Changsha, 2010.10.06

Fei is flying away, me too. But I’m going in a different direction. Encouraged by Fei’s lovely cousin who also offers to accompany me, I head for the beautiful Yunnan province. On the way we have 10-hour stopover in Changsha where we do a little bit of sightseeing. We focus mostly on the park located on the hills around the city. You can get some great views up there – mostly on the concrete jungle that is Changsha. But it’s not that view that draws everybody’s attention – everybody keeps staring at me and on … the bunch of twenty students from different parts of Africa, who chose to have a stroll that very moment. Our walk together seems to be very impressive for the passers-by. Moreover, one of the guys speaks perfect Chinese – unbelievable!

 

***

 

Fei odlatuje, ja również – choć w zupełnie innym kierunku. Za namową sympatycznej kuzynki Feia, która podejmuje się również dotrzymania mi towarzystwa, wybieram się do słynnej z racji swego piękna prowincji Yunnan. Po drodze zaliczamy przesiadkę w Changsha. 10-godzinny postój przeznaczamy na zwiedzanie miasta, a zwłaszcza parku porastającego okoliczne wzgórza. Z ich szczytu roztacza się imponujący widok na gąszcz wieżowców tworzących miasto. Nie ten widok jednak stanowi największą atrakcję – wszyscy wgapiają się w moją własną osobę oraz … paczkę dwudziestu studentów i studentek z najróżniejszych zakątków Afryki, którzy właśnie wybrali się na spacer. Nasza wspólna przechadzka wzbudza nie lada sensację… Ponadto jeden z nowopoznanych kolegów posługuje się perfekcyjnym mandaryńskim – o la Boga, świat się kończy!

Zhenjiang, 2010.09.16

In Nanjing I change trains to get to Zhenjiang. I take the super-modern, fast train that takes 15 minutes to run 90 km. I look at the screen displaying current speed – we sometimes reach 308km/h!

In Zhenjiang station I have to confirm if I reached my destination – last time I was here was two years ago and everything looks completely different!

I almost get to meet the uncle of Fei (my friend with whom I used to study in France, who is getting married now) who is supposed to pick me up… I get on the bus and try to find the given address… We somehow manage to find each other – a joyful moment, especially after seeing my buddy glued to his future wife… No time for sentiments now – there is so much to be prepared before next day’s ceremony!

Family feast starts early in the morning to reach its peak in the evening – this is when I almost explode after eating too much. In the meantime I get to know that I’ll be acting as the best man – I receive a short training and purchase appropriate clothing (after 6 months of travelling my cloak doesn’t look very wedding-ish).

The night before the ceremony the bride must not stay in the same house as the groom, who should come to her place in the morning and try to “buy” her from the parents – Fei stays knocking on the hotel door where his loved one’s family resides and only after long negotiations and passing some envelopes filled with different currency he is let inside and gets to see the stunningly beautiful bride wrapped up in an elegant western-style wedding dress.

Let the party begin! The couple has a surprise in store for all the guests – together the two perform a Chinese hit tune “Today we are getting married”; surprisingly, Fei, whom I have known so far from his cacophonous side sings quite okay this time and nobody is leaving the room.

A couple of days that follow are a festival of gluttony and drunkenness – one of Fei’s uncles targeted me to be his drinking partner during all toasts. Others also find it a good idea, the party is becoming very colourful…

In between the meals the whole family plus two foreigners (me and Sylvain, Fei’s friend from France) has a sightseeing excursion in the city – we get to see some picturesque islands scattered along Yangtze river, filled with beautiful temples. The most beautiful of them all is located in Jinshan park – from the top of the pagoda you can see a splendid view of the monastery built around it as well as the panorama of the river and the bridge crossing it – they say it is the longest bridge in entire Asia. After all wedding activities are over, the culinary pace won’t get reduced – this is thanks to Fei’s oldest auntie, whose “chi duo yi dian” (“eat a little”) is still ringing in my head. And on the other hand the alco-uncle remains active and the whole family insist that I find a job and a wife here in Zhenjiang, which results in quite a busy schedule, including meetings with some most important personae in the town, who, moved with my poor Chinese and encouraged with some alcohol, promise me whatever I want.

