Guatemala 2021

Santa Elena|Tikal|Cobán|Semuc Champey|Quiché|Chichicastenango|Atitlán|Xela|Guatemala City|Antigua

(Each destination follows this pattern: English text 1st, photos 2nd, Polish text 3rd/najpierw po angielsku, potem zdjęcia, potem po polsku)

Re-entering Palenque, using a combination of colectivo and mini-truck (on which the greedy driver tries to pack far too many passengers, leading to an unpleasant confrontation with the traffic police), we reach the border crossing (leaving through Tenosique). The traffic here is low, the border guards definitely don’t feel like doing much, every now and then a group of people are slowly crossing the border without bothering to pass the control, shirts are sticking with sweat, flies are buzzing, the hot day is spreading over the steaming asphalt.
On the other side – the tiny bit of a border town, with a couple of shops where you can exchange pesos for quetzales (at an OK rate, although it’s better to check it online before the transaction). The heat stretches the wait for the bus that will take us to the town of Santa Elena (beware of attempts to inflate the ticket price!).

We begin our tour of Guatemala – a country of a totally different, smaller scale than Mexico, with people of a different mentality, with a different cuisine (spoiler: foodwise it is a total downgrade and will remain so until Colombia, where the creativity of the chefs is once again revived and is not limited to preparing only rice and beans).

//

Zawinąwszy ponownie do Palenque, metodami kombinowanymi – colectivo, paka miniciężarówki (na której zachłanny kierowca próbuje upchnąć zdecydowanie zbyt dużo pasażerów, co prowadzi do nieprzyjemnej konfrontacji z drogówką), docieramy do przejścia granicznego (od strony Tenosique po stronie meksykańskiej). Ruch tu niewielki, pogranicznikom zdecydowanie nic się nie chce, co jakiś czas grupka osób powolnym krokiem przekracza granicę, całkowicie pomijając kontrolę, koszule lepią się od potu, mucha bzyczy, dzień leniwie się rozlewa po asfalcie.

Po drugiej stronie – zaczyn miasteczka granicznego, z paroma sklepikami, w których można wymienić pesos na quetzales (po znośnym kursie, choć lepiej go sprawdzić online przed transakcją). Upał rozciąga czekanie na busika, który zawiezie nas do miejscowości Santa Elena (uwaga na próby zawyżenia ceny przejazdu!).

Zaczynamy zwiedzanie Gwatemali – kraju o zupełnie innej, mniejszej skali niż Meksyk, z ludźmi o odmiennej mentalności, z inną kuchnią (spoiler: pod tym względem jest to totalny downgrade i tak już będzie aż do Kolumbii, gdzie kreatywność kucharzy znów odżywa i nie ogranicza się do serwowania wyłącznie ryżu i fasoli).


Santa Elena

After leaving the bus station we step into a slight atmosphere of street zombies, which slowly fades as we get closer to the centre, which has a few cheap hotels, some shops and restaurants. There is also a modern shopping mall which at the moment seems to be struggling to get off the ground and many of the spaces are empty (probably partly due to Covid). We check into our Express Hotel (cheap, as there have been very few guests recently; it is clean and tidy, the lakeshore is right there in front of youand there is even a small swimming pool with a green iguana lounging around – a very pretty colour, however, the colour of the water in the pool is a bit off-putting) and start exploring.

We cross the bridge to the islet of Flores, quietly perched on Lake Petén Itzá. Along the way, we witness a motorcyclist hit an iguana crossing the road, then pick up the carcass because the idea of a tasty dinner has just occurred to him. The islet is reasonably picturesque, but it’s hard to be impressed with the Mexican vivid colours fresh in our minds. Here, everything is a few tones more faded, greyed-out. Even the people are no longer so friendly, smiles seem to be narrower and no one is chatting you up in the street. The friendliness of Guatemalans is definitely more discreet.

I meet another juggler here – this time it’s Mikie from Scotland. He’s stuck here because his dog, until now a faithful travelling companion, has run away and decided to get separated in Santa Elena, but Mikie is hoping she’ll still come back… Ultimately she doesn’t, and Mikie moves on, because after all, the world needs to get explored, right?

