Flying back, 2010.12.08

A bus to the outskirts of Delhi, then a minibus with two European sadhu-clowns inside, with their forehead painted and Quechua sleeping backs in their hands… A short quarrel at the entrance to the airport building (I didn’t care to print out the ticket reservation, and it seems to be a problem here; furthermore, my final destination is London… – “On what grounds are you allowed into UK? Do you have the right visa?” – “European Union state citizens don’t need visas to enter UK, and Poland is a member state of EU” – “Please wait, we will check on that…”) and I’m on my way home.

I run through those thousands of kilometres again in my mind… Eight and a half months on the road, so many places, so many people met, so many experiences, so many images I can see before my eyes… There I climbed a glacier wearing sandals, there I bathed in a mud volcano, I looked in the eyes of thousand-year old stone faces, I was speechless in holy places, stared at overwhelming landscapes, cursed the steep way up, loved the speed downhill, I didn’t understand but I could feel, I saw the wounds of war, love and hate, contagious joy and immense poverty, I met real friends, had a million of glass eyes watching me and a monkey hypnotized with a sandwich, I saw Taj Mahal and krakowiak dance danced in the middle of the night on a bridge in Tbilisi. I was amazed.

 

 

Thank you all whom I met on the way and who pushed me further, many a time in an unexpected direction. I hope we will meet again soon.

 

***

 

Autobus do przedmieść Delhi, potem minibus, a w nim dwóch europejskich sadhu-klownów, z pomalowanymi czołami i śpiworami Quechua… Krótka scysja przy wejściu na lotnisko (nie wydrukowałem sobie rezerwacji lotu, a tutaj stanowi to problem; ponadto, moim portem docelowym jest Londyn… -„Na jakiej podstawie wolno Panu przebywać na terytorium Zjednoczonego Królestwa? Ma Pan odpowiednią wizę?” – „Obywatele Unii Europejskiej nie potrzebują wiz, by wjechać do UK, a Polska należy do Unii.” – „Proszę poczekać, sprawdzimy to…”) i już nieodwołalnie wracam do domu.

Jeszcze raz w myślach przebywam te tysiące kilometrów… 8 i pół miesiąca podróżowania, tyle miejsc, tylu poznanych ludzi, tyle doświadczeń, tyle obrazów przemyka mi przed oczami… Tu wdrapałem się na lodowiec w sandałach, tam kąpałem się w błotnym wulkanie, spojrzałem w oczy tysiącletnim twarzom z kamienia, oniemiałem z zachwytu w świętych miejscach, zapatrzyłem się w oszałamiające pejzaże, przeklinałem drogę pnącą się pod górę, uwielbiałem pęd w dół, nie rozumiałem, ale nawet nie rozumiejąc, czułem, ujrzałem świeże ślady wojny, miłość i nienawiść, zaraźliwą radość i niezmierzoną biedę, poznałem prawdziwych przyjaciół, obserwowały mnie miliony szklanych oczu i jedna małpa, zasadzająca się na kanapkę, widziałem Taj Mahal i krakowiaka odtańczonego w środku nocy na moście w Tbilisi. Byłem zachwycony.

 

 

Dziękuję wszystkim, których spotkałem po drodze i którzy pchnęli mnie dalej, często w nieoczekiwanym kierunku. Obyśmy się wkrótce ponownie spotkali.

Agra, Delhi, 2010.12.07

 

Before I get on the train to Agra, on the platform I meet lots of friendly people whom I educate a little about Poland and Europe, and who in exchange teach me something about India and (finally! I’m so ashamed…) some words in hindi.

On the train I meet a delightfully nice family who invite me to their place; unfortunately I have to refuse – I hate booking tickets in advance! The youngest fellow, Krishna, wants to join me in my trip back to Poland, where he is planning to eat chocolate all the time. I promise to meet the guys during the wedding of one of twenty year old brothers – he doesn’t know yet whom he would marry, but the date is already fixed…

I arrive in Agra in the middle of the night and begin my walk towards the most obligatory Indian tourist attraction, Taj Mahal that is. Taxi drivers can’t stop to wonder why I don’t get on and try to extend the distance from the station to the mausoleum (in fact it is no more than 9 kilometres). I reach the gate before they even open it. The sunrise is not there either…

After some perturbations related to the impossibility of storing my backpack (the cloakroom guy didn’t get up early enough) I finally reach the court… The sun is slowly rising and lighting up the snow white structure, beautifully decorated with fine ornaments. This is probably the craziest token of love ever made and the most elegant mausoleum in the world. But we all know about, and so do those hordes of tourists spoiling my photo…

And the lastest, but really, stop before I get home – Delhi… The capital city publicized as modern metropolis welcomes me with narrow and cramped streets and fake tourist information centres. After finding a cheap hotel (I get a room with a balcony, which makes watching street life even easier) and a little wash (useful after a long train journey) I decide to at least try and feel a little bit of the city where I would only be staying 24 hours…

I get on the subway (those security checks are ridiculous; a perfect place to be a white terrorist – a Westerner is never checked properly) and experience the greatest denseness in my whole life! Here nobody ever waits for passengers to get off, right after the doors open, hundreds of shouting and sweating guys jump in, compressing the space to an unbelievable point – you have no choice, you have to embrace your neighbour… What if you want to alight? Your elbows will be your best friends… No mercy!

Before the night falls, I have a look at the Red Fort and the buildings around, walk along busy streets, try out some street food (ask the customers that are already eating for prices) and purchase a couple of souvenirs in a shop run by a certain Johnny, an Indian who starts a conversation in fluent Polish and tells me the story of his long stay and commercial career in Poland. We both regret that I’ll be leaving India tomorrow. Next time I come to Delhi, I know whom to look for!

Two weeks spent in India is not even enough for an introduction to what could happen… This country, with all its colourful diversity, is a quest to tackle one more time. The sooner, the better…

 

***

 

Zanim wsiądę w pociąg, który zawiezie mnie do Agry, spotykam na peronie mnóstwo przyjaznych ludzi, których edukuję nieco w temacie Polski i Europy, a którzy rewanżują mi się garścią informacji o Indiach i uczą mnie (w końcu! Aż mi wstyd…) paru podstawowych zwrotu w hindi.

