Gansu – a quick tour, 2012.10

Most w pobliżu Wielkiego Muru / Suspension bridge next to the Great Wall

I used the time of national holiday to have a trip to Gansu. It was just a couple of days but it felt like a preview of all the marvels that are located nearby – the mountains, the deserts, the minorities… Not this time, though. I only had time to check out the west-most bit of the Great Wall of China (Jiayuguan; the authentic Wall with some parts rebuilt for tourists; full recommendation, a lot more interesting than overcrowded Badaling; watch out for the desert wind! The taxi from the city centre to the west-most part costs 30 kuai, don’t believe the driver if he says it’s more) and Lanzhou, especially the Baitashan park (White Pagoda Park; unfortunately, the pagoda itself is now undergoing renovation and cannot be accessed) where you can get the usual way from the front or from the back, watching all the beautifully settled little old houses undergoing demolition.

***

Korzystając ze święta narodowego, zaliczyłem wypad do Gansu. Wycieczka bardzo krótka, stanowiąca jednak zapowiedź tych wszystkich wspaniałości, które niedaleko stąd – góry, pustynie, mniejszości narodowe… To jednak w następnym rzucie. Tym razem tylko najbardziej wysunięty na zachód fragment Muru Chińskiego (Jiayuguan; autentyczna konstrukcja z miejscami odrestaurowanymi fragmentami, dostosowanymi do potrzeb turystów; polecam, zdecydowanie lepiej obejrzeć mur chiński tutaj niż w Badaling; uwaga na pustynny wiatr! Taksówka z centrum do najbardziej zachodniego punktu Muru to 30 rmb i nie dajcie się naciągnąć na więcej) oraz Lanzhou, a zwłaszcza park Baitashan (Park białej pagody; niestety, sama pagoda jest obecnie w remoncie), do którego można się dostać klasycznie, głównym wejściem albo od tyłu, oglądając po drodze całą dzielnicę malowniczo położonych domków w trakcie rozbiórki.

Travel party – September 2012

https://www.youtube.com/watch?v=qv8GeoMUA34

Yejku – występ na żywo w Lokalu X / live performance in Lokal X (camera by Olek Woźniak):

Yejku “Córuś ty musisz” – video by Tomasz Sztajer:

Another travellers’ meeting happened in Lokal X in Bytom, Poland on September 28 2012. The turnout was surprisingly high – thank you all for coming. This time we had the opportunity to see a fascinating presentation about Kurdistan by Wojciech Przybylski (https://blog.wojciechprzybylski.com), I showed some movies from China, and the star of the evening were the band Yejku (https://www.yejku.com) for whom I had the pleasure of making a Chinese-Polish music video.

This time no photo gallery, only videos.

***

28 września w Lokalu X w Bytomiu odbyło się kolejne spotkanie podróżnicze. Frekwencja była nadspodziewanie dobra, wielkie dzięki za przybycie. Tym razem z wciągającą prezentacją o Kurdystanie wystąpił Wojciech Przybylski (https://blog.wojciechprzybylski.com), ja pokazałem parę filmików z Chin, a na deser wystąpił zespół Yejku (https://www.yejku.com), dla którego miałem przyjemność kręcić chińsko-polski teledysk. Tym razem zamiast fotorelacji – materiał video.

Shanghai – 1933, 2012.08

One of the weirdest tourist attractions of Shanghai is beyond any doubt Building 1933. Planned and built to be a huge slaughterhouse it adopted a number of functions throughout decades. Right now the city’s authorities are hesitating whether to turn it into a cultural centre (so far it hasn’t been working out) or an “exclusive” posh shopping place. Better check this place out before they totally spoil it. It is definitely a masterpiece of expressionist art-deco British minds that designed the complex. Stairways and footbridges running in all directions (you can imagine those poor pigs trotting around), decorative façade and glass clad “conference hall” – this place is heaven on Earth for photographers. And indeed there are many of them here – mostly students of some sort of photography schools; usually ten sweating men chasing one female model. Knowing how shy Chinese men usually are I’m guessing that for some of them this is the closest they have ever got to a woman. There is a number of newly weds having photo-sessions here. Funny thing when you think of the original function of “1933”…