The presence of Fei fosters some para-artistic activities. We decide to visit one part of town that will no longer be there in a couple of months, demolished and replaced with new, shiny steel and glass.

Together we visit that old part of town where my friend grew up before he moved to a block of flats, just like everybody else. The labyrinth of narrow streets packed with spontaneously built houses of surprising shape and unclear plan looks really charming. But there is one thing missing here! The colours! This is where our job starts – having purchased all necessary materials in a nearby shop we start with painting the walls of the houses. Surprised inhabitants keep asking what we are doing for, those that are more reasonable notice we are crazy – this place and its wacky architecture will disappear very soon… Slowly, the locals begin to grasp our message – this place, contrary to what everybody says, is not ugly… It’s enough to paint it over, clean up a little, in other words – take good care of it and finally maybe someone will notice that it is not the best idea to replace the old borough with new concrete blocks and they will find out that it is well worth to refurnish those houses, built some new installations… The inhabitants don’t have to move to a new place, breaking all family/friend relationships, in order to live like humans and the town doesn’t have to forget its own history, “our” quarter being one of the symbols of that history.

The gauge of our success is one wall painted while we are away as well as interest that arose among lecturers and students of local Fine Arts Academy. The Tuoban district won’t be saved, but maybe other places will…

Fei has to fly back to France to complete his studies… Just before he does we check out the Midi festival. A great event to experience – apart from some Chinese alternative bands, some foreign bands have come, Soulfly being one of the stars (one interesting detail to know: all foreign bands who want to play in China have to send their lyrics to the organizers; usually the Chinese partners require that all swearing be removed but during some lively performances the singers tend to forget about those limitations). I enter the venue for free, pretending to be a foreign rock star. Some guys from local TV even interview me:

– Where are you from?

– From Poland.

– Holland?

– No, Poland.

– Aaah… From Poland… A beautiful country.

– How do you know?

– I heard about it.

– What did you hear exactly?

– I don’t know how to explain that in English.

 

***

 

W Nankinie czeka mnie przesiadka w supernowoczesny szybki pociąg do Zhenjiang. Odległość ok. 90 km pokonuję w kwadrans. Bacznie obserwuję ekran wyświetlający bieżącą prędkość – momentami osiągamy 308 km/h!

Na dworcu w Zhenjiang muszę się upewnić, czy aby na pewno dotarłem tam, gdzie zaplanowałem – byłem tu ostatni raz jakieś dwa lata temu i okolica zdążyła się zmienić nie do poznania… Rozmijam się z wujkiem Feia (przyjaciela, z którym studiowałem swego czasu w Marsylii, a który właśnie się żeni – stąd moja tutaj wizyta), wskakuję zatem w autobus i próbuję znaleźć podany mi uprzednio adres… Ostatecznie udaje mi się nam nawzajem odnaleźć – moment wielce radosny, zwłaszcza po ujrzeniu kumpla przyklejonego do przyszłej żony… Na razie jednak nie ma czasu na wzruszenia – tyle jeszcze zostało do przygotowania przed jutrzejszą ceremonią…

Rodzinne ucztowanie rozpoczyna się już od rana, by osiągnąć punkt kulminacyjny wieczorem – wówczas omal nie eksploduję z przejedzenia. W międzyczasie okazuje się, że będę pełnił funkcję drużby – przechodzę krótki kurs przystosowawczy i zaopatruję się w odpowiedni strój (moje ciuchy, po 6 miesiącach podróży, nie wyglądają zbyt reprezentacyjnie). Z ciekawostek dotyczących obyczajów weselnych – na noc przed ceremonią pannie młodej nie wolno pozostawać pod jednym dachem z przyszłym małżonkiem, który z kolei nad ranem winien wybrać się z wizytą u rodziny wybranki i próbować „wykupić” ją od rodziców – Fei musi się dobijać do drzwi pokoju hotelowego, w którym rezyduje rodzina panny młodej i dopiero po długich naleganiach i wręczeniu kilku kopert z różnymi walutami zostaje wpuszczony do środka, a jego oczom ukazuje się panna młoda w pełnym blasku jej olśniewającej urody, podkreślonej dodatkowo elegancką suknią skrojoną na modłę zachodnią.