//back to top/do początku

Santa Elena

Po wyjściu z dworca autobusowego wdeptujemy w klimat ulicznych zombies, który powoli zanika wraz z przybliżaniem się do centrum, w którym znajduje się kilka tanich hotelików, trochę sklepów i restauracji. Jest też nowoczesne centrum handlowe, które chwilowo ma chyba trudności z ruszeniem z kopyta i wiele lokali stoi niewynajętych (pewnie częściowo z powodu Covidu). Lokujemy się w naszym Hotelu Express (tanio, bo i gości ostatnio bardzo mało; czysto tu i schludnie, brzeg jeziora tuż i jest tu nawet tyci basen, wokół którego dostojnie człapie zielona iguana – bardzo ładny to kolor; ale już do koloru wody w basenie można mieć pewne zastrzeżenia) i ruszamy na zwiad.

Przechodzimy mostem na wysepkę Flores, cicho przycupniętą na jeziorze Petén Itzá. Po drodze jesteśmy świadkami jak motocyklista potrąca iguanę przechodzącą przez ulicę, po czym podnosi zwłoki, bo właśnie przyszedł mu do głowy pomysł na smaczny obiad. Wysepka jest w miarę malownicza, ale trudno się nią zachwycić, mając w świeżo w pamięci meksykańskie kolory. Tutaj wszystko jest o kilka tonów bardziej wypłowiałe, zszarzałe. Nawet ludzie nie są już tak przyjaźni, uśmiechy jakby węższe i nikt przyjaźnie nie zaczepia na ulicy. Sympatyczność Gwatemalczyków jest bardziej dyskretna i ukryta.

Spotykam tutaj kolejnego żonglera – tym razem jest to Mikie ze Szkocji. Utknął tu, bo uciekła mu psica, do tej pory wierna towarzyszka podróży, która w Santa Elena postanowiła się odłączyć, ale Mikie liczy, na to, że jeszcze wróci… Ostatecznie nie wraca, a Mikie ruszaj dalej, bo przecież świat sam się nie zwiedzi.

//back to top/do początku


Tikal

Santa Elena is actually just a warm-up before the biggest attraction of this area of Guatemala: the ruins of Tikal, which are some of the largest Mayan ruins in general. However, it is not the size of Tikal that is the most awesome, but the whole atmosphere created by the mysterious structures that suddenly emerge from the dense tropical forest. The Temple of the Jaguar dominates the area, but other buildings, hidden here and there, are quite impressive, too… Some of them can be climbed up and looked at in the green immensity of the forest, from which the stone heads of the temples protrude. As you stroll along the quiet paths leading from one structure to another, nature announces its presence from time to time in a colourful way – an aracari or toucan flies by, a howler makes its noises, a spider monkey flits through the treetops and a wild pearl turkey strolls across a clearing. And there is the most peculiar animal you can come across here – the red tejon/coati/coatimundi, a bizarre invention of nature, that runs through the forest in flocks of cute little animals. For its multitude of attractions with natural additions, Tikal receives a score of 10/10.

P.S. Beware of howler monkeys occasionally throwing their poop at tourists.

//back to top/do początku

Tikal

Santa Elena to właściwie tylko rozgrzewka przed największą atrakcją tego rejonu Gwatemali: ruinami Tikal, stanowiącymi jedne z największych ruin majańskich w ogóle. Jednak to nie rozmiarami Tikal zachwyca, ale całą atmosferą, którą tworzą tajemnicze budowle wyłaniające się nagle z gęstego tropikalnego lasu. Nad całością dominuje imponujących rozmiarów Świątynia Jaguara, ale i inne budowle, poukrywane to tu, to tam, robią spore wrażenie… Na niektóre z nich można się wspiąć i porozglądać po zielonym bezkresie lasu, spośród którego wystają kamienne głowy świątyń. Przechadzając się cichymi ścieżkami, wiodącymi od jednej do drugiej struktury, co jakiś czas w barwny sposób daje o sobie znać natura – a to przeleci aracari albo tukan, a to zawyje wyjec, a to w koronie drzew przemknie czepiak (spider monkey) a po polanie przeczłapie dziki indyk perłowy. I jest najoryginalniejszy zwierz, na którego można tu trafić – rudy tejon/coati/coatimundi, przedziwny i przesympatyczny wynalazek natury, która każe mu ganiać po lesie rozfurkanymi, pociesznymi stadkami. Za mnogość atrakcji z naturalnymi ozdobnikami Tikal otrzymuje notę 10/10.

P.S. Uwaga na rzadkie przypadki rzucania w turystów odchodami przez wyjce.