***

Jedną z bardziej nietypowych atrakcji turystycznych Szanghaju jest bez wątpienia Budynek 1933. Pomyślany i wybudowany jako wielka rzeźnia, pełnił w swej historii kilka różnych funkcji, łącznie z fabryką leków. Obecnie miasto waha się, czy przeistoczyć to miejsce w centrum życia kulturalnego (na razie średnio to wychodzi) czy może w „ekskluzywne” centrum handlowe dla przesadnie bogatych. Zanim „1933” zostanie zepsuty (albo udoskonalony) warto mu się przyjrzeć z bliska, bo to swoiste arcydzieło ekspresjonistycznych art-decowych brytyjskich umysłów, które zaprojektowały ten budynek. Zagmatwany plan, rozbiegające się we wszystkich kierunkach klatki schodowe i pomosty (aż chciałoby się zobaczyć wszystkie te świnie drepczące po wijących się korytarzach), dekoracyjna fasada i przeszklona „sala konferencyjna” – to miejsce stanowi istny raj dla fotografów. A tych tutaj naprawdę sporo – dominują szkółki fotograficzne w składzie 10 spoconych mężczyzn z aparatami w mokrych łapskach plus jedna modelka. Znając wrodzoną chińską nieśmiałość, dla wielu z tych facetów to jedna z niewielu okazji by zbliżyć się do kobiety i jeszcze móc bezkarnie się na nią gapić. Sporo tu także młodych par wykonujących fotosesje – to całkiem oryginalna tło portretów ślubnych, zważywszy na pierwotną funkcję „1933”…

Travel party February 2012

Hooray for yet another monthly travel party in Lokal X! The programme was packed full with stories, emotions and memories from all kinds of places.

The show was kicked off by Mateusz Szymiczek who mainly focused on how not to spend money and still get drunk in Czech Republic, France and Spain.

Then my humble self shared a bunch of photos and videos from China, kung-fu included.

Following was Łukasz Ciupa showing some breathtaking views of Georgia.

Things got a lot more oriental when Gosia Łozicka presented her memories of Turkey, music and food included.

Magdalena Śliwka joined our meeting again and made us all want to ride through Sahara on a motorcycle…

The grand finale was the belly dance show by Gosia Łozicka – a show so hot that it made the camera melt, hence no photos available:)

I’d like to thank all the particpants for attending. Special thanks to Krzysiek Błaszczyk from Kartel Kulturalny for the videoprojector.

Unfortunately, the meetings will be put on hold for a while now due to my travel trips. I hope to see you again in Lokal X in a couple of months, though:)

***

Oto kolejna odsłona spotkań podróżniczych w Lokalu X: mnóstwo opowieści, wrażeń i wspomnień z różnych stron świata…

Imprezę otworzyła prezentacja Mateusza Szymiczka o tym, jak podróżować za darmo ale w stanie upojenia alkoholowego po Czechach, Francji i Hiszpanii.

Następnie moja skromna osoba podzieliła się garścią zdjęć, filmów i ciosów kung-fu z Chin.

Mateusz Ciupa pozadziwiał nas zapierającymi dech w piersiach pejzażami Gruzji.

Gdy na scenę wkroczyła Gosia Łozińska, zrobiło się trochę bardziej orientalnie. Jej prezentacja dotyczyła Turcji, przepysznej miejscowej kuchni i frapującej muzyki.

Magdalena Śliwka przybyła do nas ponownie, by zauroczyć nas motocyklowymi (i nie tylko) opowieściami z Sahary.

W wielkim finale wystąpiła Gosia Łozicka, prezentując taniec brzucha. Zrobiło się tak gorąco, że aparaty fotograficzne przestały działać…

Wielkie dzięki dla wszystkich obecnych, indywidualne wyróżnienie dla Krzyśka Błaszczyka z Kartelu Kulturalnego za projektor.

Wszystko co piękne kiedyś się kończy i nasze spotkania również ulegają chwilowemu zawieszeniu, spowodowanemu, ma się rozumieć, podróżą… Do zobaczenia za jakiś czas:)

Travel party January 2012

Alright, the travel party in Lokal X happened again! The last Friday of January saw a crowd of 40+ people invading the place in search for thrilling adventures in distant lands. This time our guides were: Natalia Wilk (Morocco, Mauretania and Mali), Wojtek Przybylski (the Alps), Tomek Król (Mongolia on horseback and hitch-hiking) and – once more – Kuba Bogaczewicz (the rest of the world:). In addition to this,  Paweł Marynowski explained to us what OpenStreetMap project is (https://www.openstreetmap.org).

Some of us managed to survive the afterparty filled with surprises:)

If you were not there then you have definitely missed something!