W samym pociągu spotykam przesympatyczną rodzinkę, która zaprasza mnie do siebie; niestety, muszę odmówić – ech, te bilety lotnicze! Za późno, by zmienić rezerwację. Najmłodszy szkrab, Krishna, chce ze mną lecieć do Polski, gdzie planuje bez przerwy objadać się czekoladą. Ostatecznie umawiamy się na odwiedziny podczas wesela jednego z dwudziestojednoletnich braci – jeszcze nie wie, kto zostanie jego połową, ale termin już wyznaczony…

Do Agry docieram w środku nocy i ruszam w marsz ku absolutnie najbardziej koniecznej indyjskiej atrakcji turystycznej, którą stanowi Taj Mahal. Taksówkarze nie mogą się nadziwić, że nie daję się podwieźć i starają się wirtualnie wydłużyć dystans dzielący dworzec i mauzoleum (tak naprawdę to nie więcej niż 9 km). Do bramy docieram jeszcze przed otwarciem i przed świtem…

Po perypetiach związanych z niemożnością przechowania mojego plecaka (strażnik szatniany najwyraźniej zaspał) w końcu docieram na dziedziniec… Słońce powoli wstaje i oświetla śnieżnobiałą konstrukcję, przepięknie zdobioną finezyjnymi ornamentami. To bodaj najbardziej odjechany dowód miłości i najelegantsze mauzoleum na świecie. Ale przecież wszyscy o tym wiemy, również chmary turystów co rusz wchodzące mi w kadr…

I najostatniejszy naprawdę już przystanek przed powrotem – Delhi… Stolica, zapowiadana w informatorach przeróżnych jako nowoczesna metropolia, wita mnie ciasnymi i zatłoczonymi uliczkami i fałszywymi centrami informacji turystycznej. Po znalezieniu taniego hoteliku (szczęśliwie dostaję pokój z balkonem, z którego mogę podziwiać życie uliczne) i odświeżeniu się po długiej pociągowej podróży, postanawiam choćby liznąć atmosfery miasta, w którym pozostanę niecałą dobę…

Wsiadam w metro (ech, te kontrole bezpieczeństwa przed wejściem! Warto tu zostać białym terrorystą – białego nawet porządnie nie zrewidują) i doświadczam największego ścisku w mojej karierze, większego niż to można sobie wyobrazić! Tutaj nikt nie czeka, aż pasażerowie wysiądą z wagonu, zaraz do środka wskakuje horda rozwrzeszczanych i spoconych facetów, wprowadzająca taką kompresję, że chcąc nie chcąc trzeba się obejmować i tulić z sąsiadami… A może masz ochotę wysiąść? Łokcie w ruch i nie miej litości!

Przed zapadnięciem zmroku zdążę tylko zerknąć na Czerwony Fort i okoliczne budowle, przespacerować się ruchliwymi ulicami, popróbować przysmaków z nocnych straganów (o ceny najlepiej pytać klientów, będących w trakcie konsumpcji) i zakupić parę pamiątek w sklepiku prowadzonego przez niejakiego Johnnego, Indusa, który przemawia do mnie płynną polszczyzną i opowiada historię swojego wieloletniego pobytu i handlu w Polsce. Obaj żałujemy, że już nazajutrz opuszczam Indie. Będąc następnym razem w Delhi, wiem do kogo się zwrócić w pierwszej kolejności!

Dwa tygodnie spędzone w Indiach to nawet nie przedsmak tego, co mogłoby się wydarzyć… Kraj ten, wraz z całą swą kolorową różnorodnością, to wyzwanie, które na pewno jeszcze raz podejmę. Oby jak najszybciej…

Goa (Margao, Palolem Beach), 2010.12.02

My piece of junk reaches Margao only 4 hours late (on the way the coach staff try to get some extra money from me – luggage handling fee and … handling fee). From hear I head for Palolem beach, recommended by Jankiel, who is already there, waiting. Before I get on the right local bus, I go to the railway station in order to book a ticket to Agra. I’m only 131st on the waiting list. OK, there goes the berth…

And the Palolem beach itself… Well, if you looking for solitude, peace and quiet then you might be disappointed… But on the other hand, the parties that go on here are relatively quiet and not so frequent. And the beach, built up with colourful coco-houses (I lodge in one of them – 200 rupees for a room with a bathroom, just a little dirty) has its special charm…

Jankiel tries to convince me to be the only non-Jewish participant of Jewish party in Jewish House… I refuse politely – I’m too busy with splashing in the water and rolling in the sand. The laziness is occasionally interrupted by the feelings of guilt, wearing colourful saris and selling ridiculously useless stuff that can’t be bought by any sober person. They try to make tourists feel sorry for them and tell stories about their 10-person family, alcoholic father etc. and even though I know this is invented, I still know that their life is far from easy.

And so I keep rolling – between the mild waves and the guilt…

 

***

 

Mój wehikuł dociera do Margao z jedynie 4-godzinnym opóźnieniem (po drodze załoga autokaru próbuje jeszcze mnie naciągnąć na opłatę za bagaż i obsługę techniczną). Stąd zmierzam ku Palolem beach, poleconej przez Jankiela, który już tam jest i czeka. Zanim wsiądę w odpowiedni lokalny autobus, wybieram się na stację kolejową, coby zarezerwować bilet do Agry. Jestem, bagatela, 131 na waiting list. O miejscu do spania mogę zapomnieć…

A sama Palolem beach… Hm, jeśli ktoś poszukuje odludzia i wyciszenia to raczej się zawiedzie… Z drugiej strony, imprezy, które się tu odbywają, są stosunkowo ciche i nie ma ich zbyt wielu. A plaża, zabudowana kolorowymi coco-house’ami (w jednym z nich się lokuję – 200 rupii za pokój z łazienką, umiarkowanie obskurny) posiada pewien specyficzny urok…

Jankiel próbuje mnie namówić, bym został jedynym nie-Żydem na na żydowskiej imprezie w Domu Żydowskim, ja jednak grzecznie odmawiam – jestem zajęty pluskaniem się w wodzie i turlaniem się po piasku. Byczenie przerywają co jakiś czas wyrzuty sumienia, sprzedające przeokropną tandetę, której nikt trzeźwy nie kupi. Próbują brać turystów na litość i opowiadają o swojej 10-osobowej rodzinie, ojcu alkoholiku itp. i choć wiadomo, że to ściema, to wiem przecież, że ich życie wcale nie jest łatwe.

