South Korea North to South by bike / Rowerem po Korei Południowej, 2014.06

A handful of remarks about cycling Korea:
First of all: Do it. The East cost in particular is a good place to do it – 90% of the route is flat, the cycling track (called Romantic Road of Korea) runs from the very North to the very South (except for the spots where it disappears – from the way it looks on roadside maps it will probably be made soon). There is plenty of expected and unexpected attractions on the way, you should plan many stops.
Second (and this applies to traveling in South Korea in general, not just by bike): Koreans are supernice and uberhelpful. They might sometimes seem a little lost and unable to act without using their smartphone but they will never ever leave you with your problem unsolved. If they don’t know the answer to your question, they will ask their smartphone. Or a friend. Or they will call their mom. And if the mom doesn;t know, she will call her friend. And then call back. I didn’t make that one up – Koreans really do everything they can to help you out, even if your trouble is not even a real trouble. I was guided around the city in the middle of the night just to find an ATM that would accept my card (note: you will not always be successful with ATMs in South Korea… Just be patient, keep trying; if the first machine doesn’t work, the second one will… And if it doesn’t, then the fifth one, or maybe the tenth one will. The 15th ATM will almost definitely do the job), when I arrived in an unknown town some random people helped me to find a place to stay; though I often had to use body language to communicate (English is not very very widely spoken, especially in small places) I would always get the information I needed. The Korean striving to achieve the goal, the efficiency and willing to help the other got me really amazed.
Third: Jinjilbang. Remember that word well if you are traveling on a tight budget accomodation-wise (tight like 5k-10k won). It stands for a public bath, open 24/7, with a relax space that you can use for sleeping after you enjoyed your bath, sauna and jacuzzi. Another accomodation option that I tried were the famous Love Motels – it is actually the best deal when you’re traveling in a team of two, especially if you have some romantic plans. For a single traveler it comes out a little more pricey, but you can always negotiate the price, sometimes even by 50% (but not in the high season).
Fourth: Even if it so happened that you got teleported to Korea without any preparation at all – no worries. Everything in Korea, especially those more touristy places are neatly organized and roadside maps will show you pictures of what you might want to see.
Fifth: When visiting tourist attractions – ask about the free guide at the gate. They can sometimes be really competent people!
Sixth (last): June is a good time for such trip – not too hot, not too cold; and the beaches are not crowded (the water is terribly cold, though).

Anyway, here comes a highly subjective selection of things to see (presented to you in North to South order).

***

Garść uwag odnośnie podróżowania rowerem po Korei:
Po pierwsze: Warto. Zwłaszcza wschodnie wybrzeże się do tego świetnie nadaje – przez 90% trasy jest płasko, trasa rowerowa (nazwana zresztą Romantic Road of Korea) jest wyznaczona od samej północy aż po samo południe (poza fragmentami, gdzie nagle znika – w tych miejscach prawdopodobnie niedługo powstanie, sądząc po wyglądzie rozmieszczonych po drodze map). Atrakcji – spodziewanych i niespodziewanych – na trasie jest sporo, liczcie się z częstymi przystankami.
Po drugie (i dotyczy to podróżowania po Korei Południowej w ogóle, nie tylko rowerem): Koreańczycy są przemili i arcypomocni. Czasami sprawiają może wrażenie nieco pogubionych i niezdolnych do działania bez smartfona, ale nigdy, przenigdy nie pozostawią Was z nierozwiązanym problemem. Jeśli sami nie znają odpowiedzi na Wasze pytanie, to zapytają wspomnianego smartfona. Albo kolegi obok. Albo zadzwonią do mamy. A jeśli mama nie wie, to zadzwoni do koleżanki. Po czym oddzwoni do Waszego bezpośredniego rozmówcy. Niczego nie zmyślam – Koreańczycy zrobią wszystko, co w ich mocy, żeby wydostać Was z opresji – nawet jeśli opresja ta jest ledwie opresyjką, albo najzwyklejszym przejawem ciekawości. Chodzono ze mną w nocy przez pół miasta, byle pomóc mi znaleźć bankomat obsługujący moją kartę (tu ważna uwaga: nie zawsze się Wam uda i nieraz bankomat odmówi współpracy z zagranicznym plastikiem – nie załamujcie się, próbujcie dalej; jeśli pierwsza machina nie zadziała, to zadziała druga… A jak nie druga, to piąta, a prawie na pewno dziesiąta; piętnasta na prawie 100%), gdy wylądowałem wieczorem w nieznanym mi mieście – grupa przypadkowo spotkanych osób wspólnymi siłami znalazła mi tani hotel; choć często musiałem porozumiewać się na migi (z angielskim, zwłaszcza na prowincji, bywa słabo), to zawsze uzyskałem potrzebną mi informację. Koreańskie dążenie do osiągnięcia celu, skuteczność i pomocność naprawdę mi zaimponowały.
Po trzecie: Dzindzilbang. To słowo należy zapamiętać, jeśli zależy Wam na tanim (5.000 – 10.000 wonów) noclegu. Oznacza publiczną łaźnię, otwartą 24h na dobę, z przestrzenią do odpoczynku po kąpieli, w której, po wykąpaniu się, wysaunieniu i wyjacuzzieniu można wylegiwać się i spać do oporu. Inną opcją noclegową, którą wypróbowałem, są tzw. Love Motels, najbardziej opłacają się, gdy podróżuje się we dwójkę, zwłaszcza jeśli dwójka ta nosi się z zamiarami romantycznymi. W pojedynkę wychodzi trochę drożej, ale warto się potargować, cena może zostać obniżona nawet o połowę (choć raczej nie w sezonie).
Po czwarte: nawet gdybyście zostali teleportowani bez żadnego przygotowania merytorycznego, wszystko w Korei, zwłaszcza w miejscach turystycznych, jest ładnie oznakowane, na przydrożnych mapkach możecie sobie pooglądać obrazki, które dadzą Wam pojęcie, co warto w okolicy zwiedzić.
Po piąte: Odwiedzając rozmaite atrakcje turystyczne – pytajcie na wejściu o darmowego przewodnika w j. angielskim. Bardzo często to bardzo kompetentne osoby.
Po szóste, i ostatnie: czerwiec to dobra pora na wycieczkę – nie za gorąco, nie za zimno, nie za tłoczno na plażach (za to woda lodowata).

Zapraszam zatem do subiektywnego przeglądu atrakcji (podanych w kolejności północ-południe).

DMZ (Demilitarized Zone / Strefa Zdemilitaryzowana)

A sort of practical advice: in order to get into DMZ you need a special permit, which can be obtained in the centre 10 km away from the entrance to the zone. However, to get the permit, you need to have a car. Which means that – in theory – there is no way a tourist like myself could get one. Luckily, the soldiers guarding the DMZ entrance are humans, too, and helped me hitch-hike a car, whose driver had the necessary permit. Mr Kim was a bit suprised at first, but immediately he and his family sitting in the back becam every friendly with the new passenger, somewhat sweaty and un-fresh from long-time cycling uphill.
Once you get in the DMZ, you can look as much as you want at “the other side” but, frankly speaking, there is not that much to see. A couple of mountains and hills. No sign of Northern Koreans hiding out in the bushes.
We spend more time in the museum, where we find lots of 100% biased pro-South point of view on the history of North-South Korean conflict. The strangest are the pompous words about the greatness of the achievement which was the establishment of the Demilitarized Zone. But still, there is a whole lot of documents and object from the conflict to be seen in the museum.

***

Parapraktyczna rada: żeby dostać się do DMZ trzeba uzyskać zezwolenie w centrali zlokalizowanej jakieś 10 km od wjazdu na teren zamknięty. Aby uzyskać zezwolenie, należy posiadać samochód. Tym sposobem, przynajmniej teoretycznie, możliwości wstępu dla turysty takiego jak ja nie ma. Całe szczęście koreańscy żołnierze strzegący dostępu do DMZ to też ludzie i pomogli mi złapać na stopa samochód, którego kierowca dysponował już pozwoleniem. Pan Kim był z początku nieco zaskoczony, ale zarówno on jak i cała jego rodzina, ulokowana na tylnym siedzeniu, bardzo życzliwie podeszła do nowego pasażera – spoconego i nieco nieświeżego po pół dnia pedałowania pod górę.
A w DMZ można sobie popatrzeć na “drugą stronę”, choć nie ma za wiele do oglądania. Ot, trochę gór i pagórków. Próżno wypatrywać Koreańczyka z Północy ukrywająego się w krzakach.
Więcej czasu spędzamy w muzeum, które prezentuje nie silący się na obiektywizm, skrajnie pro-południowy punkt widzenia na historię konfliktu na Półwyspie Koreańskim. Najdziwniej jednak brzmią pompatyczne zdania o wspaniałości osiągnięcia, jakim było ustanowienie Strefy Zdemilitaryzowanej. Bez brnięcia w złośliwości, należy docenić wielość dokumentów i obiektów związanych z konfliktem, zgromadzonych w muzeum.

Hwajinpo

Stop by the picturesque lake and visit the summer residence/castle of Kim Il Sung as well as – much more modest – Syngman Rhee villa.

***

Warto się zatrzymać nad malowniczym jeziorem i zwiedzić letnią rezydencję/zamek Kim Ir Sena, a także sporo skromniejszą “daczę” Syngmana Rhee.

Sokcho

I only dropped by for a short while (to sleep there basically) so I can’t say too much about the place, except that it has an awesome jinjilbang (located far from the centre, though). And a nice park full of interesting sculptures.

***

Wpadłem tu tylko na chwilę, głównie w celach noclegowych. Polecam zatem tutejszy jinjilbang (zlokalizowany kawał drogi od centrum, ale bardzo przyjemny). I park, w którym sporo ciekawych rzeźb.

Gangneung

You can read about Gangneung festival HERE.
This is the place where my bicycle trip started (I cycled up North and then back South). And it started with the purchase of a second-hand bike in a shop near the bus terminal (the price to pay for a decend bike is 40.000 – 50.000 won; it makes no sense to invest in rental if you are planning to cycle more than a couple of days). By the way – big respect for the guy from the Tourist Information Centre near the terminal. First, he tried to help me find the second-hand bike shop by marking the location on the map (not so precisely). When, after an hour or so of fruitless search, I came back to him, he instantly locked his booth, got on his motorbike and gave me the ride to the exact location! Awesome!

***

O festiwalu w Gangneung możecie poczytać (i pooglądać) TUTAJ.
Tutaj zaczęła się moja wycieczka rowerowa (jechałem stąd najpierw na północ a potem z powrotem na południe). A zaczęła się od zakupu używanego roweru w sklepie niedaleko dworca autobusowego (koszt całkiem sensownego wehikułu to 40.000 – 50.000 wonów, nie opłaca się wynajmować, jeśli będziecie jeździć dłużej niż parę dni). Przy okazji – szacunek dla kolegi z przydworcowego Punktu Informacji Turystycznej. Najpierw próbował mi pomóc w znalezieniu rzeczonego sklepu rowerowego dość nieprecyzyjnie umieszczając go na mapie. Gdy, po godzinnych poszukiwaniach, wróciłem “z reklamacją”, facet … zamknął swoją budkę informacyjną, odpalił motocykl i podwiózł mnie na miejsce. Porządna obsługa.

Samcheok

Plenty of spectacular caves here but I have visited none as I only popped in for a night. And made friends with two charming sisters working in NS Motel. And a bicycle repairman (first flat tyre!).

***

Wszędzie dookoła pełno efektownych jaskiń, ja jednak nie zwiedziłem żadnej, bo wpadłem tu tylko na nocleg. Przy okazji poznałem dwie urocze siostry, pracujące w NS Motelu. I speca od napraw rowerów (pierwszy “kapeć”!).