P.S. Big thanks to Krzysiek Błaszczyk from Kartel Kulturalny for the video projector and to the neighbour Michał for the chairs:)

***

Impreza podróżna w Lokalu X odbyła się ponownie! Ostatni piątek miesiąca zgromadził ponad 40-osobową publikę, żądną wrażeń z wojaży po dalekich krajach. Tym razem w trasę zabrali nas: Natalia Wilk (Maroko, Mauretania i Mali), Wojtek Przybylski (Alpy), Tomek Król (Mongolia konno i stopem) i – ponownie – Kuba Bogaczewicz (reszta świata:). Ponadto Paweł Marynowski zapoznał nas z projektem OpenStreetMap (https://www.openstreetmap.org).

Ci najbardziej wytrzymali dotrwali do afterparty obfitującego w niezapowiedziane atrakcje:)

Kto nie był, niech żałuje!

P.S. Wielkie podziękowania dla Krzyśka Błaszczyka z Kartelu Kulturalnego za projektor i dla sąsiada Michała za krzesła:)

Travel party December 2011

The first travel photo show at Lokal X in Bytom, Poland happened on December 30th 2011. Magdalena Śliwka came around to share her travel experience (Georgia, Middle East, Asia…)  with Silesian Couchsurfers and other people obsessed with traveling (for more of Magdalena’s travel experience check out her blog: https://www.mac-traveller.blogspot.com/ ).  I also did my bit of a presentation:) Joining us was Kuba Bogaczewicz from Zabrze who took us on a journey around the world on the deck of a cruise ship.

Thanks to all the attendees for being there and I hope to see you around during next meeting(s). Thanks to Kuba for sharing his stories. Big thanks to Magdalena for making me live through that journey again and making me discover how many interesting things I missed:)

***

30 grudnia 2011 w Lokalu X w Bytomiu odbył się pierwszy pokaz zdjęć podróżniczych. Zaproszenie do udziału przyjęła Magdalena Śliwka, która podzieliła się swoimi wrażeniami z zeszłorocznej wyprawy (m.in. Gruzja, Bliski Wschód, Azja…) ze społecznością śląskich couchsurferów, tudzież innymi osobami zainteresowanymi tematyką podróżną (blog Magdaleny: https://www.mac-traveller.blogspot.com/ ). Ja też parę słów i zdjęć od siebie dorzuciłem:) W pokazach czynny udział wziął również Kuba Bogaczewicz z Zabrza, który zabrał nas w rejs dookoła świata.

Dzięki bardzo wszystkim uczestnikom i widzom za przybycie, mam nadzieję, że się wkrótce spotkamy na kolejnych pokazach. Podziękowania dla Kuby za prezentację a przewielkie tłuste podziękowania dla Magdaleny za przyjęcie zaproszenia i umożliwienie mi ponownego odbycia wspaniałej podróży, tudzież za uświadomienie mi, ile straciłem odłączając się od wycieczki:)

Flying back, 2010.12.08

A bus to the outskirts of Delhi, then a minibus with two European sadhu-clowns inside, with their forehead painted and Quechua sleeping backs in their hands… A short quarrel at the entrance to the airport building (I didn’t care to print out the ticket reservation, and it seems to be a problem here; furthermore, my final destination is London… – “On what grounds are you allowed into UK? Do you have the right visa?” – “European Union state citizens don’t need visas to enter UK, and Poland is a member state of EU” – “Please wait, we will check on that…”) and I’m on my way home.

I run through those thousands of kilometres again in my mind… Eight and a half months on the road, so many places, so many people met, so many experiences, so many images I can see before my eyes… There I climbed a glacier wearing sandals, there I bathed in a mud volcano, I looked in the eyes of thousand-year old stone faces, I was speechless in holy places, stared at overwhelming landscapes, cursed the steep way up, loved the speed downhill, I didn’t understand but I could feel, I saw the wounds of war, love and hate, contagious joy and immense poverty, I met real friends, had a million of glass eyes watching me and a monkey hypnotized with a sandwich, I saw Taj Mahal and krakowiak dance danced in the middle of the night on a bridge in Tbilisi. I was amazed.

 

 

Thank you all whom I met on the way and who pushed me further, many a time in an unexpected direction. I hope we will meet again soon.