//back to top/do początku

Cobán

A very stopover kind of place, which is not to say it has no charm – there is a church, some nice restaurants and chill cafes as well as marketplaces with cheap clothes to be found here. Plus, while shopping in local supermarkets I find that Guatemala is THE place to buy chocolate tableas (though they like to add some sugar into the mix).

//back to top/do początku

Cobán

Bardzo przesiadkowe miejsce, co wcale nie oznacza, że brak mu uroku. Jest tu kościół, parę przyjemnych restauracyjek i kawiarenek, a także targowiska/sklepiki z bardzo tanimi ciuchami. Poza tym, podczas zakupów w lokalnym supermarkecie zdaję sobie sprawę, że Gwatemala to idealne miejsce do zaopatrzenia się w w tabliczki rozpuszczalnej czekoladę (bardzo dobra cena; zazwyczaj z dodatkiem cukru).

//back to top/do początku


San Agustín Lanquín / Semuc Champey

Heading south, we arrive at San Agustín Lanquín, our base camp to Semuc Champey, a very interesting river and rock formation. At our base camp, quite nicely situated between gentle hills, we witness colourful crowds coming from all the surrounding villages to collect their monthly pensions and benefits.

Semuc Champey does not disappoint – it is a complex of natural, shallow pools, carved into the rock, under which there is a river flowing secretly. You can take a dip in the pool, walk around and climb up to the lookout point, being carefully watched by howler monkeys lurking in the tree branches along the way. We also meet a group of cheerful kids fishing in the river and another group with whom we make a photo duel. In fact, it is only with the kids that it is easy to make friends in Guatemala, as the adults are full of reserve and do not trust foreigners very much (which makes sense, given the history of contacts between Europeans and the original inhabitants of this part of the world). It is also possible to stay overnight at Semuc Champey itself, but we find the prices disproportionate to the standard offered, so we return to Lanquín. From here we continue south towards Lake Atitlán.

//back to top/do początku

San Agustín Lanquín / Semuc Champey

Zmierzając na południe, zahaczamy o San Agustín Lanquín, naszą bazę wypadową do Semuc Champey, bardzo ciekawej formacji rzeczno-skalnej. W naszej bazie wypadowej, całkiem ładnie położonej, między łagodnymi wzgórzami, trwa właśnie wypłata rent i zasiłków, co sprawia, że jest bardziej tłoczno i kolorowo, niż to zwykle bywa.

Semuc Champey nie rozczarowuje – to kompleks naturalnych, płytkich basenów, wyrzeźbionych w skale, pod którą po kryjomu płynie rzeka. Można się tu popluskać, pochodzić dookoła i wspiąć się do punktu widokowego, będąc po drodze uważnie obserwowanym przez zaczajone na gałęziach drzew wyjce. Spotykamy też grupkę wesołych dzieciaków, łowiących ryby oraz inną grupkę, z którą urządzamy sobie pojedynek na portrety fotograficzne. Właściwie tylko z dzieciakami można w Gwatemali łatwo nawiązać znajomość, bo dorośli są pełni rezerwy i nie bardzo ufają obcokrajowcom (ma to swój sens, zważywszy na historię kontaktów Europejczyków z mieszkańcami tej części świata). Przy samym Semuc Champey można też zanocować, ale uznajemy, że ceny są niewspółmierne do oferowanego standardu, zatem wracamy do Lanquín. A potem ruszamy dalej na południe w kierunku Jeziora Atitlán.

//back to top/do początku


Santa Cruz del Quiché

We take a break in the crossroads town, where we tromp around the centre for a bit and gaze at the colourfully dressed women (each region and each town in Guatemala has its own traditional dress pattern), snagging a church and a statue of Tecun Uman, the last heroic king of the the K’iche’ Maya people .

//back to top/do początku

Santa Cruz del Quiché

Robimy sobie przerwę w miasteczku na rozstajach dróg, w którym drepczemy trochę po centrum i wpatrujemy się w kolorowo ubrane kobiety (każdy region, każde miasteczko w Gwatemali ma swój własny tradycyjny wzór sukni), zahaczamy o kościół i o statuę Tecun Umana, ostatniego, bohaterskiego króla Kichów (odłam Majów).

//back to top/do początku


Chichicastenango
Along the way, we make a brief stop in Chichicastenango (although the other villages we pass along the way also look inviting) to check out its famous market where you can buy the beautiful fabrics used to make the traditional garments proudly worn by local women. There are also several churches here, where pre-Columbian traditions mix with Catholic ones.