I tak się turlam – między łagodnymi falami a wyrzutami sumienia…

Mumbai, 2010.10.30

The train from Chennai to Mumbai (25 hours) is cramped but I’m lucky to have my berth for myself. Inside and outside mountains of rubbish are growing – the Hindus never use dustbins. The floor inside the train becomes filled with colours and nobody of the train staff ever cares to clean this mess up. This is sometimes done by “private enterprises” – unbelievably dirty boys who, on their knees, wipe the floor with a dirty rug and then stretch out their palm, waiting for some coins… There are so many beggars crossing the train, they get on at every station and walk all coaches in an endless procession. The old lady has hardly finished moaning about her misery when the singing blind boy walks in; the skinny bearded grandpa is still waving his palmless arm in my face when the legless guy limps holding onto his cane… And others are queuing – gypsies hitting the drums, a transvestite offering his (her?) blessings… Sometimes you might think this promenade has all been invented by some sick film director and you are just watching his picture… But this is really happening. In order not to get completely crazy, you have to become resistant in some way. You can’t help them all… A different film they’re playing outside the window, your eyes are treated to some bitter-sweet landscapes: a little bit of tropical forest, a roll of slums falling into pieces, decorated with coloured sari drying in the sun… The picturesque poverty – this is what we, the Westerners, snapping the shots like machines, adore and this is our reason for coming here. The fascination soon becomes awe, the peace of mind they promised in travel agency leaflet gets kicked out with that only leg of the beggar limping the street, your conscience might even be awakened… It is harder and harder to push that camera button, some of the images you’d rather just remember or – even better – forget…

The city of Mumbai grants you with some intense impressions, too – enormous colonial (the British never built such huge structures in their own country) and the poorest of the poor eating rice with their dirty hands from a piece of newspaper folded on the pavement, yellow-black cabs honking angrily, cricket players and their snow-white vests, the annoying hucksters… The latter are really difficult to get rid of, particularly when looking for a hotel… I almost put up a fight… Eventually I unite with one accidentally met Israeli (code name Jankiel) and we find a decent two-person room for 300 rupees a person, right next to the Gate of India and Taj Mahal hotel. Those two spots have to be checked out, especially that around the Gate there are often Bollywood scouts looking for Western-looking extras… I was trying to make myself visible but no luck this time…

Another place you just have to visit is Dhobi Ghat, the biggest manual laundry in the world. A view impossible to describe… Such big assembly of fabrics, colours, trousers, sari… And all those people – working harder than you can imagine, hardly ever using any modern technology at all – most of them hit the stone tubs with dry clothes dawn till dusk, bathing in the very same tubs once in a while, looked at by neighbours from other tubs and gawkers like myself.

Beware of those who offer you the “permit” for taking pictures. And please, do remain respectful when interfering into privacy of people working there…

So many other places to see in Mumbai, so many temples, mosques, palaces… Impossible to experience during such a short stay…

My coach to Goa is already waiting.

 

***

 

Pociąg z Chennai do Mumbaju (25 godzin) jest zatłoczony, ale całe szczęście mam swoją pryczę na wyłączność. Wewnątrz i na zewnątrz stopniowo rosną góry śmieci, bowiem Indusi nie uznają koszy. Podłoga pociągu wkrótce nabiera kolorów – do obowiązków obsługi nie należy bowiem jej sprzątanie. Zajęcia tego podejmują się natomiast „firmy prywatne”, jednoosobowe, tak brudne, że ledwie widać ich twarz, na klęczkach omiatające podłogę czarną od brudu szmatą i wyciągają dłoń po zapłatę… Żebrzących w pociągach jest zresztą wielu, dosiadają się na każdej stacji i przemierzają wszystkie wagony w niekończącym się pochodzie. Jeszcze jedna staruszka nie przestała lamentować nad swą niedolą, a już zaraz za nią śpiewa niewidomy chłopak; jeszcze suchy jak patyk brodacz nie skończył wymachiwać mi przed nosem kikutem ręki, a za nim kuśtyka kuternoga… A w kolejce jeszcze cyganie z bębenkami, transwestyta błogosławiący na lewo i prawo, człowiek bez nóg… Chwilami wydawać by się mogło, że korowód ten wymyślił jakiś chory reżyser, a ja po prostu oglądam film… Tymczasem to się dzieje naprawdę. Żeby nie zwariować, człowiek musi się uodpornić, przecież nie da się im wszystkim pomóc… Drugi film grają za oknem – kadry przemykające obok to słodko-gorzkie pejzaże: raz tropikalny las, raz odrapane slumsy, przyozdobione suszącymi się kolorowymi sari… Malownicza bieda – oto, co my, ludzie zachodu, pstrykający fotki na lewo i prawo, tak uwielbiamy i po którą się do Indii wybieramy. Zachwyt jednak łatwo przeobraża się w grozę, spokój ducha obiecany w folderze reklamowym zostaje wykopany jedyną zdrową nogą kaleki rozłożonego na ulicy, pojawiają się wyrzuty sumienia… Coraz trudniej przycisnąć spust migawki, niektóre obrazy lepiej po prostu zapamiętać, a jeszcze lepiej – zapomnieć…

W samym Mumbaju doznania również intensywne – imponująca kolonialna architektura (tak okazałych gmaszysk Brytyjczycy nigdy nie wznieśli u siebie) i obdartusy jedzące brudnymi palcami ryż z kawałka gazety rozłożonego na chodniku, wściekle trąbiące żółto-czarne taksówki, gracze w krykieta i ich śnieżnobiałe wdzianka, irytujący naganiacze… Od tych ostatnich ciężko się opędzić, zwłaszcza podczas poszukiwań hotelu. Na tyle ciężko, że w jednym przypadku prawie przechodzę do rękoczynów. W końcu zwieram szyki z przypadkowo napotkanym Izraelczykiem (pseudonim: Jankiel) i znajdujemy przyzwoity pokój dwuosobowy za 300 rupii od osoby, o rzut beretem od Bramy Indii i hotelu Taj Mahal. Te dwa punkty należy obowiązkowo odfajkować, zwłaszcza, że przy Bramie kręcą się często skauci bollywoodzkich wytwórni filmowych, poszukujący białych statystów. Mi się tym razem nie poszczęściło, choć starałem się być widoczny z daleka…