Haesindang Park

Also called “Penis park”. Full of sculptures representing just what you are expecting them to be representing. This strange sculptural obsession of Sinnam villagers originates from long, long time ago as this is precisely when one virgin drowned in the sea. When next morning the fishermen set of catching fish and found their nets empty, they made this odd logical link: virgin in the sea = sea not fertile = empty nets. The solution they came up with was even more odd: they decided to take the matter in their own hands (literally!) and, um, impregnate the sea. It is said to have been successful and the tradition of “impregnation” is said to be still practiced…
In the park you can also find a musem presenting traditional, less obscene, techniques of fishing. Neatly designed exhibitions. Worth a visit.

***

Zwany także “Parkiem penisów”. Pełen rzeźb przedstawiających to, co w nazwie. Dziwna rzeźbiarska obsesja mieszkańców wioski Sinnam wzięła się stąd, iż dawno, dawno temu, pewna dziewica utopiła się w morzu. Gdy nazajutrz rybacy wyruszyli na półów, wrócili z pustymi sieciami. Zaczęli się głowić nad przyczyną i połączyli w logiczny ciąg zdarzenia: martwa dziewica w morzu = “niepłodne” morze = puste sieci. Rozwiązanie, które przyszło im do głowy, było jeszcze bardziej oryginalne: otóż rybacy postanowili wziąć sprawy w swoje ręce (dosłownie!) i, hm, zapłodnić morze. Ponoć poskutkowało, a tradycja “zapładniania” morza jest ponoć praktykowana do dziś…
W parku znajduje się również muzeum, prezentujące tradycyjne, nieobsceniczne techniki połowów. Pomysłowo zaprojektowane ekspozycje. Warto.

Yeongdeok

An unplanned stop, but I’m far from regretting. They have a nice jinjilbang here (near the supermarket), there is a temple (away from the town, amidst rice fields) and there is Mr Kim: I met him accidentally in front of the shop and he decided he would not let me leave Yeongdeok until he would have shown me around. And so he did, leading me to the temple, feeding me with some tasty noodles and beer. Big thanks!

***

Przystanek z konieczności, ale nie żałuję. Jest tu bardzo przyjemny jinjilbang (w pobliżu supermarketu), jest świątynia (kawałek za miastem, pośród pól ryżowych), jest też Pan Kim: poznany zupełnie przypadkowo pod sklepem, przesympatyczny gość, postanowił sobie za punkt honoru oprowadzić mnie po miasteczku przed moim wyjazdem. Pokazał mi świątynię, nakarmił i napoił. Piękne dzięki!

Yangdong village / Wioska Yangdong

On the way to Gyeongju you can find a UNESCO-listed village. I read that not that long ago the village dwellers were very friendly with the tourists. But with the intensity of tourism nowadays some of them just turned to commerce, and others are simply fed up with all the crowds peeping through their windows. Nevertheless, the traditional architecture looks beautiful, and people still live inside. In theory you should buy a ticket to roam around but practically it is impossible to check it.

***

Po drodze do Gyeongju, UNESCOwa wioska. Ponoć do niedawna jej mieszkańcy chętnie zaprzyjaźniali się z turystami. Jednak przy obecnym obłożeniu, część lokalsów przerzuciła się na gastronomię i pamiątki, a pozostali mają serdecznie dość gapiów zaglądających im przez okna. Tak czy inaczej – bardzo ładna tradycyjna architektura, w dodatku zasiedlona przez ludzi z krwi i kości. Teoretycznie obowiązuje bilet wstępu, praktycznie nie da się tego skontrolować.

Gyeongju

One big open air museum, where all around you get confronted with the glorious past of Silla empire. Gyeongju looks a bit like Ayutthaya in Thailand, though it on a smaller scale and more sterile.
The biggest attraction is Bulguksa temple (UNESCOed) located out of town; you can skip the other UNESCO thingie – the Seokguram grotto; not only you are not allowed to take pictures here but also there is not much to photograph, really: the famous Buddha statue is kept behind the glass and surrounded with steel masts.
For accomodation look around the railway station – you can find yourself a bed in a clean dorm for 15-20k won.

It is in Gyeongju that I said goodbye to my bicycle – a fourth flat tyre was enough for me. I hopped on a bus to get me to Busan.

***

Jeden wielki skansen, w którym można na każdym kroku natknąć się na wspomnienia po imperium Silla. Gyeongju przypomina trochę Ayutthaya w Tajlandii, tyle że skala mniejsza i bardziej tu sterylnie.
Największą atrakcję stanowi umiejscowiona kawałek za miastem świątynia Bulguksa (UNESCOwa), można za to sobie odpuścić inną UNESCOwą miejscówkę – jaskinię Seokguram; nie dość, że nie wolno tu robić zdjęć, to w dodatku nawet nie ma czemu – słynna figura Buddy jest umieszczona za szybą i otoczona metalowymi stelażami.
W sprawie noclegu najlepiej rozejrzeć się wokół dworca kolejowego – w granicach 15-20.000 wonów dostaniemy łóżko w czystym i pachnącym hostelu.

W Gyeongju pożegnałem się z moim rowerem – czwarty kapeć, kolejne naprawy przestały mi się opłacać. Ostatni fragment trasy przebyłem w komfortowym autobusie.

Beomeosa, Busan

In Busan I only visited one place but a major one: the Beomeosa temple. Not only the (reconstructed) buildings themselves are impressive but I was also was lucky to be guided by the best guide ever – Mrs So Young (and what a cool name to have!). She made my visit to the temple meaningful…

***

W Busan zobaczyłem jedno miejsce, za to nie byle jakie: świątynię Beomeosa. Nie dość, że sama (zrekonstruowana) budowla robi wrażenie, to jeszcze trafiłem na świetnią panią przewodnik – o nieźle brzmiącym imieniu (So Young – po naszemu “Jakże młoda”). Dzięki jej wyjaśnieniom zwiedzanie świątyni nagle stało się całkiem sensowne…

Manjaggul Lava Tube, Jeju Island / Korytarz lawowy Manjaggul, Wyspa Jeju

My last stop in South Korea – Jeju Island. I reached it onboard overnight ferry (on which I met a retired truck driver who raked everybody’s ears with folk-disco music played from his pocket boombox; for the finale he danced for me and then bought me a beer; he kept talking to me for hours, not caring that I speak no Korean at all).
I had not much time to sightsee the island called the Hawaii of Jeju (maybe it is for the best – I had no opportunity to meet & hate the hordes of noisy Chinese tourists, so sincerely despised by the locals) so I chose one place, a very characteristic one. The Manjaggul cave is the biggest geological formation of this kind – all sculpted by lava. There is a number of smaller lava tubes around, officially closed to visitors (unoficially you can just climb over the fence).

***

Ostatni przystanek w mojej koreańskiej podróży to wyspa Jeju. Dotarłem na nią nocnym promem, na którym poznałem m.in. emerytowanego kierowcę tirów, który uszczęśliwiał współpasażerów melodiami ludowo-dyskotekowymi, puszczanymi z kieszonkowego boomboxa. W ramach finału zatańczył nawet dla mnie a potem postawił mi piwo. Gadał do mnie przez parę godzin, zupełnie obojętny na fakt, że ni w ząb nie rozumiem koreańskiego.
Na wyspie, zwanej koreańskimi hawajami, nie miałem zbyt wiele czasu na zwiedzanie (może to zresztą i dobrze, bo nie miałem okazji zniechęcić się do hord hałaśliwych chińskich turystów nawiedzających Jeju, których miejscowi szczerze nie znoszą), wybrałem zatem jedno miejsce, za to charakterystyczne. Jaskinia Manjaggul to największy na świecie tego typu twór geologiczny, wyrzeźbiony przez strumień lawy. Takich korytarzy jest zresztą w okolicy jeszcze kilka, z tym że oficjalnie wstęp do nich jest wzbroniony (a nieoficjalnie wystarczy przeleźć przez płot).

Gangneung Dano Festival, 2014.05.31


Dano Festival (Danoje) in Gangneung is not just a regular little party. It has been happening every year for over four hundred years (the exact date depends on the lunar calendar, so be sure to check it beforehand; it usually takes place in May or June) and its awesomeness has been confirmed by UNESCO who designated it a “Masterpiece of the Oral and Intangible Heritage of Humanity”. Hence, I needed to check whether the gig was as cool as advertised:) And I wasn’t disappointed.

Korean people respect their culture and celebrate it skilfully. It managed to survive all the numerous invasions (mostly by Japanese troops) and it has always been bringing Koreans together. And during the Dano festival itself for two weeks that culture is manifested in all sorts of forms: mask play, shaman singing, traditional hair dyeing, drums, barbecue, soju (Korean rice-based alcohol) – you will find something that suits your taste. The biggest crowd always gathers to see the big parade that opens the festival: the streets of Gangneung are taken by the representatives of surrounding townships as well as schools, universities and various professional groups.

Check out the videos and photos to feel the magic of the gig.

***

Festiwal Dano (Danoje) w Gangneung to nie byle jakie wydarzenie. Odbywa się co roku od przeszło czterystu lat (święto ruchome, wypadające w maju lub czerwcu), a jego fajność została nawet doceniona przez UNESCO, które wpisało festiwal na listę Arcydzieł Kulturowego Dziedzictwa Ustnego i Niematerialnego. Postanowiłem zatem sprawdzić, czy ta impreza jest rzeczywiście tak wspaniała, jak o niej piszą. I nie zawiodłem się.

Koreańczycy bardzo szanują i umiejętnie celebrują swoją bogatą kulturę, która przez wieki zdołała się oprzeć najeźdźcom (głównie z Japonii) i która do dziś skutecznie spaja naród koreański. A podczas festiwalu kultura owa przez bite dwa tygodnie przejawia się w najrozmaitszych formach: teatr masek, szamańskie śpiewy, tradycyjne farbowanie włosów, bębny, szaszłyki, soju (koreański alkohol na bazie ryżu)… Dla każdego coś miłego. Najwięcej publiczności gromadzi zawsze otwierająca imprezę parada, podczas której ulicami Gangneung dziarsko maszerują przedstawiciele okolicznych miasteczek, wiosek a także szkół, uniwersytetów i różnych grup zawodowych.

Zapraszam do oglądania filmików i zdjęć, coby poczuć ducha festiwalu.

Lianyungang, 2014.05.27

I had this idea to go to Korea by sea. After doing the math I chose Lianyungang in Jiangsu province as my port of departure (you can find the full list of ferry connections here: https://byferryfrom2japan.com/en/korea-china NOTE: the schedules are prone to changes, be prepared for all sorts of surprises).

After a night on sociable and talkative train I reached Lianyungang railway station. From here I took a couple of buses (1h30 in total) to get to the ferryboat ticket office/terminal (located away from the town itself; and far from the port, too). Surprise: today’s boat’s engine is broken, no trip today. But there is another ferry leaving tomorrow noon.

No problem at all. While waiting I will check one of the biggest local tourist attractions: Huaguoshan Park, where Sun Wukong, the Monkey King from the novel “Journey to the West”, found a cave hidden behind a water curtain and spent some fun time there (inside the cave there was a paradise on earth to be found).

In case you were wondering, the park IS NOT worthy a visit. And definitely not for the ticket price (100RMB). I think this moment marks officialy the beginning of my campaign against the disgusting Chinese greed in terms of draining tourists of their money… Not only the price you have to pay for entering just about any place is always way too elevated, especially compared with local average salary, but it keeps increasing at an absurd pace. Just take a tour around the neighbour countries and you will find that tickets to access some of the finest attractions are 5-10 less costly than in China. Are Chinese attractions 5-10 more awesome than any other? I don’t think so. What is more, in China very often the “ancient” architecture is “recreated” with no respect for the original work (check out the Great Wall of China, rebuilt much wider to accomodate more tourists walking up and down). Fake temples, fake rocks, new “old” borrroughs built everywhere… In Huaguoshan, for example, we have a fake waterfall, fake monks trying to extrude some cash from you, a photo with a monkey in a cage (though officially the government condemns the cruelty blah blah blah). Enough. Look at the photos if you please but AVOID the place. Any bright spots? Maybe the colorfully dressed, hard-working women picking tea leaves on the way.