 

***

 

Autobus do przedmieść Delhi, potem minibus, a w nim dwóch europejskich sadhu-klownów, z pomalowanymi czołami i śpiworami Quechua… Krótka scysja przy wejściu na lotnisko (nie wydrukowałem sobie rezerwacji lotu, a tutaj stanowi to problem; ponadto, moim portem docelowym jest Londyn… -„Na jakiej podstawie wolno Panu przebywać na terytorium Zjednoczonego Królestwa? Ma Pan odpowiednią wizę?” – „Obywatele Unii Europejskiej nie potrzebują wiz, by wjechać do UK, a Polska należy do Unii.” – „Proszę poczekać, sprawdzimy to…”) i już nieodwołalnie wracam do domu.

Jeszcze raz w myślach przebywam te tysiące kilometrów… 8 i pół miesiąca podróżowania, tyle miejsc, tylu poznanych ludzi, tyle doświadczeń, tyle obrazów przemyka mi przed oczami… Tu wdrapałem się na lodowiec w sandałach, tam kąpałem się w błotnym wulkanie, spojrzałem w oczy tysiącletnim twarzom z kamienia, oniemiałem z zachwytu w świętych miejscach, zapatrzyłem się w oszałamiające pejzaże, przeklinałem drogę pnącą się pod górę, uwielbiałem pęd w dół, nie rozumiałem, ale nawet nie rozumiejąc, czułem, ujrzałem świeże ślady wojny, miłość i nienawiść, zaraźliwą radość i niezmierzoną biedę, poznałem prawdziwych przyjaciół, obserwowały mnie miliony szklanych oczu i jedna małpa, zasadzająca się na kanapkę, widziałem Taj Mahal i krakowiaka odtańczonego w środku nocy na moście w Tbilisi. Byłem zachwycony.

 

 

Dziękuję wszystkim, których spotkałem po drodze i którzy pchnęli mnie dalej, często w nieoczekiwanym kierunku. Obyśmy się wkrótce ponownie spotkali.

Agra, Delhi, 2010.12.07

 

Before I get on the train to Agra, on the platform I meet lots of friendly people whom I educate a little about Poland and Europe, and who in exchange teach me something about India and (finally! I’m so ashamed…) some words in hindi.

On the train I meet a delightfully nice family who invite me to their place; unfortunately I have to refuse – I hate booking tickets in advance! The youngest fellow, Krishna, wants to join me in my trip back to Poland, where he is planning to eat chocolate all the time. I promise to meet the guys during the wedding of one of twenty year old brothers – he doesn’t know yet whom he would marry, but the date is already fixed…

I arrive in Agra in the middle of the night and begin my walk towards the most obligatory Indian tourist attraction, Taj Mahal that is. Taxi drivers can’t stop to wonder why I don’t get on and try to extend the distance from the station to the mausoleum (in fact it is no more than 9 kilometres). I reach the gate before they even open it. The sunrise is not there either…

After some perturbations related to the impossibility of storing my backpack (the cloakroom guy didn’t get up early enough) I finally reach the court… The sun is slowly rising and lighting up the snow white structure, beautifully decorated with fine ornaments. This is probably the craziest token of love ever made and the most elegant mausoleum in the world. But we all know about, and so do those hordes of tourists spoiling my photo…

And the lastest, but really, stop before I get home – Delhi… The capital city publicized as modern metropolis welcomes me with narrow and cramped streets and fake tourist information centres. After finding a cheap hotel (I get a room with a balcony, which makes watching street life even easier) and a little wash (useful after a long train journey) I decide to at least try and feel a little bit of the city where I would only be staying 24 hours…

I get on the subway (those security checks are ridiculous; a perfect place to be a white terrorist – a Westerner is never checked properly) and experience the greatest denseness in my whole life! Here nobody ever waits for passengers to get off, right after the doors open, hundreds of shouting and sweating guys jump in, compressing the space to an unbelievable point – you have no choice, you have to embrace your neighbour… What if you want to alight? Your elbows will be your best friends… No mercy!

Before the night falls, I have a look at the Red Fort and the buildings around, walk along busy streets, try out some street food (ask the customers that are already eating for prices) and purchase a couple of souvenirs in a shop run by a certain Johnny, an Indian who starts a conversation in fluent Polish and tells me the story of his long stay and commercial career in Poland. We both regret that I’ll be leaving India tomorrow. Next time I come to Delhi, I know whom to look for!