Innym miejscem, które trzeba zobaczyć jest Dhobi Ghat, największa pralnia ręczna świata – widok nie do opisania… Takie nagromadzenie tkanin, kolorów, spodni, sari… I ci ludzie – pracujący w pocie czoła, z rzadka tylko wspierający się zdobyczami nowoczesnej techniki – 90% praczy przez cały dzień wali mokrymi ubraniami w kamienne wanny, w których się zresztą później kąpią, obserwowani przez współpracowników z wanny obok oraz przez gapiów takich jak ja. Uwaga na naciągaczy, oferujących „pozwolenie” na fotografowanie i apel o umiar w ingerencji w prywatności ludzi tam harujących…

A poza tym, tyle jeszcze w Mumbaju świątyń, meczetów i pałaców… Nie do ogarnięcia podczas tak krótkiego pobytu…

A tymczasem czeka już na mnie autokar na Goa.

Mahabalipuram, 2010.11.28

I take the advice of Kris and skip sightseeing Chennai (formerly known as Madras) and I get on the bus or even two that carry me to Mahabalipuram (Mamallapuram) – the kind drivers explain to me where to get off. I only notice the noisiness, chaos and crowdedness of Chennai, as well as a corpse in a plastic bag carried by two skinny guys, I can also smell the presence of the river – before I can even see it in her pitch-black elegance, my nostrils get struck with a vile stench…

The buses somehow manage not to fall to pieces before completing the 60 km in just above 2 hours. I am relieved to get out of the hot, sweaty interior and start an intense sightseeing in Mamllapuram – there is an immensity of temples, one more impressive than the other, with all the amazing sculptures… The most famous one is the Shore Temple, picturesquely thrown right next to the beach (my advice is to enter through a hole in the fence – you save 250 rupees; the locals only pay 10)… Next to it – a little Shiva altar, sculpted hundreds of years ago, flushed with waves… And there is the characteristic rock, called Krishna’s butterball, whom the Brits couldn’t move, though they are said to have used a thousand of elephants to pull… This is what the souvenir seller is telling me, not wanting to sell me anything at all, he only wants to join me in my stroll, but maybe I will find a little while to visit his little shop (so called studio). We settle for an exchange – I get rid of my knife made in China as well as my dirty T-shirt (“Don’t worry, I will wash it”) and obtain a couple of souvenirs – it is high time I started collecting these…

Early in the morning when hundreds of little shops, so colourful and noisy last night, are still asleep covered with metal blinds, I’m having a walk at the seaside. I consider having a morning swim, but I change my mind after noticing an elderly mister crouching next to the sea, defecating and throwing his chef-d’oeuvre into the waves… Now I can see clearly all the excrements – human, cow, pig, dog, goat – lying around the beach… I make my stroll a little shorter and head back for Chennai. This time the means of transportation I take is a school bus – crowded more than you can imagine, with a dozen or so kids hanging outside, catching the wind in their hair…

 

***

 

Za namową Krisa odpuszczam sobie zwiedzanie Chennai (dawniej Madras) i ładuję się w autobus, a nawet dwa, do Mahabalipuram (Mamallapuram) – mili kierowcy instruują mnie, gdzie się przesiąść. Odnotowuję jeszcze hałaśliwość, chaotyczność i tłoczność Chennai, a także zwłoki w plastikowym worze, dźwigane przez dwóch chudzielców, wyczuwam też obecność rzeki – zanim ją ujrzę w jej całej smoliście czarnej okazałości, do moich nozdrzy dociera niemiłosierny smród…

Rozklekotane autobusy pokonują dystans 60 km w nieco ponad 2 godziny. Z ulgą wytaczam się z gorącego, dusznego wnętrza i rozpoczynam intensywne zwiedzanie Mamallapuram – świątynia na świątyni, co jedna to bardziej efektownie zdobiona rzeźbami – najsłynniejsza to Świątynia Nabrzeżna, położona malowniczo tuż przy plaży (polecam wejście przez dziurę w ogrodzeniu i zaoszczędzenie 250 rupii – to cena dla białasa, Indusi płacą jedynie 10), a obok wyrzeźbiony setki lat temu w kamieniu ołtarzyk Shivy, omywany falami oceanu… I jeszcze charakterystyczny głaz, zwany Krishna’s butterball, którego nie udało się ruszyć Brytyjczykom, choć podobno zorganizowali w tym celu tysiąc słoni… Tak przynajmniej gawędzi handlarz pamiątek, który nie chce mi nic sprzedać, tylko potowarzyszyć w zwiedzaniu, ale może jednak się skuszę i zajdę do jego sklepiku (tzw. pracowni). Miły sprzedawca przystaje na handel wymienny; pozbywam się m.in. noża turystycznego made in China oraz – z uczuciem pewnego zażenowania – brudnego T-shirtu („Nie szkodzi, wypiorę sobie”) a wchodzę w posiadanie kilku pamiątek, które czas najwyższy zacząć kolekcjonować…

Nazajutrz wczesnym rankiem, gdy setki sklepików, tak kolorowych i gwarnych wczoraj wieczorem, wciąż śpią przykryte metalowymi storami, wybieram się na spacer nabrzeżem. Rozważam możliwość porannej kąpieli, ale moje chęci studzi widok starszego pana, przykucniętego tuż nad brzegiem morza, defekującego w najlepsze mimo mojej obecności i wrzucającego swe dzieło pełnymi garściami w morskie fale… Jakby wyraźniej dostrzegam teraz odchody – ludzkie, krowie, psie, świńskie, kozie – zalegające na plaży… Skracam spacer do minimum i ruszam z powrotem do Chennai. I tym razem wybranym przeze mnie środkiem transportu jest autobus, jednak tym razem jest to autobus dość niezwykły – poziom jego zatłoczenia zostaje podniesiony do sześcianu, a to dlatego, że wszystkie okoliczne dzieciaki jadą właśnie do szkoły. Wszyscy na wszystkich wiszą, tu łokieć, tam kolano, tam broda pod pachą. Kilka, może kilkanaście osób nie mieści się wewnątrz – czepiają się zatem drzwi i okien autobusu i chwytają wiatr we włosy…

Trivandrum, 2010.11.25

Late evening I land in Trivandrum, a city located on the very south of India. Luckily, my strange looking visa doesn’t seem any suspicious to the elderly dust-covered mister sitting at his dusty old desk in that somewhat small and dusty arrival hall.