In the evening I check into a cheap (60RMB) hotel at the back of Jinjiang Inn in the centre (after being refused in a number of other cheap hotels that are not allowed to accomodate foreigners); I have my street stall dinner accompanied by newly met “friends” who end up asking me to get them a job. My excuse to leave early is the morning departure next day…

In the morning I queue for the ticket, trying to figure out how the queuing system works here, if at all. I hop on my shabby ferryboat, make myself comfortable in my cabin – 4-people but free from other passengers… And after 30 hours I reach Incheon in Korea.

***

Tak to sobie wymyśliłem, że wybiorę się do Korei drogą morską. Po przekalkulowaniu kosztów, z wielu dostępnych portów mój wybór padł na Lianyungang (pełną listę połączeń można znaleźć tutaj: https://byferryfrom2japan.com/en/korea-china UWAGA: dni i godziny, a nawet czas przejazdu wciąż ulegają zmianie, zatem przygotujcie się na niespodzianki) w prowincji Jiangsu.

Po nocnym przejeździe towarzyskim i rozgadanym pociągiem dotarłem do dworca w Lianyungang. Stąd kombinowanymi połączeniami autobusowymi (półtorej godziny) dostałem się do kasy/terminala promów pasażerskich (zlokalizowany kawał drogi za miastem, dla zmyłki również kawał drogi od samego portu), gdzie spotkała mnie wspomniana wcześniej niespodzianka – prom się popsuł i dziś nie kursuje. Ale jest inny prom, jutro w południe.

Nic nie szkodzi, w oczekiwaniu na połączenie pozwiedzam sobie jedną z największych atrakcji miasta – park Huaguoshan, w którym to, wedle treści słynnej powieści chińskiej “Podróż na Zachód”, za kotarą wodospadu, wewnątrz jaskini, schronił się Sun Wukong, Małpi Król, wraz ze swymi kompanami i doświadczał w tejże jaskini raju na ziemi…
Odpowiadając zawczasu na pytanie, czy miejsce jest warte zwiedzenia, zaznaczam i przestrzegam: NIE JEST. A na pewno nie za taką cenę (100RMB). Wizyta w Huaguoshan oficjalnie inauguruje moją osobistą krucjatę przeciwko chińskiej zachłanności w zakresie dojenia turystów… Ceny wstępu właściwie wszędzie są windowane na absurdalnie wysoki poziom, zważywszy zwłaszcza na zarobki miejscowych, i rosną w niesamowitym tempie. Wystarczy przejechać się po paru sąsiednich państwach, by przekonać się, że (prawie) wszędzie dookoła wstęp do nawet najświetniejszych atrakcji kosztuje 5-10 razy mniej niż w Chinach. Czy chińskie atrakcje są 5-10 razy lepsze od nie-chińskich? Otóż nie są. Mało tego, często “stara” architektura jest tu “odtwarzana” bez dbania o wierność w odwzorowaniu oryginału (patrz choćby Wielki Mur Chiński, odbudowany w formie poszerzonej tak, by mogło po nim się przechadzać jak najwięcej turystów). Sztuczne świątynie, sztuczne skały, budowane od podstaw całe “stare dzielnice”… W Huaguoshan mamy np. sztuczny wodospad, mnichów-naciągaczy i zdjęcia z małpą więzioną w klatce (choć oficjalnie chiński rząd potępia okrucieństwo bla, bla, bla). Zatem popatrzcie sobie na zdjęcia i na tym poprzestańcie. Jasne punkty? Plantacja herbaty mijana po drodze i spocone ale wesołe kobiety na niej pracujące…

Wieczorem melduję się w tanim (60RMB) hoteliku na tyłach Jinjiang Inn w centrum miasta (po uprzednim wyproszeniu z kilku innych tanich hotelików, którym nie wolno przyjmować cudzoziemców) i zjadam kolację w towarzystwie nowopoznanych miejscowych lekkoduchów, którzy deklarują swą szczerą przyjaźń i w związku z tym oczekują, że załatwię im pracę. Żegnam się pospiesznie, wymawiając się wczesnym wyjazdem nazajutrz.

Rano ustawiam się w kolejce po bilet na prom (system i kolejność obsługiwania klientów stanowi dla mnie do dziś niewyjaśnioną zagadkę), ładuję się do mojej czteroosobowej acz wolnej od współprasażerów kajuty i już po 30 godzinach dopływam do Incheon w Korei…

South Philippines, 2014.02

“I’m not a child molester but…”

“…just look at those fine young girls, slim, tiny, beautiful! But what happens when they grow up? The become fat, round, al the charm is gone, fat cows! This is all because of the way the Filipinos eat! They munch all day, every meal heavier that the other. Look at them, this is supposed to be a poor country but they can always afford a big fat chunk of pork! You see, in Thailand a poor girl will eat a little pad thai and she will be full. But here? I’m telling you, you need to take them before they’re ripe” – says Joe, turning his head around in search of colourfully dressed high school students and waving at the skinny ones. He is quite slim himself – one detail that makes him different from the typical white guy living in the Philippines: wrinkled American pensioner with that special kind of suntan and wicked spark in his eyes. Joe waves his newest i-phone in my face: “Check this chick out. A cop sent got me in touch with her. Yes, you heard it right – a cop. They always make me pull over when I ride my motorbike – they call it “reckless driving”… So I have to pay him some pesos. And then I would always have a chat: how is it going? Then they ask me what I am doing here? And whether I have a girlfriend? No? He can get one for me? But this one is a little plump – have a look, she sent me a picture of her ass. Looks a bit too big for me… But check this one here” – Joe scrolls to the next photo – “Seventeen years old. A virgin. But she won’t agree. So I’m doing her sister, one year older, and a little heavier. I bring her to the gym so that she loses some weight. But I’d rather do her sister, frankly” – Joe sighs and moves on to some more photos: two girls (not too fat), photographed in different outfits as well as without, he invited them to a fast food (but no supersize meals – he doesn’t want them to go oversize) and while having their burgers, he cunningly mentioned how lonely and happy he was. So they went to his apartment, then they took turns making him happy – while he was having fun with one, the other was sitting behind a curtain (“it’s a small apartment, you know”) and surfing on the internet. “Sex for burgers, ha ha” – Joe disappears as quick and unexpectedly as he appeared just a while ago.
But maybe his name is not even Joe, Joe is more of a concept, a flashcard in the heads of the Filipinos. “Hey Joe”- every white Westerner will hear that a thousand times, Joe – the mythical character of American soldier who had his fun in the Philippines, a father whom the children never met, the only memory of him in the mother’s heart is in the name of Joe. And that Joe is still staying with the locals, in their everyday language, though the exact origins of the name have long been forgotten.
Well, nowadays, the Filipino girl doesn’t have the easiest of lives – if it’s not the white fat old pervert, then it’s a young local boy who left her with a baby. Of two evils she would rather choose the former – the older, the better, that’s what I’m told by a small and fragile 20-year old girl (to my great surprise I find that she’s a welder) – life will be easier with a grandpa, so what if there is no passion and there is a bit of disgust? Girls here don’t dream of romantic love. They don’t seem to have big dreams anyway: a stable family life is all they want. And that is something that any with foreigner can deliver, contrary to a local man.
A white Western man has it all easy here – a fast-food girl might ask him if he is married by when giving him his change, another one will smile at him meaningfully in a candy shop, yet another one will sit next to him on a bus and invite him to her hotel – all around the girls are fawning all over him…
The Philippines, in the eyes of the Western man, seem to be the paradise on earth… But OK, not only to him – both sexes will definitely appreciate all other riches that the islands have to offer: clean beaches, colourful underwater sceneries, mountains and hills, waterfalls, exotic fauna and flora, tasty fruit, delicious desserts, traditional cuisine (which, as a matter of fact, might not appeal to everyone – because of its meatiness and fatness)…
The Philippines are composed of over seven thousand islands so it’s impossible to have a quick trip there – and there is no point in doing so anyway. I was luck enough to get stuck in the south – in Mindanao and Camiguin. Why do I count myself as lucky you might ask? Well, those islands have not yet been totally destroyed by mass tourism and the traditional Filipino hospitality is there, free of charge. This does not mean there is no tourism there – quite the contrary, but this is still the healthy, acceptable level. A level that is not there anymore in Bohol, which for me is the border between the friendly and the tourist Philippines (on Bohol you will spend all day trying to get rid of all the hucksters – it is virtually impossibly to meet any local that is not trying to sell you something).
Mindanao, one of the biggest islands is very friendly mainly because of … the muslim guerilla active in the West part. No need to panic though, as long as you’re staying near Davao (the capital city of pomelo and durian!) you are perfectly safe. And there is a lot to see in those “safe” regions – from Davao itself (one of the biggest cities in the world in terms of surface), to innumerable beaches to the Philippines’ highest peak – Mount Apo.
Camiguin is a charming little island just north of Mindanao; a very little island indeed – you can easily ride around it by bike in one day (talking about bicycles – ask for Terio around 3M’s burgerstand, that’s one of few people who rent bicycles – not motorbikes; he will ask you to tell him the price; and in 3M’s they serve very decent meals, by the way). Tourism existent but not overblown – you have plenty of diving centres and quite a number of white tourists but the locals are still very friendly, curious and helpful – the taxi drivers can even offer you a free ride if you find the price not suiting your budget – they simply do not know (or do not want to know) how to rip you off. You might also find yourself in a situation where a couple of locals will compete to host you – even if you already have your hotel booked.
Camiguin is an island “born of fire” – it’s made of seven volcanoes glued together and one of them is still active. Between the peaks you will find all the pleasant surprises – a waterfall here, a hot spring there or just a nice little village with happy kids somewhere else… No wonder many random tourists decide to settle down here…
When roaming the Phils you will definitely notice there is something wrong about those roosters – there is simply just too many of them! If you dig deeper, you will undoubtedly end up in a cockpit, where cockfights happen. This is the national pastime of the Philippines, as well as big business; no point in complaining that this is cruel and barbaric; yes, it is but the fever and the adrenaline kick everybody gets during the event kind of explain why people here love this “sport” so much. Anyway, this tradition was brought here by the occupants. As was religion, language and traditions. After having absorbed so many of those “gifts” the locals have quite some trouble determining what it means to be a Filipino… After ages of colonisation and invasions from all possible directions there is not much left of the original culture(s).
However, there is still something left, something intangible – the way they approach life, the other person, even their sense of humour… This place is definitely worthy a visit just to try to grasp those subtleties, to recognize the paradoxes of Filipino lives, to try understanding the inner beauty of the inhabitants of this “paradise on Earth”.

