunters) mieszkających w pobliskich wioskach.

***

Tsengel

I visit this village precisely in order to find some eagle hunters; after a couple of hours of waiting I jump into a ZIL truck transporting petrol. The poor old vehicle is puffing and blowing and after countless stops and half a day spent on clambering the hills, it reaches Tsengel (70 km away from Olgiy).

After a little bit of sniffing around (ask about „birkut”) I manage to locate the eagle hunter ger. The hunters are not there, though and I only focus on staring at the huge birds tied to the ground among goats.

I stay with a newly met family; we eat dinner together – it’s a heap of mixed meat-bits. We all eat from one plate, using our hands as cuttlery and after we are done, the host pulls out a sticky rag to clean our hands one after another. You should not complain, though – the hosts offer you all they have and their hospitality is overwhelming. As for hospitality and generosity – after I return to Olgiy and tell the local kids I’m leaving Mongolia the next day, they wanted to stop me or at least offer me something… And they gave me what they had – bits of cheese or a plastic gun (I had fun transporting that through the border later on). I felt so stupid surrounded by this selfless genuine generosity…

/

Do wioski tej wybieram się właśnie w nadziei namierzenia eagle hunters; po paru godzinach oczekiwania ładuję się do ZIŁa transportującego benzynę. Poczciwa maszyna sapie i dyszy i poci się i po niezliczonych przystankach i połowie dnia spędzonej na gramoleniu się pod górę, dociera do oddalonego o 70 km Tsengel.

Po małym researchu (należy pytać o „birkut”) udaje mi się namierzyć rzeczonych myśliwych, z tym, że sami myśliwi są nieobecni, ograniczam się zatem do gapienia się na olbrzymie ptaszyska przywiązane do ziemi pośród pasących się kóz, łypiące na mnie podejrzliwie.

Na noc zatrzymuję się w gerze nowopoznanej rodzinki, z którą wspólnie spożywamy kolację w postaci zmasakrowanej kozy. Jemy kulturalnie, ze wspólnego talerza, używając dłoni a na koniec gospodyni wyciąga lepką szmatę, w którą po kolei wszyscy wycierają tłuste palce… Nie należy jednak wybrzydzać – gospodarze ofiarują to, co mają a ich gościna jest naprawdę ujmująca. A propos gościny i ofiarności – kiedy, po powrocie do Olgiy, wspomniałem napotkanym dzieciakom o tym, że nazajutrz wyjeżdżam – te koniecznie chciały mnie powstrzymać albo przynajmniej coś mi podarować; dały co miały – kostkę sera, plastikowy pistolet na kapiszony (z którym mam zresztą potem problemy na granicy)… Czułem się nieskończenie głupio wobec tej bezinteresownej życzliwości.

***

In-betwen/Pomiędzy

The beautiest views and the best places are those in between… Sometimes it’s the jeep driver gets lost and brings me and the Turkish tourists (by the way – Turks come here in big numbers as this is where prototurks, so called Blue Turks, used to reside) just next to picturesque lakes (Bayan Nuur and the amazing Achit Nuur, with the most amazing landscape around that contains it all: snow mountains, desert, camels, goats, weirdly shaped rocks…), sometimes we catch a flat tyre in a beautiful wilderness, sometimes we stay for night in a God-forsaken village… And the last part of the trip – the far too long road to the border, leading along the river and through canions, full of rocks fallen off the mountains… All those amazing views and the Mongolian wickedness – I will be missing it a lot.

/

Najpiękniejsze widoki i najlepsze miejsca to te „pomiędzy”… A to kierowca jeepa pomylił trasy i niechcący powiózł mnie i tureckich turystów (a propos – tureccy turyści przybywają tu w dużych ilościach, bo to właśnie na tych terenach urzędowali dawno temu prototurkowie – Blue Turks) tuż obok malowniczych jezior (Bayan Nuur i zadziwiające Achit Nuur, wokół którego rozpościera się widok zawierający absolutnie wszystko: i ośnieżone szczyty, i pustynię, i wielbłądy, i kozy, i fantazyjnie uformowane skały…), a to złapaliśmy gumę na pięknym pustkowiu, a to zanocowaliśmy w gościńcu w zapomnianej przez wszystkich wiosze… Wreszcie ostatni fragment podróży – ciągnąca się w nieskończoność droga do granicy, wiodąca wąwozem wzdłuż rzeki, zawalona głazami i głazikami odpadniętymi od surowych, poszarpanych gór. Tych nieogarnionych widoków i całej mongolskiej pokręconości będzie mi mocno brakować…