The moment I step out I get surrounded with an army of taxi drivers offering me transportation to the centre where cheap hostels are located (or at least I hope so, as this is what I read on the Internet). The prices the drivers are suggesting have been prepared specially for the whitey that I am – I kindly refuse and start looking for a place to stay near the airport. The centre can wait until the morning, when public buses will be working again… And in the meantime I should rather find a place to hide against the pouring rain. I jump between the puddles and avoid hungry dogs wandering about, I refuse a couple of sleepless rickshaw drivers, too. The street is drowning in darkness, put to sleep with the rhythmical sound of falling rain… Asleep are also the owners of nearby hotels, their places being so quiet that you can hear the cockroaches running across the corridor… After I wake the owners up, they have the simple message – no rooms, goodnight.

Finally I get to meet a reasonable rickshaw driver, who, scared that I would realize my threat and walk on foot to the centre, agrees to a big reduction (he will still be earning decent money, no doubt about it). First he brings me to a completely different place than the one I requested – this is where his business partner has a guesthouse. After a sound criticism he takes me to the long awaited Aristo Junction, discontent that he can’t advise me any place to stay.

Proud of myself I’m all ready to enter a nice, dry room, but… No rooms, no rooms at all. And the hotel owners fall asleep even deeper now. After an hour of walking in circles through muddy streets I get approached by a kind homeless dude who explains me the route to paradise – Greendland Lodging, where the staff don’t sleep and offer me a cosy room at reasonable price (325 rupees).

The next day I call up Kris, a couchsurfer whom I contacted previously and we meet at the railway station (5 minutes walk from where I’m residing). Kris is very sorry he can’t host me at his place but he himself is now staying at his friend’s as the town has just offered him a surprise – cutting off the water due to bridge construction. Obviously, you can make a complaint – it is enough to take the right form from point A, fill it in, submit it in point B, make the payment in point C and pray that somebody will get interested in solving the issue. Kris is depicting the image of omnipresent Indian bureaucracy (I will get to meet it in person soon) that can’t be cured… He also tells me a little about current political situation, differences between the crowded and fast-paced north and half-empty south (difficult to imagine, when I’m observing those crowds flooding the streets of typically southern Trivandrum) as well as Indian death metal (Kris is a big fan of Behemoth, a Polish band) and cuisine (we make a little round trip through restaurants and stalls offering milk-friut drinks – delicious!); he also brings me to the famous Padmanasbhaswamy temple. They say inside there is a unique figure of reclining Vishnu – I won’t get to see it, though, as non-Hinduists are not allowed in; even Hinduists have to respect a strict dress code.

Hinduists or not, right now we cannot appreciate the temple from the outside either – restauration works are being held…

Before we say goodbye, Kris helps me to get a train ticket to Chennai – this is not simple at all when you do it for the first time: you need to know where in the station you should go, remember the number of the train, fill in a piece of paper, pay … and pray to get a place, as my ticket doesn’t guarantee anything – I’m the 19th person in the waiting list and my sleeper will only be mine if somebody else changes his/her mind…

I am luck after all and next day in the evening I make myself comfortable in the sleeper… Well, comfortable might me too big a word – Indian berths are really tiny, even me – not being a person of big size – I can hardly squeeze in… All night long trip is an undisturbed one, not so many crowds, cockroaches are scarce, too…

 

***

 

Późnym wieczorem ląduję w Trivandrum, mieście położonym na samym południu Indii. Całe szczęście moja podejrzanie wyglądająca wiza nie wzbudza niepokoju przykurzonego starszego pana za przykurzonym starym biurkiem, ustawionym w przyciasnym, pokrytym kurzem holu lotniska.

Już od progu wita mnie chmara taksówkarzy, oferujących transport do centrum, gdzie znajdują się (przynajmniej teoretycznie) tanie hostele wypatrzone przez mnie w internecie. Ceny proponowane przez kierowców przygotowano specjalnie pod białasa – grzecznie odmawiam i ruszam na poszukiwania noclegu w okolicy lotniska. Centrum może sobie poczekać do rana, kiedy to powinny rozpocząć kursowanie autobusy… A tymczasem przydałoby się gdzieś schronić przed zacinającym deszczem. Przemierzam pobliską ulicę, skacząc między kałużami i omijając szerokim łukiem wałęsające się bezpańskie psy, tudzież paru cierpiących na bezsenność rykszarzy. Tonąca w ciemnościach ulica śpi, ukołysana do snu miarowym szumem padającego deszczu… Śpią też właściciele paru okolicznych hotelików, w których cicho tak, że aż słychać przemykające to tu, to tam karaluchy… Po wybudzeniu, właściciele oznajmiają brak wolnych miejsc i zasypiają z powrotem. Sytuacja powtarza się w kolejnych miejscach…

Ostatecznie trafiam na rozsądnego rykszarza, który, pod groźbą mojego osobistego marszu do samego centrum, zgadza się na drastyczną obniżkę taryfy (i tak nieźle na mnie zarobi, ale pal sześć – chcę się w końcu dostać do jakiegoś bezdeszczowego wnętrza). Na początek wiezie mnie nie tam, gdzie trzeba, tylko tam, gdzie chce i gdzie ma zaprzyjaźnionego hotelarza. Po ostrej reprymendzie zawozi mnie do upragnionego Aristo Junction, niepocieszony, że nie może mi doradzić żadnego noclegu.