To be continued…

***

“Nie jestem pedofilem ale…”

“…popatrz tylko na te młode dziewczęta, szczuplutkie, drobniutkie, piękne! Ale cóż się z nimi dzieje, kiedy dorastają? Nagle zaczynają tyć, obrastać tłuszczem, cały ich urok znika, grube krowy! To przez filipińską dietę! Żrą cały dzień, co posiłek, to tłustszy. Niby wszędzie bieda, ale na tłusty kawał wieprzowiny zawsze je stać! Nie to, co w Tajlandii – tam biedna dziewczyna zje lekki pad thai i to jej wystarczy. A tutaj? Mówię ci, Filipinki trzeba brać póki świeże…” – Joe łypie wokół, wypatrując w mallu licealistek w kolorowych mundurkach i machając do co szczuplejszych. Joe sam jest dość chudy – to element odróżniający go od typowego białasa osiadłego na Filipinach. Cała reszta jednak się zgadza: pomarszczony, amerykański emeryt o charakterystycznym odcieniu opalenizny i niezdrowym błysku w oku. Joe macha mi przed nosem swoim najnowszym i-phonem: „Patrz, tą świnkę podesłał mi policjant. Tak, tak – policjant. Zawsze mnie zatrzymują jak jadę motorem – za „nieostrożną jazdę”… Więc muszę im zapłacić parę pesos. Ale też zawsze sobie z nimi pogawędzę – a jak służba? A co ja tu robię? A czy mam dziewczynę? Nie? To on mi załatwi. Ale trochę tłusta jest – patrz, przesłała mi zdjęcia swojego tyłka. Dla mnie trochę za duży… Ale popatrz na tą tutaj” – Joe przewija zdjęcia na ekranie – „siedemnaście lat, dziewica. Ale nie chce się skusić. No to posuwam jej siostrę – o rok starsza i o parę kilo cięższa. Gonię ją na siłownię, żeby trochę schudła. Choć tak naprawdę wolałbym tą młodszą” – wzdycha i pokazuje kolejne fotki: dwie nie za ciężkie dziewczyny (ofotografowane z każdej strony, w różnych wdziankach i bez), zaprosił na hamburgery (zestawy niepowiększone, żeby się nie roztyły) a podczas konsumpcji strategicznie nadmienił, że jest samotny i nieszczęśliwy. No to poszły z nim do jego mieszkania – gdy zabawiał się z jedną, druga siedziała za kotarką („to skromne mieszkanie, jednopokojowe”) i surfowała po internecie, a potem zamieniły się rolami. „Seks za hamburgery, he he” – Joe znika równie niespodziewanie jak się pojawił.
Nie wiem zresztą, czy ma na tak na imię – Joe to raczej idea, pojęcie funkcjonujące w umysłach Filipińczyków. „Hej, Joe”, wołają za każdym białym, Joe to mityczna postać amerykańskiego żołnierza, który zaliczył przygodę na Filipinach, to dla wielu ojciec, którego nigdy poznali, a jedyne wspomnienie matki o nim to właśnie to imię – zawsze Joe. I ten Joe został do dziś w głowach miejscowych i w języku codziennym, choć bez świadomości jego znaczenia.
Ech, dzisiejsze filipińskie panny też nie mają łatwego życia – jak nie podstarzały biały pornogrubas, to miejscowy chłopak w wieku szczeniackim robiący im dziecko i znikający na zawsze. Z dwojga złego, Filipinka woli tego pierwszego – im starszy, tym lepszy, tłumaczy mi dwudziestoletnia, drobna dziewczyna (jakież jest moje zdziwienie, gdy dowiaduję się, że jest z zawodu spawaczem) – ze staruszkiem będzie spokojniejsze życie, może i bez namiętnego uczucia, może ze szczyptą obrzydzenia, ale… ona o gorącej miłości nie marzy. Dziewczyny tutaj nie mają zresztą wielkich marzeń – stabilizacja, rodzina, żadnych luksusów. To im wystarczy, a każdy białas – w przeciwieństwie do Filipińczyka – jest im to w stanie zapewnić.
Zachodni człowiek, konkretnie mężczyzna, ma tu olbrzymie fory – w barze szybkiej obsługi, przy wydawaniu reszty panienka pyta, czy jest żonaty, w cukierni uśmiecha się zalotnie, w autobusie się przysiądzie i zaprosi do hotelu – wszędzie dookoła piękne dziewczyny wręcz łaszą się do białasa…
Dla faceta Filipiny jawią się jako raj na ziemi – zresztą nie tylko dla faceta i nie tylko z tych względów – oprócz kobiecego piękna wyspy mają do zaoferowania inne bogactwa: czyste plaże, kolorowy podwodny świat (szkół nurkowania tu bez liku), góry i pagórki, wodospady, egzotyczną faunę i florę, smakowite owoce, pyszne desery, tradycyjną kuchnię (która, co warto zaznaczyć, nie każdemu przypadnie do gustu – ze względu na mięsność i tłustość)…
Filipiny to ponad siedem tysięcy wysp i nie ma szans (ani sensu), by zwiedzić je ekspresowo. Ja miałem to szczęście, że utknąłem na południu – na Mindanao i Camiguin. Dlaczego szczęście? Bo te wyspy nie zostały jeszcze zmasakrowane przez turystykę a tradycyjna filipińska gościnność jest tam wciąż bezinteresowna. Nie oznacza to, że turystyka tam nie istnieje – wręcz przeciwnie, ale to wciąż akceptowalny, cywilizowany poziom, którego brakuję na wyspie Bohol, która stanowi dla mnie umowną granicę między Filipinami przyjaznymi a turystycznymi (na Boholu spędzicie całe dnie opędzając się od sprzedawców wszystkiego – na normalną rozmowę z miejscowymi nie ma szans, zawsze będą Was traktować jak potencjalnych klientów).
Mindanao, jedna z większych wysp, jest przystępne głównie dzięki… muzułmańskiej partyzantce, szalejącej w zachodniej części. Nie ma jednak co panikować, siedząc w pobliżu Davao City (stolicy pomelo i duriana!), nic nam nie grozi. A w „bezpiecznych” rejonach jest co zwiedzać – począwszy od wspomnianego Davao – jednego z największych miast na świecie (pod względem powierzchni) – poprzez niezliczone plaże, po najwyższą górę Filipin, Mount Apo.
Z kolei Camiguin to urokliwa wyspa na północ od Mindanao – właściwie to bardziej wysepka niż wyspa, można ją objechać rowerem w jeden dzień (a propos rowerów – pytajcie o Terio w okolicach burger baru 3M’s w Mambajao, to jedna z nielicznych osób, która wypożycza rowery – nie motory, w dodatku sami określacie cenę, którą chcecie zapłacić; a przy okazji – burgery w 3M’s są przedniej jakości). Turystyka rozwinięta ale nie nadrozwinięta – choć wszędzie pełno centrów nurkowych a i białych turystów sporo, to miejscowi wciąż są bardzo życzliwi, ciekawi przybyszów i pomocni – do tego stopnia, że taksówkarze potrafią podwieźć za darmo, jeśli uznamy ich cenę za wysoką – po prostu nie umieją (albo nie chcą) zdzierać skóry z turystów. Może się też wam zdarzyć, że paru miejscowych będzie się licytowało, który z nich Was ugości, zupełnie nie przyjmując do wiadomości, że macie już opłacony hotel…
Wyspa Camiguin „zrodziła się z ognia” – to zlepek siedmiu wulkanów, z których jeden jest wciąż aktywny. A pomiędzy górami kryją się rozmaite cudowności – a to wodospad, a to gorące źródła, a to po prostu sympatyczna wioska z roześmianymi dzieciakami… Nic dziwnego, że wielu przypadkowych turystów postanowiło tu osiąść na stałe…
Podróżując po Filipinach na pewno zauważycie podejrzanie duże ilości ferm kurzych… a właściwie kogucich. A jak podrążycie temat, to prędzej czy później dotrzecie do tzw. „cockpitu” czyli areny walk kogutów. To na Filipinach narodowa rozrywka i spory biznes; na nic narzekania zachodniego człowieka, że to okrutne i że to barbarzyństwo; zgoda, to barbarzyństwo, ale emocje i adrenalina, które można poczuć w „kotle” podczas walki, poniekąd usprawiedliwiają uwielbienie tego „sportu” przez miejscowych. Ten „sport” został zresztą podarowany Filipińczykom przez najeźdźców, podobnie jak religia, język i obyczaje. Przyswoiwszy te wszystkie „prezenty” lokalsi mają tyeraz zresztą problem z określeniem, co to znaczy być Filipińczykiem… Po wiekach kolonizacji i najazdów ze wszystkich stron niewiele się ostało z rdzennej kultury.
Wciąż jednak pozostało coś ulotnego – podejście do życia, do drugiego człowieka, poczucie humoru… Warto się wybrać na Filipiny, żeby samemu próbować to wyłapać, rozpoznać paradoksy rządzące życiem wyspiarzy, warto spróbować zrozumieć, na czym polega wewnętrzne piękno ludzi zamieszkujących ten „raj na ziemi”.

CDN.

Ürümqi, 2013.09

A short stay in the capital city of Xinjiang province. Though long enough to discover an intriguing lodging option – „Da He” – a big public bath house, where for the price of 39 yuan (+ getting naked in front of other bathers) you can bathe as much as you want, eat, play video games, ping-pong, get a massage (you have to pay extra), and sleep on one of the many couches.

I also checked out a couple of parks and the picturesque Uighur ghetto with its bazaars, dining places, guys pulling snakes out of their suitcases and with strong Chinese military presence, especially after dark.

/

Krótki przystanek w stolicy Xinjiangu. Podczas pobytu zdążyłem jednak odkryć dość oryginalną opcję noclegową, a mianowicie „Da He” czyli wielki kompleks łaźniowy, w którym za cenę 39 yuanów (i obnażenia się przed setką zdziwionych Chińczyków) można do woli się kąpać, a po kąpieli najeść się, pograć w gry wideo, w ping-ponga, dać się wymasować (to już za dodatkową opłatą), wreszcie wyspać się na jednej z wielu kanap…

Zdążyłem też zwiedzić kilka parków oraz malowniczą dzielnicę ujgurską (mocno pilnowaną przez wojsko, zwłaszcza po zmroku) z jej bazarami, jadłodajniami i facetami wyciągającymi węże z walizek.

Mongolia, 2013.07/08

Intro video: Mongolian Impressions

Intro

Less than a month spent in Mongolia is nowhere near enough to issue a final statement about a country so big and varied. Nevertheles, I feel competent enough to tell you that Mongolia is amazing, awesome and addictive. So addictive that I feel obliged to go back there and see all those things that I didn’t have enough time to see. And I encoutage you to go there as soon as you can, before it gets covered with asphalt, „civilized” and the friendly locals start pursuing the material wealth.

In the meantime – let me share with you some impressions and tips.

/

Niecały miesiąc spędzony w Mongolii to zdecydowanie za mało by wydać opinię o kraju tak rozległym i różnorodnym. Niemniej jednak czuję się na tyle kompetentny, by stwierdzić, że Mongolia zadziwia, rządzi, wymiata i uzależnia. Do tego stopnia, że czuję się zobowiązany tam wrócić i doeksplorować wszystko to, na co nie starczyło czasu. A Was zachęcam gorąco do jak najszybszego odwiedzenia tej magicznej krainy – zanim, zostanie wyasfaltowana i ucywilizowana a jej życzliwi mieszkańcy rzucą się w pogoń za dobrobytem…

W międzyczasie podzielę się z Wami wrażeniami z podróży i wskazówkami praktycznymi.

***

Transport

You can enter Mongolia by land from all directions, though it is advisable that you check if the given border crossing is available for foreigners (I was only interested in China/Mongolia crossings and there are two to chose from: Erlian/Zamyn-Uud in the East and Takashiken/Bulgan in the West) and if it is – what days of the week and what times it operates. Some of the crossings operate only Monday to Friday, 9AM to 4PM.

Once you get in, you can fly around – there air airplane connections available between all major cities/townships (something I have never tried); you can take a train (but only in central Mongolia – the far West is free from any infrastructure): I recommend the sleeper from Zamyn-Uud to Ulaabaatar (20-30 dollars depending on the standard) – you will surely meet lots of friendly passengers, who will talk with you half the night even without speaking a common language.

The best way to experience Mongolia, however, is by car (or else on horseback but that’s for short distances), having the direct feel of all the bumpiness (the roads, even the main ones are very off and ever-winding, though, very wittingly, they are sometimes marked as „bus lane”, „truck lane” „car lane”) and hitting your head against the ceiling of the furgon/truck/jeep. And the best-est way of traveling is hitch-hiking – this is how you get to meet all those groovy people.