//back to top/do początku

Chichicastenango

Po drodze robimy sobie krótki postój w Chichicastenango (choć i inne miejscowości mijane po drodze wyglądają zachęcająco), ze względu na słynne targowisko, na którym można zakupić przepiękne materiały, z których są szyte tradycyjne ubiory, z dumą noszone przez miejscowe kobiety. Jest tu też kilka kościołów, w których tradycje prekolumbijskie mieszają się katolickimi.

//back to top/do początku

Lake Atitlán

This is the first lake stop, with a sizeable hotel and restaurant base. There are also quite a few white expats living here, bringing in intensely hipster vibes. The rather nasty thing is that whites, by definition, pay more for transport around the lake, even if they came here with a mission to help the local community. Which, by the way, is exactly our plan: we are here to help the Tui’k Ruch’ Lew organisation, which seeks to ensure the sustainability of the largest town on the lake: Santiago Atitlán. We are focusing on one of the main aspects of their activities: ONIL ecological cookstoves, which they produce and install in homes where they usually cook over an open fire, an inefficient and unenvironmental way (large amounts of wood are needed, leading to increased illegal logging), turning the town into a huge cloud of smoke every morning (we had the opportunity to experience this by taking a boat trip at sunrise), poisoning the residents’ lungs and burning their eyes. Together, with the considerable help of Jessica, a German girl involved in the cookstove project (her Instagram: @kind.science), we are making a video explaining what the whole action of replacing the stoves is all about, taking the opportunity to visit several families, we also visit illegal logging sites and generally get to know the town and its surroundings.

In our free time, we organise a watercolour lesson for the kids at one of the local schools, climb the pleasant Cerro de Oro mountain and take a cruise on the lake with Cameron, who tells us the story of his life: when he was a kid, his hippy parents brought him here from the USA and he had to adapt to the new environment (it was not always easy). Today, he is held in high esteem by the locals, although one can still sense that some distance is maintained – making friends with Guatemalans is not easy! Cameron’s daughter (whose voice can be heard in our ONIL video), on the other hand, is planning to go to the USA to study; who knows if she will return here later. This is not an ideal place for young people. Some would say there is not future staying here, and there is this big world out there…

We also scan the forest for the national bird of Guatemala – the amazing crested quetzal (the local currency takes its name after this species), but no luck this time. Well, we will have to come here again someday…

As we say our goodbyes to the lake, we stop for a while in San Pedro, perhaps the hippiest of the towns surrounding Atitlán. We stay in a hostel that is crumbling into pieces before our eyes; it is run (if that’s what you can call it) by a cheerful yarn-obsessed artist who is definitely more comfortable with designing clothes than taking care of tourists:)

Onil Cookstove video

//back to top/do początku

Jezioro Atitlán

To pierwszy jeziorny przystanek, ze sporą bazą hotelową i restauracyjną. Mieszka tu też sporo białych ekspatów, wprowadzających intensywnie hipsterskie wibracje. Dość paskudną rzeczą jest, iż biali z definicji płacą więcej za transport po jeziorze, choćby przybyli tu z misją pomocy lokalnej społeczności. A taki plan właśnie mamy: wesprzeć organizację Tui’k Ruch’ Lew, która stara się zadbać o zrównoważony rozwój największego miasteczka położonego nad jeziorem: Santiago Atitlán. Koncentrujemy się na jednym z głównych aspektów ich działalności: ekologicznych piecach ONIL, które produkują i instalują w domostwach, w których zazwyczaj gotuje się na otwartym ogniu, co jest sposobem nieefektywnym i nieekologicznym (potrzebne są duże ilości drewna, co prowadzi do wzmożonej, nielegalnej wycinki lasów), każdego ranka zmieniającym miasteczko w wielką chmurę dymu (mieliśmy okazję przekonać się o tym, wybierając się o wschodzie słońca w rejs łódką), zatruwając płuca mieszkańców i szczypiąc ich w oczy. Wspólnymi siłami, z wydatną pomocą Jessiki, Niemki zaangażowanej w projekt piecowy (jej instagram: @kind.science), tworzymy materiał wideo, wyjaśniający, o co chodzi w całej akcji wymiany pieców, przy okazji odwiedzając kilka rodzin, zwiedzamy miejsca nielegalnej wycinki i ogólnie zapoznajemy się z miasteczkiem i okolicami.