Zadowolony z siebie już szykuję się do wtargnięcia do wygodnego, suchego pokoju, a tymczasem… Brak wolnych miejsc jest tu jeszcze bardziej wyraźny, a hotelarzy coraz trudniej dobudzić. Po dobrej godzinie dreptania spływających błotem ulicami, zostaję zaczepiony przez życzliwego menela, który objaśnia mi drogę do raju – hotelu Greenland Lodging, gdzie recepcja nie śpi i w dodatku oferuje mi przytulny pokój w rozsądnej cenie (325 rupii).

Nazajutrz dzwonię do Krisa, uprzednio namierzonego couchsurfera i umawiam się na spotkanie na dworcu kolejowym (5 minut piechotą od mojego hoteliku). Kris przeprasza, że nie może mnie ugościć, ale sam obecnie pomieszkuje u znajomych, bo miasto właśnie zaoferowało mu niespodziankę w postaci odcięcia wody w związku z budową mostu. Można, rzecz jasna, złożyć zażalenie – wystarczy pobrać odpowiedni formularz w punkcie A, wypełnić go, złożyć w punkcie B, uiścić odpowiednią opłatę w punkcie C i modlić się o to, żeby ktoś raczył się tematem zainteresować. Kris kreśli niewesoły obraz wszechobecnej w Indiach biurokracji (z którą zaliczę jeszcze bliskie spotkania), a na którą nie ma lekarstwa…. Opowiada mi również co nieco o bieżącej sytuacji politycznej w Indiach, różnicach między tłoczną i pędzącą do przodu północą a zrelaksowanym i niemal pustym południem (ciężko mi to pojąć, obserwując tłumy przelewające się po ulicach typowo południowego przecież Trivandrum), o indyjskim death metalu (Kris jest wielkim fanem „naszego” Behemotha) i kuchni (zaliczamy rundkę po restauracjach i straganach z napojami mleczno-owocowymi; palce lizać!) oraz prowadzi mnie do słynnej trivandrumskiej świątyni Sri Padmanasbhaswamy. Wewnątrz znajduje się ponoć unikatowy posąg Vishnu leżącego – ponoć, bo nie-hinduiście wstęp do wnętrza surowo wzbroniony a i hinduista, by dostać się do środka, musi przestrzegać ścisłych reguł związanych z ubiorem.

Hinduista-niehinduista – świątyni chwilowo nie może popodziwiać nawet z zewnątrz, bo trwają właśnie prace konserwacyjne…

Przed pożegnaniem Kris pomaga mi w zdobyciu biletu na pociąg do Chennai – sprawa nie jest wcale taka prosta: trzeba wiedzieć, dokąd na dworcu się udać, zapamiętać numer pociągu, wypełnić świstek papieru, zapłacić … i modlić się o wolne miejsce, bowiem mój bilet takowego nie gwarantuje – jestem 19 osobą na tzw. waiting list i leżanka przypadnie mi tylko i wyłącznie w przypadku, gdy ktoś inny zrezygnuje…

Szczęście mi jednak dopisało i nazajutrz wieczorem rozwalam się wygodnie na pryczy sleepera… Wygodnie to może za wiele powiedziane – indyjskie prycze skrojono pod statystycznego localsa, w związku z czym moja skromna, wcale nie ogromna, osoba ledwie się mieści… Całonocna podróż mija spokojnie, brak tłumów, karaluchów też niewiele, właściwie to karaluszki raczej, takie tycie…

Singapore, 2010.11.24

In the evening, after 4.5 hours ride on a coach (surprisingly fast pass through Malaysia-Singapore border; though maybe I should not be surprised after all – every evening half the Singapore leaves the place to stay for night in a cheaper place on the other side) I get to the city-state, international center for all business. I will only stay here for one day – I will only have time to walk the Mount Faber park, get the avant-gout of India (in its clean and organized form) in Little India, check out Chinatown (no quality found, especially after Malacca experience) and have a close look on some skyscrapers (they stand so close on to another that they must be hitting each other in windy weather). And I will fill myself up with Milo Ais – oh, I’m going to miss it a lot…

Evening metro to the airport, bus transfer to economic terminal and I’m ready for the Indian adventure. Before I proceed, though, the lade in check-in desk will stare at my visa for a long time – it is written out in a rather disorderly manner, thank you Mister Consul from the embassy in Tehran. Eventually I get the ticket but I must sign the declaration that I am fully aware that my visa looks bad…

Alrightie, I’m on the deck of the plane (cheap Tiger Airways) and in a couple of hours I will begin the last stage of my trip…

 

***

 

Wieczorem, po czteroipółgodzinnej jeździe autokarem (zdumiewająco szybka odprawa na granicy Malezja-Singapur; choć może ta szybkość nie powinna mnie zaskakiwać, wszak codziennie wieczorem pół Singapuru stąd wyjeżdża, by taniej nocować po drugiej stronie) docieram do miasta-państwa, międzynarodowego centrum interesów wszelakich. Spędzę tu zaledwie jeden dzień – zdążę tu jedynie przespacerować się po parku Mount Faber, zaliczyć przedsmak Indii (w wersji czystej i zorganizowanej) w Little India, odwiedzić Chinatown (nie dostrzegam tu żadnego uroku, zwłaszcza po zwiedzeniu Melakki) i obejrzeć z bliska kilka drapaczy chmur (stoją w takim ścisku, że przy większym wietrze najpewniej szurają o siebie). I jeszcze nałykam się Milo Ais, którego będzie mi bardzo brakowało…

Wieczorne metro na lotnisko, transfer busem do terminala ekonomicznego i już jestem gotowy na spotkanie z indyjską przygodą. Zanim to jednak nastąp, pani w check-inie długo będzie się zastanawiać nad moją wizą, wyjątkowo niechlujnie wypisaną w ambasadzie Indii w Teheranie. Ostatecznie decyduje się wydać mi bilet, ale dopiero po podpisaniu przeze mnie deklaracji, iż jestem świadom, że moja wiza brzydko wygląda…

Okej, ładuję się na pokład samolotu (tanie linie Tiger Airways) i już za parę godzin rozpocznę ostatni etap mojej podróży przed powrotem do Polski…

Malacca, 2010.11.23

Malacca is a must-see on Malaysia tourist map. Old colonial streets, eclectic Hinduist, Muslim and Buddhist temples… And – first of all – the Chinatown that has a lot more charm than old boroughs of real Chinese towns. Here in Malaysia, the Chinese put a lot more effort into preserving their own culture. The façades of houses are beautiful not only to look nice for tourists – the owners just like taking care of their property. And in the backyards of shops and in small side streets there is the real Chinese life going on – the life that is gone in post-revolutionary China. Here I meet a certain Charles Cham, a painter exhibiting his works in all important world’s galleries and in his hometown Malacca… he is selling T-shirts with a monkey. A very friendly dude that has a certain view on art critics, he really is liberated through his creation.