/

Do Mongolii można wjechać z różnych stron, przy czym warto wcześniej sprawdzić, czy dane przejście graniczne jest dostępne dla obcokrajowców (mnie osobiście interesowały tylko przejścia Chiny/Mongolia, wobec czego uprzejmie donoszę, że istnieją dwa takie punkty – jeden na wschodzie, w Zamin Uud/Erlian i jeden na zachodzie w Bulgan/Takashiken) i w jakich dniach/godzinach obsługuje ruch. Z tego co mi wiadomo, niektóre z przejść działają tylko od poniedziałku do piątku od 9.00 do 16.00.

Po Mongolii można latać (połączenia między większymi miastami na terenie całego kraju), z której to opcji nie miałem okazji skorzystać; można jeździć pociągiem (ale tylko po centralnych rejonach, daleki zachód nie posiada infrastruktury kolejowej) – polecam połączenie Zamyn-Uud – Ulaanbaatar (ok. 20 – 30 dolarów za kuszetkę w różnych standardach), w pociągu na bank spotkacie mnóstwo przyjaznych osób, które – nawet mimo bariery językowej – przegadają z Wami pół nocy.

Prawdziwej Mongolii najlepiej jednak doświadczyć podróżując samochodem (ewentualnie konno, ale to raczej na krótkich dystansach) i wyczuwając wszystkie wertepy (drogi, nawet te główne to wijące się niczym pijany wąż drogi polne, które – szczyt fantazji – bywają oznaczone: „pas dla ciężarówek”, „pas dla autobusów”, „pas dla aut osobowych”) i waląc głową o sufit furgonu/ciężarówki/jeepa – niepotrzebne skreślić. A już najlepiej – według mojego doświadczenia – przemieszczać się autostopem – wówczas mamy okazję spotkać mnóstwo odjechanych ludzi.

***

People/Ludzie

Be it Kalkh Mongols or Kazakhs (plenty of them in the West) – the citizens of Mongolia are totally crazy, ultra-friendly (try to look lost in Ulaanbaatar – in no time at all you will have somebody trying to help you; sit down on a bench to have a rest and you will soon find somebody inviting you to their house for a cup of tea; tea is peanuts actually – in villages random people will invite you to stay and eat with them in their gers) and very open to foreigners (except for the Chinese whom they truly hate for stealing a huge chunk of their land – in Inner Mongolia there are 23 million Mongolians living versus less than 3 million in the real Mongolia!). They tend to be superstitious (they are frightened of swimming – they did all they could to stop me from jumping into a lake, telling me stories about …crocodiles living there), they are fond of alcohol (a valuable piece of advise: Chingiz vodka+lots of white chees+bumpy road = bad idea), they don’t really understand the concept of time (better learn to accept them being always late) – that plus their incapability of organizing just about anything results in the condition where you can never be sure what/when/where will happen (e.g. the furgon that was supposed to take me to the border was supposed to leave at 9 AM and eventually left at 8PM). Mongolians are always ready to improvise, they don’t care or don’t realize the possible dangers (e.g. they won’t bring water for a two day trip, there will be some screws loose in their wheel and the spare wheel will be wrong-sized); instead of reason and calm analysis they would apply the recklesness and playfulness, which makes your car end up in a big heap of mud and then you have to push it out, shoulder to shoulder with a guy vomiting vodka. In their fancy they will chase a stray sheep (in order to slaughter it and cook; most Mongols are fat and the sheep can get away easily – there was one case, though, that got me surprised – a guy chased his runaway horse for a quarter of an hour and eventually caught it) or running across the steppe, bottle in hand, dick sticking out, shouting „Mongolskaja swaboda” („Mongolian freedom”)…

/

Czy to Mongołowie Kalka czy też Kazachowie (tych akurat pełno na zachodzie kraju) – mieszkańcy Mongolii są totalnie odjechani, bardzo życzliwi (spróbujcie pokręcić się zdezorientowani w Ulaanbaatar, a już za chwilę będzie przy Was ktoś, kto spróbuje pomóc; usiądźcie sobie na ławeczce, by odsapnąć, a zaraz ktoś Was zaprosi do siebie na herbatę; zresztą – co tam herbata, w wioskach napotkani ludzie zaoferują darmowy nocleg i kolację w swoich gerach) i otwarci na obcokrajowców (z wyjątkiem Chińczyków, których szczerze nienawidzą za zagarnięcie olbrzymiej części terytorium kraju – w Mongolii Wewnętrznej żyje obecnie około 23 milionów Mongołów a w Mongolii właściwej – niespełna 3 miliony!). Bywają zabobonni (panicznie boją się kąpieli w rzekach i jeziorach – usilnie próbowali mnie odwieść od pomysłu popływania, strasząc mnie m.in. … krokodylami), nie stronią od alkoholu (przy okazji ważna informacja: połączenie wódki Czyngis – skosztowania której nie wypada odmówić – z dużymi ilościami białego sera i wyboistą drogą to bardzo zły pomysł), nie mają poczucia czasu (lepiej od razu uodpornić się na ich spóźnialstwo), co – w połączeniu z brakiem jakiegokolwiek zmysłu organizacyjnego – skutkuje tym, że nigdy nie wiadomo, co, gdzie kiedy i czy w ogóle się wydarzy (np. furgon do granicy, którym miałem się zabrać, miał odjechać o 9 rano a odjechał o 8 wieczorem). Mongołowie są również zawsze gotowi improwizować, nie przejmują się albo nie zdają sobie sprawy z zagrożeń (np. w dwudniową podróż przez pustkowia nie zabierają ze sobą wody, świadomie jadą z niedokręconym jednym kołem i z kołem zapasowym nie do pary…); nad zdrowy rozsądek i chłodną analizę przedkładają ułańską fantazję i brawurę, co skutkuje np. zakopaniem się w błocie i wspólnym wypychaniem auta wraz z osobnikiem, który co chwilę wymiotuje po nadmiernym spożyciu wódki. Fantazja ichnia potrafi również przejawić się w nieposkromionej chęci złapania zbłąkanej owcy (celem zarżnięcia i ugotowania; większość Mongołów jest jednak otyła i takie wyścigi owca wygrywa… Raz jednak zdumiał mnie jeden Kazach, który po piętnastominutowym biegu dogonił konia, który mu się wyrwał) czy bieganiu po stepie z fujarą na wierzchu, butelką w dłoni i okrzykiem na ustach: „Mongolskaja swaboda!”.

***

Cuisine/Kuchnia

Try as I might I can’t find the right words to decribe it… Disaster? Failure? Disappointment? Something along these lines… The simplest of the simble, without any seasoning whatsoever, with rare occurence of any vegetables (vegetable = cabbage or carrot), consisting simply of boiled meat or intestines. There is also cheese (a couple of different types, one type is as hard as a rock – you waste more energy trying to bite it than you gain from eating it), buuz and hushuur (both are oil-dripping dough-meat combos, one shaped like a dumpling, the other one more like a pancake) and Mongolian tea, almost completely tea-free, though with lots of milk. Mongolians eat the way they used to eat centuries ago and they see no reasons to change that. Moreover, when mentioning Chinese cuisine, they feel disgusted – you never know where Chinese meet is coming from, right?

/

Ciężko mi znaleźć odpowiednie słowa, by ją opisać… Może masakra? Porażka? Rozczarowanie? Coś w ten deseń… Najprostsza z prostych, pozbawiona przypraw, ze sporadycznym udziałem warzyw (czyt. kapusta, ewentualnie marchew), składająca się po prostu z ugotowanego mięsa i wnętrzności. Są jeszcze sery (kilka rodzajów, w tym jeden twardy jak kamień – więcej trzeba zużyć kalorii na jego rozgryzienie niż się zyskuję po jego zjedzeniu), a także buuz i hushuur (oba to ociekające olejem kawałki ciasta z mięsem w środku, jeden w formie przypominającej pierogi, drugi – placek) i mongolska herbata bez herbaty, za to z dużą ilością wody i mleka. Mongołowie jedzą tak, jak jedli tysiące lat temu i nie widzą powodów, by coś w tej materii zmieniać. Mało tego, wzdrygają się na samą myśl o chińskiej kuchni, w której przecież mięso jest niewiadomego pochodzenia…

***

Landscapes/Pejzaże

Yeah, you know it all – everybody has seen the photos of endless steppes, green hills etc. But trust me – it is well worthy to experience all that directly, see those velvet covers on the hills, a little frayed here and there, with the bones of rocks sticking out (or the real bones – just walk the pastures or even outskirts of towns to complete your own bone set that can build a complete skeleton of a cow)… The landscapes are evenr-surprsing, colours change, streams whisper, flowers bloom, mermots whistle, falcons hover, mosquitoes bite (be aware that there is no way of buying a proper mosquito repellent in China). Go there and immerse yourself.

/

Niby wiadomo – każdy przecież widział fotografie bezkresnych stepów, zielonych wzgórz itp. Warto jednak tych przestrzeni doświadczyć osobiście, przyjżeć się z bliska tym aksamitnym materiałom pokrywającym pagórki, tu i ówdzie lekko przetartym, spod których to tu, to tam, wyłażą szkielety skał (albo i nie skał – wystarczy się przejść po pastwiskach albo i nawet po przedmieściach a można spokojnie skompletować szkielet np. krowy)… Pejzaże są zresztą niejednorodne, kolory zmieniają się jak w kalejdoskopie, strumyki chlupią, kwiatki kwitną, świstaki świszczą, sokoły kołują, komary kłują (a propos – uprzedzam, że w Mongolii nigdzie nie dostaniecie porządnego sprayu przeciw komarom)… Warto po prostu tam być i się tym wszystkim zachwycić.

***

Places/Miejsca

Ulaanbaatar

Chaotic, noisy, jammed, smoggy. I didn’t stay there for a long time – Ulaanbaatar is the only really big city in Mongolia and I was not looking for a big city experience this time. The city is pretty strange – with over one million people living there there seems to be only one main street („Peace Avenue”) with all the cars pushing their way through there (as for pushing – don’t expect Mongolians to queue properly, just sharpen your elbows). If you feel like it – check the department stores, museums, monuments etc. I recommend staying in Gana’s Guesthouse (the cheapest option there: 5 USD a night) in the ger district (the guesthouse itself has gers … on top of the building).

/

Chaos, hałas, korki, smog. Nie posiedziałem tam długo – Ulaanbaatar to jedyne w Mongolii duże miasto a ja akurat doświadczeń miejskich nie szukałem. Dziwne to zresztą miasto – ponadmilionowe, z jedną główną ulicą („Aleja Pokoju”), którą pchają się wszystkie auta (a propos pchania – Mongołowie nie mają w zwyczaju ustawiać się w kolejkach – wpychanie się jest na porządku dziennym). Jak ktoś chce, to może sobie pozwiedzać domy towarowe, muzea, pomniki itp. Polecam nocleg w Gana’s Guesthouse (najtańsza opcja: 5 dolarów od osoby) w dzielnicy gerowej (sam guesthouse dysponuje również gerami, z tym że ustawionymi … na dachu budynku).

***

Zamyn-Uud

My first ever contact with Mongolia. The memories that I keep are those of wrestling tournament in the park (one of the wrestlers that I met – a giant whocould crush me into pieces if he wanted – turned out to be a very sympathetic university student wrestling during summer holidays to earn some extra cash; he was terrible shy with me beause of his not-so-perfect English…) and of the bums strolling around the railway station, handing me cucumbers out of the blue and then following my every step hoping for some penny.

Some practical information: to get to Zamyn-Uud from Erlian you just take the bus to the border (the fare is 1 yuan; the border opens at 8 in the morning, I advise you to arrive early), then find a jeep that will take you across the border (50 yuan; plus extra 5 yuan to be paid to the border officers – for nothing at all) to the railway station in Zamyn-Uud. By the way – the cheapest hotel in Erlian (60 yuan a room) is located in the same building as the bus station.