W czasie wolnym organizujemy dzieciakom w jednej z zaprzyjaźnionych z organizacją szkół lekcję akwareli, wspinamy się na sympatyczną górkę Cerro de Oro a także wybieramy się w rejs po jeziorze wraz z Cameronem, który opowiada nam historię swojego życia: za dzieciaka przywieźli go tutaj z USA hippisujący rodzice i musiał przystosować się do nowego środowiska (nie zawsze było łatwo). Dziś cieszy się wśród miejscowych pewną estymą, choć wciąż daje się wyczuć pewien dystans – zaprzyjaźnić się z Gwatemalczykami to spora sztuka! Z kolei córka Camerona (której głos można usłyszeć w naszym ONIL-owym filmiku), planuje wyjazd po naukę do USA, kto wie, czy potem tutaj wróci. To nie jest idealne miejsce dla młodych ludzi. Brak tu jakichś szczególnych perspektyw, a tymczasem wielki świat woła i woła…

Próbujemy też znaleźć w lesie narodowego ptaka Gwatemali – niesamowitego kwezala herbowego (od niego wzięła nazwę tutejsza waluta), ale tym razem się nie udaje. Cóż, trzeba będzie kiedyś zjawić się tu ponownie…

Żegnając się z jeziorem, na chwilę przystajemy w San Pedro, chyba najbardziej hippisowskiej z atitlanowych miejscowości. Zatrzymujemy się w rozpadającym się na naszych oczach hostelu, prowadzonym (jeśli tak to można nazwać) przez radosnego artystę włóczkowego, który zdecydowanie lepiej czuje design ciuchów niż dbanie o turystów:)

//back to top/do początku


Quetzaltenango (Xela) and around

We’re staying in Guatemala’s largest city in the west a little longer than expected, because first we had a very pleasant stay at Casa Seibel (an atmospheric colonial house converted into a hostel) and made friends with both staff and guests, and then we got stuck into the dog shelter run by @thedoxproject.…

And besides, the town itself also has a lot to offer – photogenic streets, colonial architecture, the municipal theatre (amazing wooden interior!)… And on top of that, there are some interesting places to visit around Xela too.


Chicabal Lagoon

This is a lake inside the crater of an extinct volcano, where pre-Columbian rituals of asking for rain are still performed. Quite a pleasant couple-of-hours trek, ending with a long staircase descending into the interior of the crater. From a distance, we watch the worshippers decorate the surface of the water with a variety of flowers while the crater fills with mist… Before setting off on the return journey, I send a drone to catch a glimpse of the picturesque Santa Maria volcano.
(To get to the lake, take the colectivo in the morning and jump off at San Martín
Chiquito, then walk through the village, arrive at the toll booth (racist tickets with a low price for Central American tourists and more expensive tickets for the rest of the world) and on to the lake itself. No guide needed, there is no way you can get lost.


San Francisco el Alto

Near Xela we also have a town with an animal market every Friday. What you can expect to find here is a little bit of cruelty, a little bit of cute dogs and a whole lot of traditional local clothes worn by vendors and customers alike (especially the women).


San Andrés Xecul

This is another small town that is well worth a visit – for its famous yellow church, with a façade lined with sculptures and painted in a distinctive motley naïve style, attesting perhaps not so much to the artist’s talent as to his deep faith (both in God and in his own skills) and the religiousness of the inhabitants of San Andrés Xecul. You can’t deny it its charm and delicious cuteness – you’d want to eat this whole temple! On the hill, there is something of a mirror image of the church – the Iglesia del Calvario. On our way back to the main square, we also come a musically interesting funeral procession. This town was definitely worth a visit.

This concludes our tour of Xela and its surroundings, although I am sure it is worth checking out the other surrounding towns, mountains and hills.

//back to top/do początku

Quetzaltenango (Xela) i okolice

W największym mieście na zachodzie Gwatemali zatrzymujemy się nieco dłużej niż przewidywaliśmy, bo najpierw bardzo przyjemnie nam się mieszkało w Casa Seibel (klimatyczny kolonialny dom przerobiony na hostel) i zaprzyjaźniało zarówno z obsługą, jak i z gośćmi, a następnie utknęło nam się w schronisku dla psów prowadzonym przez @thedoxproject…

A oprócz tego samo miasto też ma się czym pochwalić – fotogeniczne uliczki, kolonialna architektura, teatr miejski (niesamowite drewniane wnętrze!)… A na dodatek, wokół Xeli też jest parę ciekawych miejsc do odwiedzenia.