Two weeks spent in India is not even enough for an introduction to what could happen… This country, with all its colourful diversity, is a quest to tackle one more time. The sooner, the better…

 

***

 

Zanim wsiądę w pociąg, który zawiezie mnie do Agry, spotykam na peronie mnóstwo przyjaznych ludzi, których edukuję nieco w temacie Polski i Europy, a którzy rewanżują mi się garścią informacji o Indiach i uczą mnie (w końcu! Aż mi wstyd…) paru podstawowych zwrotu w hindi.

W samym pociągu spotykam przesympatyczną rodzinkę, która zaprasza mnie do siebie; niestety, muszę odmówić – ech, te bilety lotnicze! Za późno, by zmienić rezerwację. Najmłodszy szkrab, Krishna, chce ze mną lecieć do Polski, gdzie planuje bez przerwy objadać się czekoladą. Ostatecznie umawiamy się na odwiedziny podczas wesela jednego z dwudziestojednoletnich braci – jeszcze nie wie, kto zostanie jego połową, ale termin już wyznaczony…

Do Agry docieram w środku nocy i ruszam w marsz ku absolutnie najbardziej koniecznej indyjskiej atrakcji turystycznej, którą stanowi Taj Mahal. Taksówkarze nie mogą się nadziwić, że nie daję się podwieźć i starają się wirtualnie wydłużyć dystans dzielący dworzec i mauzoleum (tak naprawdę to nie więcej niż 9 km). Do bramy docieram jeszcze przed otwarciem i przed świtem…

Po perypetiach związanych z niemożnością przechowania mojego plecaka (strażnik szatniany najwyraźniej zaspał) w końcu docieram na dziedziniec… Słońce powoli wstaje i oświetla śnieżnobiałą konstrukcję, przepięknie zdobioną finezyjnymi ornamentami. To bodaj najbardziej odjechany dowód miłości i najelegantsze mauzoleum na świecie. Ale przecież wszyscy o tym wiemy, również chmary turystów co rusz wchodzące mi w kadr…

I najostatniejszy naprawdę już przystanek przed powrotem – Delhi… Stolica, zapowiadana w informatorach przeróżnych jako nowoczesna metropolia, wita mnie ciasnymi i zatłoczonymi uliczkami i fałszywymi centrami informacji turystycznej. Po znalezieniu taniego hoteliku (szczęśliwie dostaję pokój z balkonem, z którego mogę podziwiać życie uliczne) i odświeżeniu się po długiej pociągowej podróży, postanawiam choćby liznąć atmosfery miasta, w którym pozostanę niecałą dobę…

Wsiadam w metro (ech, te kontrole bezpieczeństwa przed wejściem! Warto tu zostać białym terrorystą – białego nawet porządnie nie zrewidują) i doświadczam największego ścisku w mojej karierze, większego niż to można sobie wyobrazić! Tutaj nikt nie czeka, aż pasażerowie wysiądą z wagonu, zaraz do środka wskakuje horda rozwrzeszczanych i spoconych facetów, wprowadzająca taką kompresję, że chcąc nie chcąc trzeba się obejmować i tulić z sąsiadami… A może masz ochotę wysiąść? Łokcie w ruch i nie miej litości!

Przed zapadnięciem zmroku zdążę tylko zerknąć na Czerwony Fort i okoliczne budowle, przespacerować się ruchliwymi ulicami, popróbować przysmaków z nocnych straganów (o ceny najlepiej pytać klientów, będących w trakcie konsumpcji) i zakupić parę pamiątek w sklepiku prowadzonego przez niejakiego Johnnego, Indusa, który przemawia do mnie płynną polszczyzną i opowiada historię swojego wieloletniego pobytu i handlu w Polsce. Obaj żałujemy, że już nazajutrz opuszczam Indie. Będąc następnym razem w Delhi, wiem do kogo się zwrócić w pierwszej kolejności!

Dwa tygodnie spędzone w Indiach to nawet nie przedsmak tego, co mogłoby się wydarzyć… Kraj ten, wraz z całą swą kolorową różnorodnością, to wyzwanie, które na pewno jeszcze raz podejmę. Oby jak najszybciej…

Goa (Margao, Palolem Beach), 2010.12.02

My piece of junk reaches Margao only 4 hours late (on the way the coach staff try to get some extra money from me – luggage handling fee and … handling fee). From hear I head for Palolem beach, recommended by Jankiel, who is already there, waiting. Before I get on the right local bus, I go to the railway station in order to book a ticket to Agra. I’m only 131st on the waiting list. OK, there goes the berth…