/

Mój pierwszy kontakt z Mongolią. Główne wspomnienia to zawody zapaśnicze w parku (poznany jeden z zawodników – wielkolud, który mógłby mnie zmiażdzyć przez nieuwagę, okazał się być bardzo sympatycznym studentem, dorabiającym sobie w wakacje uczestnictwem w turniejach; wielkolud był wobec mnie bardzo nieśmiały, bo niedostatecznie dobrze władający językiem angielskim) i okołodworcowi pijaczkowie, wręczający mi ogórki a potem próbujący wyciągać ode mnie kasę.

Uwagi praktyczne: aby dostać się do Zamyn-Uud z Erlian wystarczy wsiąść w autobus (1 yuan), dojechać do granicy (otwierają o 8 rano, warto tam się zjawić w miarę wcześnie), wyczaić kogoś, kto nas przewiezie (odpłatnie – 50 yuanów; dodatkowo trzeba zapłacić pogranicznikom 5 yuanów za nic) aż do dworca w Zamyn-Uud i gotowe. Acha, najtańszy hotel w Erlian (pokój kosztuje 60 yuanów) znajduje się w tym samym budynku, co dworzec autobusowy.

***

Tsetserleg

A long way to the West (with only a part of the road covered with asphalt). I reach my destination by bus (leaving UB around 2PM, arriving aroun 10PM).

The village-ish looks are deceiving – Tsetserleg actually taks quite a lot of space. It has a beautifully located buddhist temple, university, park, a couple of bars and even a disco. My attention was drawn to the main square with a big screen screening news, music videos, radio programs or nothing at all, depending on the mood of whoever is operating the device. There is quite a number of foreigners residing in Tsetserleg, mainly teachers and other people from Peace Corps. There is also Risbek, who guides me around and hosts me in his apartment (for those who seek hotel-related information – there is a number of options available, including a hostel called Fairfield).

The most interesting thing here are the landscapes around the town – densely forested mountains to the North, where you can find all kinds of berries and mushrooms. In the South the nature is not so abundant but it stil very green and full of gers – traditional Mongolian tents where nomad families live (but not only them – many people keep gers next to their wooden houses and choose tents as their summer residence).

/

Kawał drogi (częściowo asfaltowej) na zachód. Docieram tu autobusem (wyjazd z UB około 14.00, docieram na miejsce ok. 22.00).

Wygląd małomiasteczkowy, ale Tsetserleg rozciąga się na sporym obszarze. Jest tu malowniczo położna świątynia buddyjska, uniwersytet, park, parę knajp, a nawet dyskoteka. Na uwagę zasługuje też główny plac z dużym ekranem, na którym czasem emitowane są newsy z kraju i ze świata, czasem teledyski, czasem audycje radiowe a czasem zupełnie nic. W Tsetserlegu mieszka sporo obcokrajowców, zwłaszcza nauczycieli i innych wysłanników Peace Corps. Jest też Risbek, który oprowadza mnie po mieście i gości w swoim mieszkaniu (dla tych, którzy wolą mieszkać w hotelach – jest ich tu kilka, łącznie z hostelem Fairfield).

Najciekawsze są jednak pejzaże dookoła miasta – na północ dość gęsto zalesione górki, w których można znaleźć i grzyby, i maliny, i inne smakołyki… Po południowej stronie jest bardziej łyso i surowo, za to tu i ówdzie bieleją płótna pokrywające gery, czyli tradycyjne mongolskie „namioty”, w których pomieszkują nomadzi (zresztą nie tylko nomadzi – w miastach często obok drewnianego domu stoi ger, w którym w lecie pomieszkuje cała rodzina, by w zimie przenieść się do domu).

***

Ulaangom

The capital city of Uvs province, looking like a proper armpit of the country, full of wooden fences and soc-real architecture. On the other hand – around the town there are lots of picturesque, snow-topped peaks and a couple of lakes. My hosts (I stay in a ger, like half of the Ulaangomians do) promise me to bring me to Bayan Nuur lake for a very reasonable fee. Excited by such persepective I wake up early and wait for the promised trip. We are leaving in just a moment, we only need to visit some friends, and then some others, we’ll help them tow the car, or maybe we won’t because we don’t have the right cord, so why don’t we visit other friends and relatives… All those people are very nice, they offer lots of cheese and milk tea without tea, but somehow the morning turns into afternoon and the lakes are not getting any closer… Eventually my driver informs me that he is not really planning to go to any lake at all but his cousing or maybe a brother has a taxi and can bring me there but it will cost me like twenty times more than agreed. No, thank you, I’d rather walk there. The driver won’t leave it like that though and offers to bring me (for free) to the closest lake (Uvs Nuur). However, on the way he makes a calculation and finds out that this is a little too far so he drops me off five kilometers away from the lake. To me it seems it’s more like 10-15 kilometers… And the closer to the shore I get, the more nasty and numerous the mosquitoes get. All in all, I decide to walk back to the town. In the meantime dusk falls and I stumble on heaps of bones – I think I found a cattle cemetery. I discover a jerboa jumping in between the skeletons, jumping even more intensely and chaotically when I turn my flashlight towards it.

Eventually I fall asleep on a hill next to the cemetery, with a view over Ulaangom. No ghost haunt me, no wolves eat me. But all night long noise birds fly over…

The next day I decide to leave the town and hitch a hike to Olgiy. All the people I meet tell me this is not doable but I know better and after four hours of waiting I manage to get on a neat jeep with two Turkish tourists and one Mongolian driver who doesn’t really know where to go.

/

Stolica prowincji Uvs, zabita dechami i socrealną architekturą. Za to dookoła sporo malowniczych, przyprószonych śniegiem szczytów a także jezior. Moi gospodarze (nocuję w gerze, jak połowa mieszkańców miasta) obiecują zawieźć mnie do jeziora Bayan Nuur za stosunkowo niewielką opłatą. Podekscytowaną taką perspektywą, zrywam się wcześnie rano i czekam na obiecany wyjazd. Wyjeżdżamy już za chwileczkę, tylko najpierw podskoczymy do znajomych, a później do innych znajomych, pomożemy odholować ich samochód, a może nie, bo nie mamy odpowiedniej linki, zatem odwiedzimy innych znajomych i krewnych… Wszyscy krewni i znajomi są bardzo mili, poczęstują nawet mleczną herbatą bez herbaty i serem, ale tymczasem dopada nas popołudnie a jezior wciąż nie widać… Mój kierowca w końcu oświadcza, że właściwie to wcale nie wybiera się nad żadne jeziora, ale kuzyn a może brat jest kierowcą taksówki i może mnie podrzucić za kwotę dwadzieścia razy wyższą od uprzednio ustalonej. Dziękuję i postanawiam wybrać się do jezior piechotą. Kierowca unosi się honorem i postanawia podrzucić mnie (za darmo) chociaż do najbliższego jeziora (Uvs Nuur). Po drodze jednak uznaje, że to jednak trochę za daleko i żegna się ze mną „pięć kilometrów” od brzegu. To znaczy, nie pięć a raczej piętnaście… Poza tym im bliżej brzegu, tym więcej komarów, zatem decyduję się na powrót do miasta. Tymczasem zapada zmrok a ja potykam się o walające się wszędzie kości zwierząt – najwyraźniej trafiłem na cmentarzysko dla bydła. Między kośćmi odkrywam kicającego skoczka pustynnego – przezabawne zwierzę, skrzyżowanie myszy z niedożywionym kangurem, na widok światła latarki kompletnie idiocieje, skacząc chaotycznie to tu, to tam.

Zasypiam na pagórku z widokiem na miasto. Nie zjadają mnie wilki, za to przez całą noc przelatują nade mną jakieś ptaszyska, furkocząc ponad dopuszczalne normy.

Następnego dnia postanawiam opuścić Ulaangom i złapać stopa do Olgiy – wszyscy zagajeni na ten temat mieszkańcy twierdzą, że to niewykonalne. Ja jednak nie odpuszczam i już po czterech godzinach zatrzymuje się wypasiony jeep z dwoma tureckimi turystami i jednym zagubionym mongolskim kierowcą (stop działa w Mongolii niezawodnie – prawie każde auto się zatrzymuje, z tym że aut nie jeździ zbyt wiele i nieczęsto na długich trasach; na wszelki wypadek na wstępie należy zaznaczyć, że nie płacimy za przejazd).

***

Olgiy (Bayan-Olgiy)

Halleluyah – foot and mouth disease! It’s the epidemic that caused the local Naadam festival to be postponed. And that means I can see it…

Olgiy is the capital city of Bayan-Olgiy province. Actually, this is no Mongolia anymore, there are only Kazakhs living here – the whole region is said to be more Kazakh than Kazakhstan itself. Some of the characteristic features of the city are mosques, communist symbols and frequent blackouts (the electricity is received from Russia, which makes no sens as using solar and wind energy could provide enough electricity for the whole Mongolia; I talk about it with Mukhit, who is planning to run in local elections and apply some changes: remove communist symbols, fight sloppiness and make the city function better).

In the centre – lots of tourist attractions: a museum (stuffed animals, local folkore and – creme de la creme – a whole floor of communist propaganda; a very interesting feature are the ladies who work in the museum and who force you to buy souvenirs from their shop – mostly handbags with traditional patterns, „very old”, „for you very cheap, only 35 thousand tugrik, 30, 20…”). You might also want to check the bazaar (this is also the place from which all the buses/vans/jeeps leave), the ueber-ugly theatre and the red square. The most awesome, however, is the Turkish restaurantcalled „Pamukkale”, serving non-Mongol food – thank goodness again! Another dining option is „Besbermak” with Kazach dishes, a little more ambitious than regular Mongolian cuisine.

As for lodging options – nothing really fancy, all hotels show off their slovenliness or maybe even drunkenness while constructing the building. The way the sanitary installations are laid makes me think of artistic installations rather than anything useful. The best value is probably „Blue Wolf” ger camp (10,000 a night). This is where I mean a funky bunch of Australians and Kiwis participating in Mongol Rally. The guys are slightly late as they took a long way through all the Stan countries…

Olgiy is also a great starting point for excursions into high mountains – you can visit a local tour agency and book a trip to snowy peaks, rafting spots or visit eagle hunters living in nearby villages.

/

Alleluja – pryszczyca! Pryszczyca spowodowała przesunięcie w czasie lokalnego festiwalu Naadam, dzięki czemu mam okazję się załapać. Zapasy, wyścigi konne i łucznictwo, czyli trzy męskie dyscypliny sportu…

Olgiy to stolica prowincji Bayan-Olgiy. Właściwie to żadna Mongolia, mieszkają tu tylko Kazachowie. Ponoć cały region jest bardziej kazachski nawet od Kazachstanu. Miasto charakteryzuje się obecnością paru meczetów, wielu symboli komunistycznych i częstymi przerwami w dostawach prądu (prąd ciągną z Rosji, co nie ma najmniejszego sensu, bo z samej energii słonecznej i wiatrowej można by zasilić całą Mongolię; dyskutuję o tym z Mukhitem, który chce wystartować wkrótce w wyborach lokalnych i zaprowadzić nowe porządki: usunąć komunistyczne symbole, zwalczać bylejakość i sensownie zorganizować funkcjonowanie miasta).

W centrum czeka nas mnóstwo atrakcji – muzeum (wypchane zwierzaki, stroje ludowe i – palce lizać – wciąż niezdemontowana wystawa materiałów o przodownikach pracy i ogólnie o osiągnięciach socjalizmu w regionie; największą furorę robią jednak panie oprowadzające po muzeum, nieodwołalnie prowadzące nas w kierunku muzealnego sklepiku z rękodziełem w postaci różnorakich toreb z wyhaftowanymi tradycyjnymi kazachskimi wzorami – „bardzo stare”, „dla Ciebie tylko 35 tysięcy tugrików, 30 tysięcy, 20…”). Do odhaczenia jest również bazar (spod którego odjeżdżają w różnych, interesujących turystów, kierunkach vany, furgony i jeepy), przeohydny budynek teatru i – rzecz jasna – plac czerwony. Największą atrakcję stanowi jednak restauracja turecka „Pamukkale” – serwująca NIE-mongolskie jedzenie, co samo w sobie powoduje, że dłonie składają się do oklasków (z jadłodajni wypada mi również polecić „Besbermak” z potrawami kuchni kazachskiej, nieco bardziej zaawansowanej technologicznie od mongolskiej).