Laguna Chicabal

To jezioro wewnątrz krateru wygasłego wulkanu, w którym wciąż odprawia się prekolumbijskie rytuały prośby o deszcz. Całkiem przyjemny kilkugodzinny trek, zakończony długimi schodami do wnętrza krateru. Z pewnej odległości obserwujemy wiernych, którzy dekorują taflę wody rozmaitymi kwiatami a w międzyczasie krater wypełnia się mgłą… Przed wyruszeniem w drogę powrotną wysyłam jeszcze drona, żeby podpatrzył malowniczy wulkan Santa Maria.

(aby dostać się do jeziora należy rano wsiąść w colectivo i wyskoczyć w San Martín

Chiquito, potem przechodzimy przez wioskę, docieramy do punktu poboru opłat (rasistowskie bilety z podziałem na tańszych turystów z Ameryki Centralnej i droższych z reszty świata) i dalej, do samego jeziora. Przewodnik niepotrzebny, nie ma szans, żeby się zgubić.

San Francisco el Alto

W pobliżu Xeli mamy również miasteczko, w którym w każdy piątek odbywa się targ zwierząt. Trochę tu okrucieństwa, trochę słodkich psiaków a całość dopełniona tradycyjnymi lokalnymi strojami sprzedawców i klientów (a zwłaszcza sprzedawczyń i klientek).

San Andrés Xecul

To kolejna mała miejscowość, którą warto odwiedzić – ze względu na słynny żółty kościół, z fasadą okraszoną rzeźbami i wymalowaną w charakterystycznym stylu pstrokato-naiwnym, świadczącym może nie tyle o talencie artysty, co o jego głębokiej wierze (w Boga i w swoje umiejętności) jak i o religijności mieszkańców San Andrés Xecul. Całości nie można odmówić uroku i słodkości – aż chciałoby się ten kościół zjeść!. Na wzgórzu stoi coś na kształt lustrzanego, acz pomniejszonego odbicia tejże świątyni – to Iglesia del Calvario. W drodze powrotnej ku głównemu placowi natykamy się na interesujący, bo rozmuzykowany kondukt żałobny. Zdecydowanie warto było się tu zjawić.

Na tym kończymy zwiedzanie Xeli i okolic, choć z całą pewnością warto rozejrzeć się i po innych okalających ją miejscowościach, górach i pagórkach.

//back to top/do początku

Guatemala City

Finally, we arrive in the capital, which we can’t quite get excited about – we just don’t care about big, chaotic cities that much. Of course, there are quite a few places of importance and historical sites, but we treat the capital mainly as an essential transfer point. Practical tip: it’s worth getting a Transmetro card – it’s the fastest and safest way to get around the city.

//back to top/do początku

Ciudad de Guatemala

W końcu docieramy do stolicy, którą chyba nie jesteśmy w stanie się zachwycić – po prostu nie zależy nam na zagłębianiu się w duże, chaotyczne miasta. Oczywiście, znajduje się tu sporo miejsc ważnych i zabytkowych, ale my traktujemy stolicę głównie jako niezbędny punkt przesiadkowy. Porada praktyczna: warto zaopatrzyć się w kartę, uprawniającą do przejazdu Transmetrem – to najszybszy i najbezpieczniejszy sposób na przemieszczanie się po mieście.

//back to top/do początku

Antigua

Your Guatemala tour is not complete if you don’t make a stop in Antigua (official name: Antigua de Guatemala), the former capital of the Generalitat of Guatemala. Neat, regular and repainted streets contrast with the ruins of churches and monasteries (the very fact that they are left to rot like that and you are charged for entering them leaves us with mixed feelings; fortunately, some churches are still in good condition), hotels, motels and restaurants are plenty…. A charming, if perhaps a little overrated city. And then there is the most important, iconic spot to photograph: the Arch of Saint Catherine, strung across the cobble street, with the majestic Volcán de Agua (Volcano of Water) in the background.