Imprezę czas zacząć! Na początek młoda para serwuje gościom niespodziankę – wspólnie odśpiewują miłosny hicior pod tytułem „Dziś bierzemy ślub” – o dziwo Fei, którego znałem do tej pory zdecydowanie od strony kakofonicznej, tym razem dobrze opanował materiał i nikt nie ucieka z sali bankietowej.

Kolejnych kilka dni to festiwal obżarstwa, tudzież opilstwa – jeden z Feiowych wujków upodobał sobie moją osobę do wspólnego wznoszenia toastów. Wkrótce pomysł ten podchwytują inni goście, uczta zaczyna nabierać rumieńców.

W przerwach między posiłkami cała rodzina plus obcokrajowiec (a nawet dwóch, bo imprezy przyłączył się Sylvain, francuski kolega Feia z czasów studiów we Francji) zalicza zwiedzanie okolicznych malowniczych wysp, porozrzucanych wzdłuż Yangtze, zwanej również Długą rzeką, zabudowanych pięknymi świątyniami. Najpiękniejsza z nich mieści się w parku Jinshan – z imponującej rozmiarami pagody roztacza się wspaniały widok na ozdobne dachy klasztoru pobudowanego u jej stóp, tudzież na panoramę rzeki i przerzucony nad nią most, ponoć najdłuższy w całej Azji.

Po zakończeniu czynności weselnych, tempo kulinarne wcale nie siada, głównie za sprawą najstarszej z cioć Feia, której „chi duo yi dian” („zjedz troszeczkę”) na długo pozostanie w mojej pamięci. Z drugiej strony wcześniej wspomniany alkoholowy wujek wcale nie próżnuje, ponadto cała rodzina uparła się, żeby mi znaleźć żonę i pracę w Zhenjiang, co owocuje napiętym harmonogramem, a także spotkaniami z najważniejszymi szychami w mieście, które po pijaku i dodatkowo wzruszeni moim łamanym chińskim obiecują mi gruszki na wierzbie.

Dzięki obecności Feia, podejmuję się również pewnych czynności paraartystycznych. Postanawiamy mianowicie wybrać się do dzielnicy miasta, która już za parę miesięcy zostanie wyburzona i zastąpiona mrowiskiem wieżowców ze szkła i stali.

Wspólnie zwiedzamy ową starą część miasta, w której mój przyjaciel dorastał zanim – jak wszyscy – przeprowadził się do blokowiska. Plątanina ciasnych uliczek zapchana spontanicznie skonstruowanymi przez samych mieszkańców domkami o zaskakujących kształtach i zagmatwanym planie prezentuje się przeurokliwie i – chciałoby się rzec – swojsko. Natomiast jednego tu zdecydowanie brakuje. Kolorów! I tu zaczyna się nasze zadanie – zaopatrzywszy się w niezbędne materiały w pobliskim sklepiku, zabieramy się za malowanie ścian domów. Zaskoczeni mieszkańcy wypytują nas, o co właściwie chodzi; co bardziej rzeczowi z nich zauważają, iż jesteśmy niespełna rozumu – wszak już wkrótce to miejsce i cała jego pokręcona architektura przestanie istnieć… Powoli jednak do miejscowych dociera nasze przesłanie – przecież to miejsce, wbrew temu, co próbuje się wszystkim wmawiać, nie jest brzydkie – wystarczy je tylko nieco podmalować, trochę podczyścić, słowem bardziej o nie zadbać, a w końcu ktoś zauważy, że nie warto zastępować starej dzielnicy nowymi betonowymi klocami i dojdzie do konkluzji, że warto tutejsze domki odrestaurować, wyposażyć je w nowoczesne instalacje… Mieszkańcy wcale nie muszą się przeprowadzać na nowe, zrywając więzy rodzinno-towarzyskie (bowiem podczas przeprowadzek przeniesienie całych dzielnic w jedno miejsce jest niewykonalne pod względem logistycznym) by zacząć żyć jak ludzie, a miasto nie musi zapominać o własnej historii, której znakiem jest między innymi „nasza” dzielnica.