Co do opcji noclegowych – nie należy liczyć na cuda, właściwie we wszystkich hotelach w oczy kłuje brakoróbstwo a może nawet pijaństwo podczas prowadzenia robót budowlanych i instalacyjnych. Sposób prowadzenia hydrauliki po ścianach przywodzi na myśl raczej instalację artystyczną niż użytkową. Najkorzystniej pod względem budżetowym jest w ger-campie „Blue Wolf” (10,000 tugryków za noc). Tamże poznaję m.in. wesołą australijsko-nowozelandzką ekipę, biorącą udział w Mongol Rally, sporo spóźnioną, bo jadącą przez wszystkie możliwe Stany (Turkmenistan, Uzbekistan itd.).

Jeśli komuś nie wystarczą malownicze widoki w bezpośrednim sąsiedztwie miasta, Olgiy stanowi też dobry punkt wypadowy w dalsze góry i doliny – można zamówić wycieczkę w ośnieżone szczyty, poraftować po rzece albo odwiedzić „Orlich myśliwych” (eagle hunters) mieszkających w pobliskich wioskach.

***

Tsengel

I visit this village precisely in order to find some eagle hunters; after a couple of hours of waiting I jump into a ZIL truck transporting petrol. The poor old vehicle is puffing and blowing and after countless stops and half a day spent on clambering the hills, it reaches Tsengel (70 km away from Olgiy).

After a little bit of sniffing around (ask about „birkut”) I manage to locate the eagle hunter ger. The hunters are not there, though and I only focus on staring at the huge birds tied to the ground among goats.

I stay with a newly met family; we eat dinner together – it’s a heap of mixed meat-bits. We all eat from one plate, using our hands as cuttlery and after we are done, the host pulls out a sticky rag to clean our hands one after another. You should not complain, though – the hosts offer you all they have and their hospitality is overwhelming. As for hospitality and generosity – after I return to Olgiy and tell the local kids I’m leaving Mongolia the next day, they wanted to stop me or at least offer me something… And they gave me what they had – bits of cheese or a plastic gun (I had fun transporting that through the border later on). I felt so stupid surrounded by this selfless genuine generosity…

/

Do wioski tej wybieram się właśnie w nadziei namierzenia eagle hunters; po paru godzinach oczekiwania ładuję się do ZIŁa transportującego benzynę. Poczciwa maszyna sapie i dyszy i poci się i po niezliczonych przystankach i połowie dnia spędzonej na gramoleniu się pod górę, dociera do oddalonego o 70 km Tsengel.

Po małym researchu (należy pytać o „birkut”) udaje mi się namierzyć rzeczonych myśliwych, z tym, że sami myśliwi są nieobecni, ograniczam się zatem do gapienia się na olbrzymie ptaszyska przywiązane do ziemi pośród pasących się kóz, łypiące na mnie podejrzliwie.

Na noc zatrzymuję się w gerze nowopoznanej rodzinki, z którą wspólnie spożywamy kolację w postaci zmasakrowanej kozy. Jemy kulturalnie, ze wspólnego talerza, używając dłoni a na koniec gospodyni wyciąga lepką szmatę, w którą po kolei wszyscy wycierają tłuste palce… Nie należy jednak wybrzydzać – gospodarze ofiarują to, co mają a ich gościna jest naprawdę ujmująca. A propos gościny i ofiarności – kiedy, po powrocie do Olgiy, wspomniałem napotkanym dzieciakom o tym, że nazajutrz wyjeżdżam – te koniecznie chciały mnie powstrzymać albo przynajmniej coś mi podarować; dały co miały – kostkę sera, plastikowy pistolet na kapiszony (z którym mam zresztą potem problemy na granicy)… Czułem się nieskończenie głupio wobec tej bezinteresownej życzliwości.

***

In-betwen/Pomiędzy

The beautiest views and the best places are those in between… Sometimes it’s the jeep driver gets lost and brings me and the Turkish tourists (by the way – Turks come here in big numbers as this is where prototurks, so called Blue Turks, used to reside) just next to picturesque lakes (Bayan Nuur and the amazing Achit Nuur, with the most amazing landscape around that contains it all: snow mountains, desert, camels, goats, weirdly shaped rocks…), sometimes we catch a flat tyre in a beautiful wilderness, sometimes we stay for night in a God-forsaken village… And the last part of the trip – the far too long road to the border, leading along the river and through canions, full of rocks fallen off the mountains… All those amazing views and the Mongolian wickedness – I will be missing it a lot.

/

Najpiękniejsze widoki i najlepsze miejsca to te „pomiędzy”… A to kierowca jeepa pomylił trasy i niechcący powiózł mnie i tureckich turystów (a propos – tureccy turyści przybywają tu w dużych ilościach, bo to właśnie na tych terenach urzędowali dawno temu prototurkowie – Blue Turks) tuż obok malowniczych jezior (Bayan Nuur i zadziwiające Achit Nuur, wokół którego rozpościera się widok zawierający absolutnie wszystko: i ośnieżone szczyty, i pustynię, i wielbłądy, i kozy, i fantazyjnie uformowane skały…), a to złapaliśmy gumę na pięknym pustkowiu, a to zanocowaliśmy w gościńcu w zapomnianej przez wszystkich wiosze… Wreszcie ostatni fragment podróży – ciągnąca się w nieskończoność droga do granicy, wiodąca wąwozem wzdłuż rzeki, zawalona głazami i głazikami odpadniętymi od surowych, poszarpanych gór. Tych nieogarnionych widoków i całej mongolskiej pokręconości będzie mi mocno brakować…

Datong, 2013.07

It so happened that I paid a short visit here. Located in northern China, Shanxi province, Datong shows you what modern China is about. Imagine a medium sized city („medium” as understood in China) where the whole central part is under construction – excavators cranes and other machines work day and night in front of the windows of citizens who never complain. And the goal of it all is not constructing new skyscrapers – that would be too obvious. They’re making all the mess to destroy the dwelling boroughs and replace them with new „old town” with its „ancient” city walls. The size of the project and its absurdity is quite shocking. But I guess somebody (who doesn’t really care about historical authenticity) calculated that this will pay off and will draw hordes of tourists with loads of money.

One Polish tourist went to the most famous and authentic (I hope) historical site, a UNESCO World Heritage spot – the Yungang grottoes, full of Buddha sculptures, some of them 1500 years old. It felt OK, though not shockingly impressive – as usual there are too many noisy local tourists roaming around (the idea of being respectful for a former holy place doesn’t cross anyone’s mind), kitchy fake constructions being erected around. And the ticket price a little too elevated. But ayway, if you somehow find yourself arriving in Datong – seeing the grottoes is a must.

***

Tak się złożyło, że wpadłem tu z krótką wizytą. Położone na północy Chin, w prowincji Shanxi, Datong dobrze obrazuje to, czym stały się współczesne Chiny. Wyobraźcie sobie średniej wielkości miasto (w skali chińskiej), w którym całe centrum jest rozkopane, koparki, dźwigi i inne ustrojstwa pracują dzień i noc pod oknami cierpliwie to znoszących mieszkańców… A pracują nie po to, żeby wybudować nowe drapacze chmur – to by było zbyt oczywiste… Otóż machiny te warczą, furczą i stukają, burząc dzielnice mieszkaniowe i budując nowe „stare miasto” wraz z „zabytkowymi” murami obronnymi. Skala projektu poraża tak jak i jego absurdalność. Niemniej jednak włodarze uznali najwyraźniej, że należy stworzyć mega wielką atrakcję turystyczną, mającą w głębokim poważaniu prawdę historyczną i architektoniczną, za to umożliwiającą zarobienie gigantycznych pieniędzy na turystach…

Pieniądze na turyście z Polski zarobili operatorzy najsłynniejszego i (chyba) autentycznego zabytku, wpisanego przez UNESCO w rejestr Światowego Dziedzictwa Kulturowego. Mowa o grotach Yungang, pełnych rzeźb i płaskorzeźb przedstawiających Buddę, niektóre z nich mają ok. 1500 lat. Wrażenia OK, choć bez rewelacji – jak zwykle w takich miejscach za dużo hałaśliwych Chińczyków (nikt tu nawet nie bierze pod uwagę okazywania szacunku byłemu miejscu kultu), kiczowatych konstrukcji powstających dookoła a i cena biletu wg mnie przesadnie wysoka. Niemniej jednak, jeśli akurat wylądujecie w Datong – nie wypada wspomnianych grot nie zwiedzić.

Suzhou 2013.03

A popular getaway destination for all Shanghaiese who are tired with the bustle of a big city. One hour by train, Suzhou is … yet another big city, though a lot smaller than Shanghai and more relaxed. It is famouns for its parks and gardens, during my trip, however, I focused on the „snack street” – Shang Tang.

***

Popularne miejsce, do którego uciekają mieszkańcy Szanghaju, zmęczeni zgiełkiem wielkiego miasta. Oddalone o godzinę jazdy pociągiem, Suzhou to … również wielkie miasto, ale zdecydowanie mniejsze od Szanghaju i nieco mniej hałaśliwe. Słynie z wielości parków i ogrodów, jednak podczas mojej krótkiej wizyty skupiłem się na „ulicy przekąskowej” czyli położonej przy kanale malowniczej Shang Tang.

2012/13 Malaysia, Penang

The desert or a cherry on top of my travel cake is Penang – the island on West coast of Malaysia. I reach it after one day of hitch-hiking – it is slightly more difficult to practice it here as people really don’t understand what you mean; some others, though, are quite touching with their reactions: one Pakistani guy wanted to hand me money or even host me as he was convinced I would never reach my destination; I eventually got a great 7-hour ride with ultra-nice couple from Georgetown.

And this dessert is delicious indeed, multi-flavoured as Penang’s culture, history, architecture and cuisine. This island is no exception for the whole Malaysia either – the whole country is a mixture of cultures: Chinese, Indian and Malay. Ever since the country gained independence in 1963, efforts have been constantly made to create a harmonious and tolerant society, with much success. Only sometimes you can feel the discontentment of Chinese and Indians as for the over-representation of Malay people in institutions or unfair quota for those who enter universities. I couldn’t help but notice that The Indians are in charge of the least paid and hardest jobs. Also, the biggest achievement of all – the religious tolerance – only functions with the principal rule applied: don’t talk about differences in religions. You have to admit that managing such a varied society is quite a challenge and it seems that Malaysia is doing quite fine.

Deserem, a może wisienką na wycieczkowym torcie jest Penang – wyspa na zachodnim wybrzeżu Malezji, na którą docieram po całodniowym stopie (jest tu trochę trudniej niż w Tajlandii, bo ludzie naprawdę nie wiedzą, o co chodzi; za to ci, którzy się zatrzymują czasami wręcz wzruszają swą pomocnością – dość powiedzieć, że jeden Pakistańczyk chciał mi wręczyć pieniądze a nawet przenocować, przekonany, że nie uda mi się nigdzie dojechać; po czym złapałem rewelacyjnego 7-godzinnego stopa z przesympatyczną parką z Georgetown).