We stop in Jocotenango, just north of Antigua (you can easily walk there), home to an interesting ecological project, Eco Farms GT (@ecofarmsgt), which experiments with aquaponics and traditional Mayan methods of plant cultivation (such as spiral beds). Jocotenango is also home to our host, obsessed with the idea of growing mushrooms, which he could talk about all day and then fry them in the evening (delicious!). As we talk, once in a while we hear the sound of fireworks, but somehow forget to ask what the festivities are about. It is only when we wake up in the morning and hear the shots again that we realise that it the nearby Volcán de Fuego that is the culprit, shooting clouds of ash into the air every now and then. For the local people this is so completely normal that they don’t notice it at all, and for us it is a slightly disturbing attraction…


We bid farewell to Guatemala, a country that is friendly but in its own reserved way, where we had the opportunity to meet some very interesting people, marvel at the colourful traditional costumes (worn every day, not just on holidays), listen to the ubiquitous sound of the slapping of pupusas (traditional corn flatbreads), gaze at the architectural monuments and the mountainous landscapes, and reflect on Guatemala’s glorious past and not yet entirely successful present.

//back to top/do początku

Antigua

Nie da się, a przynajmniej nie powinno się odbyć podróży po Gwatemali bez zahaczenia o Antiguę (oficjalna nazwa: Antigua de Guatemala), dawnej stolicy Generalnego Kapitanatu Gwatemali. Zadbane, regularne i odmalowane uliczki kontrastują z ruinami kościołów i klasztorów (sam fakt, iż pozwala się im niszczeć i kasuje się za możliwość wejścia do środka, wywołuje u nas mieszane uczucia, całe szczęście, ostało się trochę kościołów w dobrym stanie), hoteli, hotelików i restauracji tu bez liku… Urokliwe, choć może trochę przereklamowane to miasto. I jest jeszcze najważniejszy, ikoniczny punkt do ofotografowania: Łuk Świętej Katarzyny, przewieszony w poprzek kamiennej ulicy, z majestatycznym Volcán de Agua (Wulkanem Wody) w tle.

Zatrzymujemy się w Jocotenango, tuż na północ od Antiguy (można tam spokojnie wybrać się piechotą), gdzie mieści się ciekawy projekt ekologiczny – Eco Farms GT (@ecofarmsgt), w którym eksperymentuje się z akwaponiką i z tradycyjnymi majańskimi metodami uprawy roślin (np. spiralne grządki). W Jocotenango ma też dom nasz gospodarz, opętany ideą hodowli grzybów, o których mógłby opowiadać cały dzień, a potem wieczorem je smażyć (pyszności!). Podczas rozmów co jakiś czas słyszymy odgłosy fajerwerków, ale jakoś zapominamy zapytać, co to za święto. Dopiero, gdy budzimy się nad ranem i znowu słyszymy wystrzały, zdajemy sobie sprawę, że odpowiada za nie pobliski Volcán de Fuego, wystrzeliwujący co jakiś czas w powietrze chmury popiołu. Dla okolicznych mieszkańców jest to tak całkowicie normalne, że w ogóle tego nie zauważają, a dla nas to nieco niepokojąca atrakcja…

Żegnamy się z Gwatemalą, krajem przyjaznym, acz pełnym rezerwy, w którym mieliśmy okazję poznać kilka wielce interesujących osób, zachwycić się kolorowymi tradycyjnymi strojami (noszonymi na co dzień, a nie od święta), nasłuchać się wszechobecnego dźwięku uklepywania pupus (tradycyjnych placków kukurydzianych), napatrzeć się na zabytki architektury i na górskie pejzaże i zadumać się nad wspaniałą przeszłością i nie do końca jeszcze udaną teraźniejszością Gwatemali.

//back to top/do początku


Yarchen Gar + near Tagong, 2018.04

Sharing some images from the trip I had to one of the most amazing places in Sichuan, China: Yarchen Gar (Yaqing Si) buddhist monastery. The view of the monk shanty town (female monks living within the “island”, male monks – outside)  enclosed by meandering river is simply surreal. Too bad the authorities are “developing” the place and tearing it down…

Plus some photos from near Tagong.

//

Wrzucam kilka obrazków z jednego z najbardziej niesamowitych miejsc, które można odwiedzić w regionie Siczuan: klasztor i świątynia Yarchen Gar (Yaqing Si). Widok wyspy szczelnie zabudowanej mnisimi chatkami z byle czego robi spore wrażenie. Z perspektywy turysty – trochę szkoda, że władze próbują “udoskonalić” mnisie miasteczko, głównie poprzez wyburzanie jego części…

Plus kilka zdjęć z okolic Tagong.