Miarą naszego sukcesu okazuje się być jedna ściana niespodziewanie pomalowana pod naszą nieobecność – a także zainteresowanie wykładowców i studentów miejscowej Akademii Sztuk Pięknych. Dzielnicy Tuoban na pewno nie uda się już uratować, ale może następne…

Fei musi wracać dokończyć studia we Francji… Tuż przed odlotem zaliczamy jeszcze festiwal rockowy Midi. Iimpreza zdecydowanie warta zaliczenia – oprócz chińskich gwiazd muzyki alternatywnej, ściągnięto tu również niezłe zespoły zagraniczne, z Soulfly na czele (ciekawostka: zespoły zagraniczne pragnące wystąpić w Chinach muszą przesłać organizatorom teksty piosenek do zatwierdzenia; zazwyczaj strona chińska żąda usunięcia wszelkich wulgaryzmów, ale podczas co bardziej żywiołowych koncertów wykonawcom zdarza się zapomnieć o tych zastrzeżeniach). Wbijam się tu za darmo, udając gwiazdę zagraniczną. Niektórzy nawet robią ze mną wywiady:

– Skąd jesteś?

– Z Polski.

– Z Holandii?

– Nie, z Polski.

– Aaa… Z Polski… Piękny kraj.

– Skąd wiesz?

– Słyszałem.

– A co konkretnie słyszałeś?

– Nie potrafię wytłumaczyć po angielsku.

Shenzhen, 2010.09.15

Shenzhen

Early in the morning Bostoe accompanies me to the subway and I head directly to Chinese border (formally HK is a part of China, but on both sides you need visas; HK citizens do not consider themselves mainland Chinese at all). I arrive in Shenzhen, greeting me with the familiar chaos and complete incapacity of communicating in English. I’m trying to get to West Railway Station, where they will have built a subway line soon but not just yet. Therefore I choose the combined method – minibus plus moto-taxi (the driver is absolutely happy to hear my fake Chinese and awards me a reduction).

I get on the train to Nanjing (25 hours ride). I can’t help the impression that the “hard seat” class is looking nicer and cleaner than a year before… Lots of free places this time, too. Luckily, one thing has not changed – the food carts passing through the corridor once in a while…

 

***

 

Wcześnie rano zostaję odprowadzony przez Bostoe do stacji metra i jadę wprost do granicy z Chinami (formalnie HK został przez Chiny wchłonięty, jednak wciąż i jedni, i drudzy potrzebują wiz, by przedostać się na drugą stronę; poza tym wyniośli mieszkańcy Hongkongu bynajmniej nie uważają się za obywateli Chin). Po drugiej stronie – Shenzhen, witający mnie znajomym chaosem i absolutną nieznajomością angielskiego. Do dworca zachodniego, z którego odjeżdża mój pociąg, nie zdążono jeszcze dociągnąć linii metra, zatem dostaję się na miejsce metodą kombinowaną – minibus plus taksówka motorowerowa (kierowca jest zachwycony moim szczątkowym chińskim i daje mi spory upust).

Ładuję się w pociąg do Nankinu (25 godzin jazdy) i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że klasa „hard seat” wygląda jakby ładniej i czyściej niż rok temu… Poza tym nie ma tłoku, dużo miejsc jest wolnych. Całe szczęście jedna rzecz się nie zmieniła – przemykające co chwilę wózki z najróżniejszymi pysznościami…

Hongkong, 2010.09.12

After a couple of hours’ flight in a nice company – a Lankan girl whose name I forgot but I remember the meaning (“spontaneous”), a stopover in Kuala Lumpur and a couple more hours of flying (Malaysian Airlines treat me with a nice set of kung-fu movies) I reach Hongkong.