In one of tiny Chinese restaurants I I start a conversation with the owner, who starts stuffing me with extra delicacies after hearing my elements of Chinese and after she gets to know I come from the Pope country – she is a freshly converted catholic and we are having an interesting cross-culture talk. She insists that next time I visit her house where she lives with her Portugese husband. And I would love them to visit my place, too.

It is also in Malacca that I have a completely impossible meeting – how possible is it that while walking one of the tiny streets I meet Chuck, the crazy globetrotter whom I had met half a year before in a hotel in Pamukkale? But it happened! Chuck is visiting this town for one day together with his Chinese friend. And that friend of his is from …Lijiang. Though we’re all tired, we won’t finish talking early, that’s for sure!

 

***

 

Melacca to obowiązkowy punkt na mapie turystycznej Malezji. Stare kolonialne uliczki, eklektyczne świątynie hinduskie, muzłmańskie i buddyjskie… I przede wszystkim Chinatown, o wiele bardziej urokliwe niż stare dzielnice miast w samych Chinach, bowiem tutaj, w Malezji, Chińczycy czynią o wiele więcej, by zachować własną kulturę. Fasady domów są piękne nie tylko po to, by podobać się turystom – ich właściciele po prostu lubią o nie dbać. A na zapleczu sklepików i w bocznych uliczkach tętni prawdziwe chińskie życie – takie, którego już nie uświadczysz w porewolucyjnym Państwie Środka. Spotykam tu niejakiego Charlesa Cham, malarza wystawiającego swe prace w uznanych galeriach na całym świecie, a w rodzinnej Melacce… sprzedającego T-shirty z orangutanem. Bardzo przystępny koleś, mający sprecyzowane zdanie o krytykach sztuki, naprawdę wyzwolony poprzez własną twórczość.

W jednej z chińskich knajpek wdaję się w rozmowę z właścicielką która zaczyna mnie zapychać ponadprogramowymi przysmakami, gdy tylko słyszy moje chińskie postękiwania i dowiaduje się, że jestem z kraju papieża – trafiłem na świeżo nawróconą, żarliwą katoliczkę. Nalega, bym przy następnej wizycie odwiedził jej rodzinny dom, w którym pomieszkuje z portugalskim mężem a i ja chętnie ugościłbym w Polsce uroczą panią wraz z jej rodziną…

W Melacce dochodzi również do spotkania zupełnie niemożliwego – bo na ile prawdopodobne jest spotkanie podczas spaceru jedną z uliczek Chucka, odjechanego obieżyświata, którego spotkałem pół roku wcześniej w hotelu w Pamukkale? A jednak! Chuck wpadł tu właśnie na 1 dzień ze swoją chińską przyjaciółką z … Lijiang. Mimo zmęczenia wszystkich stron, rozmowom nie ma końca!

Port Dickson, 2010.11.20

Ridz arrives on time; before we leave he takes me a neat Indian restaurant. Then we take a ride on a comfortable, air-conditioned coach, we change vehicles and take a less comfortable, completely non-conditioned wreck, filled with passengers to the limits… After a couple of hours we reach Port Dickson, a sort of beach resort located at Melacca Straights, 90 km south of Kuala Lumpur.

Except for tanning and swimming there is not much to do here; you can throw in a walk in the jungle – a weird jungle that is, with asphalt road cutting it in two halves… If you’re lucky you can spot monkeys, eagles and other inhabitants (mosquitoes being the most frequent ones). Ridz invites me to his house built by his father of all kinds of materials, making a surprisingly harmonious and spacious whole. The cool family receive me as one of their bunch, used to numerous foreign visitors frequenting the house. One of Ridz’s interests is gardening – and the garden surrounding the building is quite impressive – you can find all sorts of flowers, spices (lemon grass!) here as well as fruit transformed by Ridz’s sister into tasty juices. Another culinary discovery is Malay marinated barbecue – others are no match! And of course Milo Ais – iced chocolate that got me addicted with the first glass…

With Ritz we’re having endless talks about Western-Asian relationships. He is annoyed by the fact (hard to deny, I must admit) that Asians underestimate or even are ashamed of local values when confronted with Western ones, accepted by Asians with no criticism at all, be those values the stupidest ones shown on TV. Ritz seems to be frustrated the most with the popularity of white men among Asian women – all it takes to make an Asian girl crazy is white skin and bright eyes and it takes a lot of effort not to get into any sort of romantic adventure, especially here in Malaysia, where even the possibility of showing yourself around with a white man (it doesn’t matter if he’s dirty, fat and hairy) is of a social value, worth a sleep with the old and ugly whitey. Therefore, Ridz doubts that healthy Western-Asian relationships are possible at all. Though he is right about many issues, I still believe in notable exceptions.

 

***

 

Ridz zjawia się punktualnie i jeszcze przed wyjazdem zabiera na obiad do indyjskiej knajpki. Potem kurs wygodnym, klimatyzowanym autokarem, przesiadka i kurs mniej wygodnym, w ogóle nie klimatyzowanym rzęchem, w dodatku wypełnionym po brzegi pasażerami… Po parogodzinnej podróży docieramy do Port Dickson, miejscowości wypoczynkowej położonej nad cieśniną Malakka, 90 km na południe od Kuala Lumpur.