Zaiste, deser to wyborny, wielosmakowy, tak jak wieloskładnikowa jest kultura, historia, architektura i kuchnia Penangu. Wyspa ta nie jest zresztą wyjątkiem w skali Malezji – cały kraj jest tyglem kultur: chińskiej, hinduskiej i malajskiej. Od czasu uzyskania niepodległości w 1963 r. nie ustają wysiłki, by stworzyć harmonijne i tolerancyjne społeczeństwo, co w znacznym stopniu się udaje. Podskórnie jednak daje się wyczuć niezadowolenie Chińczyków i Hindusów np. z nadreprezentacji Malajów w urzędach czy ustaleniu korzystnych dla Malajów tzw. kwot przy przyjmowaniu na uniwersytety. Nie da się też ukryć, że to najczęściej Hindusi wykonują najgorzej opłacane i najcięższe prace. Największe osiągnięcie, czyli tolerancja religijna została okupiona niepisaną umową, że o różnicach między religiami nie należy dyskutować. Trzeba przyznać, że utrzymanie w ryzach tak różnorodnych grup etnicznych/wyznaniowych to nie lada wyzwanie i należy Malezji pogratulować, że w znacznym stopniu udaje się jej temu wyzwaniu sprostać.

Pantai Kerachut National Park

I begin my Penang experience with a trip to national park – the excursion is organised by my friendly hosts – Hanson and Coline, with a participation of their friends who are studying to become tourist guides. It is a noisy and fun bunch with whom I check out a meromictic lake (a lake where the upper and lower layer of water of different origins never mix; there is nothing to mix today, though – this is dry season; I admire the funny shellfish shuffling in the mud – they will make our dinner later in the evening), we also swim next to a number of beaches (including Monkey Beach, where we have to put people on guard so that the monkeys don’t steal anything from our backpacks), we walk through the jungle to to the lighthouse and we watch the funnily shaped rocks – Crocodile, Rabbit, Turtle… We end the exhausting trip with a glass of cool starfruit juice.

Doświadczanie Penangu rozpoczynam od wycieczki do parku narodowego – wypad zorganizowany przez moich życzliwych gospodarzy – Hansona i Coline, przy współudziale ich znajomych, kształcących się na przewodników turystycznych. Wesoła to i hałaśliwa kompania, z którą udaje się nam obejrzeć jezioro meromiktyczne (czyli takie, w którym górna i dolna warstwa wody nie mieszają się ze sobą; tym razem nie ma nawet czego mieszać, bo to pora sucha, za to w błocie pociesznie człapią skorupiaki, które zjemy później na kolację), popluskać się na kilku plażach (w tym na Monkey Beach, gdzie stawiamy na warcie mocną ekipę, coby małpom nie przyszło do głowy ukraść coś z plecaków), wgramolić na latarnię morską, a także obejrzeć fantazyjnie uformowane głazy (odpowiednio zresztą nazwane: Krokodyl, Królik, Żółw…). Na zakończenie wyczerpującej wycieczki gaszę pragnienie wyśmienitym sokiem z karamboli (starfruit)…

Clan jetties / Pomosty klanowe

One of the attractions of Georgetown (the city taking up a big chunk of the island) are Chinese clan jetties. Some of them have been turned into tourist thingies (you can even find a hostel here) but in most places you still find the original Hokkien clans dwelling the wooden houses, living a slow life and watching the tourists pass by. Nowadays the jetties are not extended anymore, though before it was natural to make them longer and add new houses on pales. One interesting thing about the houses is that they are very narrow but deep – this is because of former real estate tax that was calculated basing on the width of the house.

Jedną z atrakcji Georgetown, miasta zajmującego sporą część wyspy, są chińskie klanowe pomosty. Część z nich została uturystyczniona (jest tu nawet hostel), ale w większości miejsc wciąż mieszkają hokkienowe klany, prowadząc niespieszny tryb życia i przyglądając się ciekawskim turystom. Obecnie pomosty nie są już rozbudowane, choć swego czasu naturalną rzeczą było „wyciąganie” ich w głąb morza i dobudowywanie kolejnych domów na palach. Co ciekawe – domy te są zawsze bardzo wąskie, za to głębokie – ma to związek z niegdysiejszym podatkiem od nieruchomości, naliczanym od szerokości domostwa właśnie.

Masjid Kapitan Keling street / ulica Masjid Kapitan Keling

Also called Harmony Street. On its whole length (as well as its extensions) you find temples of all possible religions – Hindu, Buddhist, Catholic as well as Mosques.

 /

Zwana ulicą harmonii – nie bez przyczyny: na całej jej długości (a także przedłużeniu i odnogach) znajdują się świątynie wszelkich możliwych religii – hinduistyczna, buddyjskie, katolicka i meczety.

Kapitan Keling mosque / Meczet Kapitan Keling

Built in 1801 in Moghul style by Indian Muslims, expanded in early 20th century, an easy to find landmark in the heart of touristy part of the city. In the mosque itself I meet a vary nice elderly mister (you could even call him a guide, it’s just that there is nothing to show in the mosque itself; anyway it is not allowed to enter the very interior of the building) with whom I enjoy an interesting talk. My interlocutor’s task, mission and hobby is talking about Islam and making Westerners understand that this religion is not so scary after all. I also learn that the mister had been to Mecca not that long ago and he is planning to go there again. But as he can’t afford to pay such a trip by himself, he depends on an organisation that organizes journeys to Mecca for next to nothing. It’s just that he will have to wait …24 years! He shows me his ticket that says: 2027. And he laughs with his his disarming, sincere, toothless, seventy-year old smile: I am so lucky to be diabetic! They will probably make my waiting time shorter! Inshallah!

Wybudowany w 1801 r. w stylu moghulskim przez muzułmanów z Indii, rozbudowany na początku XX w. stanowi charakterystyczny punkt orientacyjny w samym sercu dzielnicy „turystycznej”. W samym meczecie trafiam na miłego starszego pana (chciałoby się powiedzieć – przewodnika, ale w meczecie nie ma za bardzo czego zwiedzać, a nie-muzułmanom to i nawet nie za bardzo wolno), z którym wdaję się w dłuższą rozmowę. Zadaniem, misją i zarazem hobby mojego rozmówcy jest opowiadanie o islamie i uzmysławianie zachodnim turystom, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Dowiaduję się też, że pan przewodnik był niedawno w Mekce i wybiera się tam ponownie. Ale ponieważ nie stać go na samodzielne sfinansowanie takiej wyprawy, polega na odgórnie zorganizowanym przez organizację typu „muzułmanie muzułmanom” projekcie, według którego za półdarmo do Mekki będzie mógł się wybrać już za …24 lata. Macha mi przed nosem kwitem, na którym stoi czarno na białym: 2027. I śmieje się, swoim rozbrajającym, szczerym, bezzębnym, siedemdziesięcioletnim uśmiechem: całe szczęście mam białaczkę, więc możliwe, że przyspieszą mi termin! Inszallah!

Khoo Kongsi

Chinese luxury-type temple. You won’t find such amazing roof decorations, precisely round granite that flows in flower-figural motives, glittering gold and tasty paintings anywhere in China (where the engineers of this building come from). It is widely claimed that Chinese culture in Malaysia is a lot more Chinese than anywhere in the world. And the temples – even though not so impressive in terms of size – are stunning and hypnotizing with the precision of the artists (Artists).

Because of a funny misunderstanding (temple guards interpret my information about an empty can left on the table as fire alarm) I make new friends – security guys from Nepal and Pakistan. A can of coke deepens our friendship, we exchange our emails and promise each other to keep in touch (the Pakistani friend is planning to come to Poland soon – he doesn’t yet know what he will be doing there but he is planning to do it for five years).

Chińska świątynia klasy lux. Tak odjechanych zdobień dachu, precyzyjnie zeszlifowanego granitu, wijącego się we wzorach kwiatowo-roślinno-figuralnych, olśniewających złoceń i wysmakowanych malowideł próżno szukać w samych Chinach, skąd przecież wywodzą się konstruktorzy tejże świątyni. Wielu zresztą twierdzi, że chińska kultura w Malezji jest najbardziej chińska na całym świecie. A świątynie, choć zazwyczaj nie imponują rozmiarami, to umiłowanie detalu twórców tych dzieł sztuki przez duże SZ budzi podziw i hipnotyzuje.

W wyniku zabawnego nieporozumienia (podaną przeze mnie informację o tym, że ktoś zostawił pustą puszkę po słodkim napoju na stole-instalacji imitującej dawne życie codzienne, strażnicy mylnie interpretują jako alarm pożarowy), zyskuję nowych kumpli – ochroniarzy z Nepalu i Pakistanu. Puszka koli cementuje naszą przyjaźń, następuje wymiana namiarów i solenne zapewnienia o pozostaniu w kontakcie (kolega z Pakistanu wybiera się wkrótce do Polski – nie wie jeszcze, co tam będzie robił, ale planuje to robić przez pięć lat).

Maha Miriamman temple / Świątynia Maha Miriamman

Hindu temple. Closed. But even on the outside it looks neat.

Hinduistyczna. Zamknięta. Ale i z zewnątrz wygląda sympatycznie.

Han Jiang Teochew

Buddhist temple, newly reatored. Very nice door decorations.

Świątynia buddyjska, niedawno odrestaurowana. Bardzo ładne zdobienia bramy.

Hok Teik Cheng Sin

Very nice, too.

Też ładna

Little India

Very lively at night. Full of music, colours and smells that teleport us to India.


https://www.youtube.com/watch?v=oBxyBTfiD98

Dzielnica ożywająca zwłaszcza wieczorem. Pełna muzyki, kolorów i zapachów, przenoszących nas do Indii.

Seh Tek Tong Cheach Kongsi

Built in 1870 by one of the oldest Hokkien clans on the island. A surprise supplement to the traditional Chinese architecture are lion heads standing for loyalty of local Chinese to British monarchy.

Ukończona w 1870 r. przez jeden ze starszych klanów Hokkien na wyspie. Zaskakującym dodatkiem do tradycyjnej chińskiej architektury są lwie głowy, symbolizujące lojalność miejscowych Chińczyków względem korony brytyjskiej.

St George church / Kościół św. Grzegorza

The oldest Anglican church in the whole south-east Asia. The building was accomplished in 1818. Fully revamped in 2009.

Najstarszy anglikański kościół w całej Azji południowo-wschodniej. Budowę ukończono w 1818 r. W 2009 r. przeszedł gruntowną renowację.

Kuan Yin (Goddess of Mercy) temple / Świątynia Bogini Miłosierdzia

Under renovation. Messy.

Obecnie prowadzone prace remontowe. Bałagan.

Melayu Lebuh Acheh mosque / Meczet Melayu Lebuh Acheh

Built in 1808. Descendants of first Arab settlers on the island are still living in 19th century bungalows surrounding the mosque.

Wybudowany w 1808 r. Potomkowie pierwszych arabskich osadników na wyspie wciąż mieszkają w XIX-wiecznych bungalowach okalających meczet.

Streetart

Local authorities were brave enough to let some of the UNESCO walls be decorated by young Lithuanian artist – Ernest Zachahrevic. His “interactive” paintings have become a massive success right away – everybody wants a photo with a mural in the back.

Śmiałym ruchem lokalnych władz było zezwolenie na ozdobienie kilku ścian w zabytkowej dzielnicy miasta przez młodego litewskiego artystę – Ernesta Zacharevica. Jego „interaktywne” obrazy z marszu stały się megaatrakcją, z którą wypada mieć zdjęcie.

2012/13 Thailand, Sungai Kolok

This is where I say goodbye to Thailand. I didn’t have the time to experience the bad reputation of this border town. Before I reach Malaysia I notice the results of floods that visit the region of Golok river every year (hence so many houses on pales).

Tutaj żegnam się z Tajlandią, nie zdążywszy posmakować nienajlepszej reputacji, jaką cieszy się to nadgraniczne miasto. Przed przejściem na stronę malajską zauważam za to skutki powodzi, które co roku o tej porze podmywają okolice rzeki Golok (stąd często spotykane domy na palach).