My stay is short – just two and a half days (one day more than I was planning – this is because Chinese express visa is not issued on the same day as they claim in the website but the next business day) but my host, Bostoe, does everything to enchant me with his city-state. It is true that Hongkong is a crowded concrete beast, with all the skyscrapers covering the horizon. It is true that it is noisy, sometimes dirty, with strict rules applying to basically everything (I lay down on the bench in Victoria park, and in a short while the guard runs to me, shouting)… But there exist some magical places – the Flower Market Road at Mong Kok, bird park at Yuen Po Street, night market with various useless products and Victoria park, full of photographers with huge lenses, hunting those tiny little birds… And in the evening – the view at the bay, filled with huge buildings of different shapes, brightly lit up… And the star walk – with the sculpture of immortal Bruce Lee. And all around you can feel the atmosphere of approaching moon festival – with omnipresent lantern-sculptures…

Some nice memories of the bike part of my trip are brought back by Tatsuya Hirotsu (https://madurapu.exblog.jp), crazy cyclist from Japan, heading for Europe (we meet him in front of the Culture Centre). Good luck, man!

At the end of my visit I get broken into pieces by monster-woman in a massage parlour. Great experience, especially after months of carrying a big pack on my back!

Thank you, Bostoe, for delighting me with Hongkong! This visit was far too short to really understand this city but you succeeded to squeeze so many interesting bits into the schedule. See you soon!

***

Po kilkugodzinnym locie w miłym towarzystwie – Lankanki, której imię oznacza „spontaniczna”, po przesiadce w Kuala Lumpur i kolejnych paru godzinach lotu (Malaysian Airlines serwuje pokaźny zestaw filmów kung-fu), docieram do Hongkongu.

Mój pobyt trwa krótko – ledwie dwa i pół dnia (to i tak o dzień dłużej niż zakładałem – a to dlatego, że chińska wiza ekspresowa nie jest wydawana tego samego dnia, jak stoi na stronie internetowej, lecz dnia następnego), ale mój gospodarz, Bostoe, robi wszystko, by mnie zachwycić swoim państwem-miastem. To prawda, że Hongkong to zatłoczony moloch, przygniatający drapaczami chmur, przysłaniającymi nieboskłon. To prawda, że wszędzie hałas, wszystko uregulowano sztywnymi przepisami (w parku Victorii kładę się na chwilę na ławce i zaraz przybiega czepialski strażnik)… Ale istnieją też miejsca magiczne – ulica sklepów z kwiatami (Flower Market Road, Mong Kok), park sprzedawców ptaków (Yuen Po Street), nocne targowisko z przeróżnymi bezużytecznymi produktami, czy park Victorii właśnie, przemierzany przez szwadrony fotografów, zasadzających się na rzadkie ornitologiczne okazy… A wieczorem – widok na zatokę szczelnie obudowaną wieżowcami w rozmaitych kształtach, migającymi różnokolorowymi światłami… I jeszcze aleja gwiazd – z rzeźbą przedstawiającą nieśmiertelnego Bruce’a Lee. A wszędzie wokół atmosfera zbliżającego się festiwalu księżycowego – z wszechobecnymi rzeźbami-lampionami…

Miłe wspomnienia z rowerowego etapu mojej wycieczki przywołuje Tatsuya Hirotsu (https://madurapu.exblog.jp), odjechany cyklista z Japonii, zmierzający ku Europie, na którego wpadamy przy Centrum Kultury. Trzymamy kciuki!

Na zakończenie mojej wizyty w Hongkongu zostaję rozwałkowany i połamany przez herszt-babę z salonu masażu; bardzo przyjemne doświadczenie, zwłaszcza po kilkumiesięcznym dźwiganiu ciężkiego plecaka.