Właściwie oprócz plażowania i leniuchowania nie ma tu nic do roboty; można jeszcze dorzucić wypad do dżungli – choć dziwna to dżungla, z asfaltową drogą przecinającą ją na pół… Przy odrobinie szczęścia można tu zaobserwować małpy, orły i innych mieszkańców, z komarami na czele… Ridz zaprasza mnie do swojego domu, pobudowanego przez ojca z najróżniejszych materiałów, tworzących nadspodziewanie harmonijną i przestrzenną całość. Wyluzowana rodzinka podejmuje mnie jak swojego, przyzwyczajona do licznych zagranicznych grup wycieczkowych pojawiających się w ich progach. Jedną z pasji Ridza jest ogrodnictwo – i ogród okalający domostwo jest zaiste imponujący – rosną tu wszelkie możliwe kwiaty, przyprawy (trawa cytrynowa!) i owoce, z których siostra mojego nowo poznanego przyjaciela przyrządza smakowite soki. Kolejnym odkryciem kulinarnym są malajskie marynowane szaszłyki – bijące na głowę wszelkie inne. I oczywiście Milo Ais – mrożona czekolada, od której uzależniłem się po pierwszej szklance…

Z Ridzem prowadzimy niekończące się dyskusje na temat relacji zachodnio-azjatyckich. Drażni go fakt (któremu trudno zaprzeczyć) niedoceniania czy wręcz wstydu wobec wartości lokalnych w konfrontacji z wartościami zachodnimi, które Azjaci przyjmują bezkrytycznie, często w najpłytszej formie, zaobserwowanej w TV. Ritza najbardziej zdaje się frustrować powodzenie zachodnich mężczyzn u azjatyckich kobiet – wystarczy biała skóra i jasne oczy, by zawrócić Azjatkom w głowie i potrzeba dużego samozaparcia, by nie wdać się romanse, zwłaszcza tu, w Malezji, gdzie sama możliwość pokazania się z białym człowiekiem (nieważne, że brudnym, nieogolonym i niedoczesanym) stanowi istotny wyróżnik społeczny, na tyle istotny, że dla wielu młodych kobiet wart przespania się z włochatym, grubym i szczerbatym białasem. Wobec powyższego, Ridz mocno powątpiewa w możliwość istnienia prawidłowego zachodnio-azjatyckiego związku. Choć muszę mu przyznać sporo racji, to wciąż wierzę w chlubne wyjątki…

Kuala Lumpur, 2010.10.11

Evening landing in KL, coach to the centre (many companies to choose from, reasonable prices), short hostel research in Chinatown (oh, the cheapness!) and I make myself comfortable in a dormitory shared with one cool Pakistani and one delightfully ignorant Australian.

I will leave the sightseeing till tomorrow but I decide to have the first glance just before going to sleep. A good decision again – I bump into Ridz, nice guy that talks like a machine gun. He drags me to a cheap and cosy restaurant and invites me to his hometown. The scheduled departure time is tomorrow noon, thus I’m left with just a short while for discovering KL.

In the morning I decide to check out what everybody else would – the Petronas towers. Getting there with slightly chaotic and not-so-clean metro is a piece of cake, however getting to the viewpoint on the top is impossible – even though it is still early (9.00) all tickets for today have been sold. To become a lucky owner of the pass you need to queue way before 8.30 (this is when the ticket offices open)… Too bad, I’ll just snap a few shots outside and have a stroll in the centre of the city.

Kuala Lumpur is a complete chaos – I guess nobody was expecting the city to become this big and never bothered themselves with the idea of organizing roads into some logical system. KL is also a melting pot of cultures – Malay, Chinese, Indian as well as Westerners and even Iranians (finding a refuge from the regime in their homeland) are all here. One of characteristic features of Malaysia is the openness and the capacity of incorporating all influences. And the islamic-ness that stands in the very name of the republic does not mean any limitations for those who don’t follow Allah. Just before leaving KL I manage to have a glimpse of that multi-ethnicity manifested in all types of temples, mix of architectural styles, all the cuisines you can think of…

 

***

 

Wieczorne lądowanie w KL, autobus do centrum (mnóstwo przewoźników, rozsądne ceny), krótkie poszukiwania hostelu w Chinatown (tanio!) i lokuję się w dormitorium, współdzielonym z Pakistańczykiem i uroczo nicniewiedzącym o Azji Australijczykiem.

Zwiedzanie stolicy Malezji mam zaplanowane dopiero nazajutrz, ale jeszcze przed zaśnięciem postanawiam się wybrać na rekonesans. Decyzja okazuje się być jak najbardziej trafiona – po paru chwilach spotykam Ridza, sympatycznego kolesia, nadającego z prędkością karabinu maszynowego, który zaciąga mnie do sympatycznej i taniej knajpki, a następnie zaprasza do swojego rodzinnego miasteczka. Na zwiedzanie KL nie pozostaje mi wiele czasu, bowiem Ridz chce mnie stąd zabrać nazajutrz w południe. Postanawiam zatem z rana zaliczyć to, co najważniejsze, czyli wieże Petronas. O ile dojazd chaotycznym i nie najczystszym metrem nie nastręcza trudności, to wjazd na taras widokowy okazuje się być niemożliwy – mimo wczesnej pory (9.00) wszystkie bilety na dzień dzisiejszy zostały już sprzedane. Aby zostać szczęśliwym posiadaczem biletu trzeba się tu zjawić przed otwarciem kas (8.30) i odstać swoje w formującej się od rana kolejce… Nic to, pozostaje mi sfotografowanie wież z zewnątrz i spacer po centrum.

KL to chaos komunikacyjny – nikt tu się chyba nie spodziewał, że miasto się rozrośnie do takich rozmiarów, ani też nie zaprzątał sobie głowy ułożeniem głównych arterii komunikacyjnych w logiczną strukturę. Miasto to również miszmasz kulturowy – Malajowie, Chińczycy, Hindusi, a także Europejczycy a nawet Irańczycy, znajdujący tu masowo schronienie przed reżimem we własnym kraju. Jedną z cech charakterystycznych Malezji jest otwartość na przybyszów i umiejętność przyswajania ich wpływów. Zaś islamskość wpisana w nazwę państwa nie oznacza absolutnie żadnych ograniczeń dla innowierców. Przed wyjazdem zdążam zatem rzucić okiem na najbardziej oczywiste przejawy wspomnianej wielokulturowości – świątynie najrozmaitszych religii, pomieszanie stylów architektonicznych, kuchnie świata do wyboru, do koloru…