Dzięki ci, Bostoe, za zauroczenie mnie Hongkongiem! Za krótka to była wizyta, by poznać to miasto, niemniej udało ci się upchnąć w programie zwiedzania wiele wartościowych punktów. Do rychłego!

Colombo, 2010.09.11

My last day in Sri Lanka… Colombo again. I visit the Hindu temple called Murugan, where everybody wants me to pay for everything. Then I just walk the streets getting stuffed with rice&curry, trying to keep away from all hucksters. The good method is a smile and a couple of friendly words – not only it is efficient but sometimes it results in interesting, non-commercial conversations and making nice relationships; sometimes you even get a free ride from tuk-tuk driver.

Lankans are very friendly people – always in a good mood in spite of difficult economic situation and all possible disasters (tsunami, long-lasting civil war), always happy to have a conversation, posing for photos, smiling… It is difficult to leave Sri Lanka, the smiling island. I’ll be coming back here for sure – so much left to see: sandy beaches, safari parks, turtle reserves….

 

***

Mój ostatni dzień na Sri Lance spędzam w Colombo – zwiedzam hinduistyczną świątynię Murugan, w której wszyscy chcą ode mnie wyciągnąć pieniądze i spaceruję ulicami i uliczkami, zajadając się ryżem z curry i opędzając się od wszelkiej maści naciągaczy z kierowcami tuk-tuków na czele (na opędzenie polecam metodę: uśmiech i parę miłych słów – nie dość, że skuteczna, to czasem prowadząca do ciekawych, zupełnie niehandlowych rozmów i zawarcia sympatycznych znajomości, bywa również, że kierowca trójkołowca podwiezie nas zupełnie za darmo…).

Sri Lankę zamieszkują naprawdę mili ludzie – potrafiący zachować dobry humor, mimo trudnej sytuacji ekonomicznej i wszelkich klęsk nawiedzających ich kraj (tsunami, wieloletnia wojna domowa), zawsze chętni do rozmowy, radośnie pozujący do zdjęć, wiecznie uśmiechnięci… Ciężko się rozstać ze Sri Lanką, uśmiechniętą wyspą. Powrót murowany – zwłaszcza, że zostało jeszcze tyle do odkrycia – piaszczyste plaże, parki safari, rezerwaty żółwi…

Kandy, 2010.09.10

This time I only use Kandy for a stopover. I say my goodbyes to the kind hosts and – first of all – to Magdalena. This is where are travelling routes split… See you later, somewhere on the way!

 

***

 

Tym razem Kandy to tylko nocleg i pożegnanie z naszymi życzliwymi gospodarzami, a przede wszystkim z Magdaleną, bowiem tutaj właśnie nasze drogi się rozchodzą. Do zobaczenia gdzieś na trasie!

Galle, 2010.09.09

Galle, located on the very south edge of the island, welcomes us with a nice tourist information centre where we even find folders in Polish! What makes this city is mostly its colonial architecture left untouched by Lanka citizens, thus auto-preserving itself in a very charming way. Galle feels very sleepy… Out of all the tourist activities I choose to walk the ramparts of 17th century Portuguese fort embracing the old town, I also have a little splash in the ocean. Then a glass of whisky with local businessmen hanging out in the beach and evacuation to the guesthouse to avoid the rain.

East of Galle you can find villages with those famous stick fishermen, fishing on posts stuck in the sand some tens of metres away from the beach. A very picturesque view, just beware of the fishermen asking you for money after you took their photos…

Nearby villages have a lot to offer – spice gardens with little spice shops, homemade jewellery spots (full respect for melting gold in home conditions), batik manufactures (some of those paintings truly deserve to be treated as works of art).

***

Galle, położone na samym południu wyspy, wita nas sympatycznym punktem informacji turystycznej, dysponującym nawet folderami w języku polskim. Miasto to przede wszystkim kolonialna architektura, której Lankijczycy nie naruszyli, konserwując ją na swój niepowtarzalny sposób. Galle sprawia senne wrażenie… Z czynności turystycznych zaliczam obchód po murach siedemnastowiecznego portugalskiego fortu, okalających stare miasto, a także pluskam się we wzburzonym oceanie. A potem whisky na plaży z lokalnymi biznesmenami i ucieczka do hostelu przed deszczem.

Na wschód od Galle znajdują się wioski, w których można spotkać słynnych rybaków „na tyczkach”, łowiących ryby, siedząc na palach wbitych w dno oceanu, kilkanaście metrów od brzegu. Widok malowniczy, trzeba tylko uodpornić się na natrętów, próbujących wyciągnąć pieniądze za zdjęcia ze swoim udziałem.

Okoliczne wioski oferują mnóstwo innych atrakcji – począwszy od przyprawowych ogrodów z przyklejonymi do nich sklepikami, poprzez domowe wytwórnie biżuterii (szacunek za topienie złota w warunkach chałupniczych), po manufaktury batików – pięknie barwionych tkanin, z których niektóre jak najbardziej zasługują na miano dzieł sztuki.

Dambulle, Sigirya, 2010.09.08

In Dambulle the main tourist attraction is the complex of temples carved in rock (hilarious price for entering), huge golden statue of Buddha and Buddha figure museum (interesting architectonic idea – you have to enter the building through the mouth of a demon) as well as the museum of painting – the last one being a complete disappointment, low quality prints pretending to be canvases do not bring out any positive emotions…

Then come Sigirya – a definite must-see when in Sri Lanka. The palace erected in 5th century by prince Kasyap on top of magmatic rock with its system of pools is still surprising with its vision; scientists still have no idea how the engineers managed to bring water to top levels. You can also find the famous rock paintings here, depicting half-naked women – the colours are surprisingly vivid… The guards deny that they might have been painted over in the meantime, though.

From the very top you can admire a magnificent view of the surrounding endless jungle – a perfect place to see sunsets and sunrises (in the very romantic companion of ever-present monkeys).

 

***

 

W Dambulle z kolei znajduje się kompleks świątyń wykutych w skale (wstęp słono płatny), wielki złoty posąg Przebudzonego i muzeum figur Buddy (ciekawy pomysł architektoniczny w postaci wejścia do rozdziawionej gęby demona), a także muzeum malarstwa – to akurat kompletne rozczarowanie, bowiem naciągnięte na krosna kiepskiej jakości wydruki nie wywołują pozytywnych emocji…

Sigirya to absolutne must-see na Sri Lance. Wzniesiony w V w. przez księcia Kasyapa na skale magmowej zespół pałacowy z jego siecią basenów zachwyca rozmachem i myślą konstrukcyjną – po dziś dzień naukowcy nie mają pewności, w jaki sposób budowniczym udało się doprowadzić wodę na górne poziomy. Ponadto, znajdują się tu słynne na całą wyspę malowidła naskalne, przedstawiające półnagie kobiety – jak na tysiącletnie freski, prezentują podejrzaną intensywność kolorów – strażnicy zarzekają się jednak, że nikt nigdy ich nie podmalowywał. Ja jednak wciąż jestem pełny podejrzeń… Z najwyższego poziomu, gdzie mieścił się niegdyś pałac władcy, roztacza się wspaniały widok na otaczającą Sigiryę dżunglę – idealne miejsce na podziwianie wschodów i zachodów słońca (w romantycznym towarzystwie wszędobylskich małp, ma się rozumieć).

Polonnaruwa, 2010.09.07

This time we’re taking a bus; this method is a lot less comfortable – in peak hours (and those tend to extend to synchronize with Singapore, the key business partner for Sri Lanka) it is so cramped that you are never sure if you’re reaching into your pocket or that of your neighbour… Vigilance is recommended. Food sellers jump in once in a while, as well as all sorts of beggars, adding to the congestion.

Huge ruins of 12th century temples spread on large area do not impress us that much after Aduranapurna, though there are some places that astound us – like frescoes representing events from Buddha’s life and what is said to be the biggest statue of walking Buddha – now one head shorter than originally but still majestic.

 

***

 

Tym razem podróżujemy autobusem; ta metoda jest zdecydowanie mniej wygodna – w godzinach szczytu (przedłużających się do godzin wieczornych ze względu na różnicę czasu w stosunku do Singapuru, kluczowego partnera biznesowego Sri Lanki) bywa tu tak ciasno, że trudno mieć pewność, czy sięga się do kieszeni własnej czy sąsiada… Zalecana czujność. W autobusie występują również w dużych ilościach „doskakujący” sprzedawcy wszelkich przysmaków a także żebracy, wprowadzający dodatkowe zagęszczenie…

Imponujące ruiny świątyń, pobudowanych w XII w., rozrzucone na olbrzymim terenie nie robią aż tak wielkiego wrażenia jak te w Aduranapurnie, niemniej znajduje się tu kilka punktów wzbudzających zachwyt – jak choćby freski przedstawiające sceny z życia Buddy i ponoć największa na wyspie figura Buddy kroczącego – obecnie pozbawiona głowy, ale wciąż prezentująca się majestatycznie.

Anuradhapura, 2010.09.05

Next stop: Anuradhapura. A truly magical place thanks to the historic “theme park” – on a big surface countless thousand and more years old structures are scattered – among other items the once biggest brick dagoba – Jetavana (with bunches of monkeys walking it up and down), 2000 years old Bodhi tree and Abhayagiri dagoba – currently under repair (when the guard was not watching we climbed the scaffoldings passing hundreds of surprised female workers who pass the bricks from one hand to the other, thus organizing transportation to the top of the structure).

And all that we get to see thanks to Surgath, the owner of nearby restaurant, who got to like us so much that not only he drove us around but he also made us taste the delicious Ceylon tea, took us to participate in a ceremony in the temple of Ganesha, where I receive blessings and protection against all evil (the mass is quite interesting, consisting mostly in eating), then he invited us to a roof party and at the end of the day he brought us to … a funeral banquet (this time we took over the steering wheel as our host had been drinking). That banquet was an odd experience, too – we could see no signs of sadness at all – everybody was chatting joyfully, playing cards, telling jokes and chewing on bethel…

***

Następny przystanek to Anuradhapura – miejsce przemagiczne, głównie ze względu na „park atrakcji” historycznych: na rozległym terenie rozrzuconych jest mnóstwo budowli sprzed tysiąca i więcej lat – m.in. największa swego czasu ceglana dagoba – Jetavana (oblepiona chmarami wałęsających się małp), ponad 2000-letnie drzewo Bodhi i dagoba Abhayagiri, gdzie trwają obecnie prace konserwacyjne i gdzie – pod nieobecność strażnika – można się wspiąć po rusztowaniach, mijając po drodze tłum zdziwionych robotnic, podających sobie z rąk do rąk cegły, wędrujące tym sposobem na sam szczyt dagoby.

A wszystko to oglądamy dzięki życzliwości Surgatha, właściciela pobliskiej knajpki, który polubił nas na tyle, że nie dość, że – zupełnie za darmo – urządził nam objazdówkę po zabytkach, ale również poił nas wyśmienitą cejlońską herbatą, zabrał nas do świątyni Ganeśy – boga-słonia, w której otrzymuję błogosławieństwo i ochronę przed złymi mocami (tutejsza „msza” wygląda bardzo ciekawie i polega głównie na objadaniu się ryżem i owocami), następnie zostaliśmy zaproszeni na wspólne śpiewy na dachu domu, a na koniec zawiózł nas na… stypę (tym razem to my prowadziliśmy auto, bowiem nasz gospodarz był już lekko wstawiony). Ciekawa sprawa – na stypie nie dało się wyczuć atmosfery smutku czy przygnębienia – wszyscy rano rżnęli w karty, żuli bethel i żartowali…