And the Palolem beach itself… Well, if you looking for solitude, peace and quiet then you might be disappointed… But on the other hand, the parties that go on here are relatively quiet and not so frequent. And the beach, built up with colourful coco-houses (I lodge in one of them – 200 rupees for a room with a bathroom, just a little dirty) has its special charm…

Jankiel tries to convince me to be the only non-Jewish participant of Jewish party in Jewish House… I refuse politely – I’m too busy with splashing in the water and rolling in the sand. The laziness is occasionally interrupted by the feelings of guilt, wearing colourful saris and selling ridiculously useless stuff that can’t be bought by any sober person. They try to make tourists feel sorry for them and tell stories about their 10-person family, alcoholic father etc. and even though I know this is invented, I still know that their life is far from easy.

And so I keep rolling – between the mild waves and the guilt…

 

***

 

Mój wehikuł dociera do Margao z jedynie 4-godzinnym opóźnieniem (po drodze załoga autokaru próbuje jeszcze mnie naciągnąć na opłatę za bagaż i obsługę techniczną). Stąd zmierzam ku Palolem beach, poleconej przez Jankiela, który już tam jest i czeka. Zanim wsiądę w odpowiedni lokalny autobus, wybieram się na stację kolejową, coby zarezerwować bilet do Agry. Jestem, bagatela, 131 na waiting list. O miejscu do spania mogę zapomnieć…

A sama Palolem beach… Hm, jeśli ktoś poszukuje odludzia i wyciszenia to raczej się zawiedzie… Z drugiej strony, imprezy, które się tu odbywają, są stosunkowo ciche i nie ma ich zbyt wielu. A plaża, zabudowana kolorowymi coco-house’ami (w jednym z nich się lokuję – 200 rupii za pokój z łazienką, umiarkowanie obskurny) posiada pewien specyficzny urok…

Jankiel próbuje mnie namówić, bym został jedynym nie-Żydem na na żydowskiej imprezie w Domu Żydowskim, ja jednak grzecznie odmawiam – jestem zajęty pluskaniem się w wodzie i turlaniem się po piasku. Byczenie przerywają co jakiś czas wyrzuty sumienia, sprzedające przeokropną tandetę, której nikt trzeźwy nie kupi. Próbują brać turystów na litość i opowiadają o swojej 10-osobowej rodzinie, ojcu alkoholiku itp. i choć wiadomo, że to ściema, to wiem przecież, że ich życie wcale nie jest łatwe.

I tak się turlam – między łagodnymi falami a wyrzutami sumienia…

Mumbai, 2010.10.30

The train from Chennai to Mumbai (25 hours) is cramped but I’m lucky to have my berth for myself. Inside and outside mountains of rubbish are growing – the Hindus never use dustbins. The floor inside the train becomes filled with colours and nobody of the train staff ever cares to clean this mess up. This is sometimes done by “private enterprises” – unbelievably dirty boys who, on their knees, wipe the floor with a dirty rug and then stretch out their palm, waiting for some coins… There are so many beggars crossing the train, they get on at every station and walk all coaches in an endless procession. The old lady has hardly finished moaning about her misery when the singing blind boy walks in; the skinny bearded grandpa is still waving his palmless arm in my face when the legless guy limps holding onto his cane… And others are queuing – gypsies hitting the drums, a transvestite offering his (her?) blessings… Sometimes you might think this promenade has all been invented by some sick film director and you are just watching his picture… But this is really happening. In order not to get completely crazy, you have to become resistant in some way. You can’t help them all… A different film they’re playing outside the window, your eyes are treated to some bitter-sweet landscapes: a little bit of tropical forest, a roll of slums falling into pieces, decorated with coloured sari drying in the sun… The picturesque poverty – this is what we, the Westerners, snapping the shots like machines, adore and this is our reason for coming here. The fascination soon becomes awe, the peace of mind they promised in travel agency leaflet gets kicked out with that only leg of the beggar limping the street, your conscience might even be awakened… It is harder and harder to push that camera button, some of the images you’d rather just remember or – even better – forget…

The city of Mumbai grants you with some intense impressions, too – enormous colonial (the British never built such huge structures in their own country) and the poorest of the poor eating rice with their dirty hands from a piece of newspaper folded on the pavement, yellow-black cabs honking angrily, cricket players and their snow-white vests, the annoying hucksters… The latter are really difficult to get rid of, particularly when looking for a hotel… I almost put up a fight… Eventually I unite with one accidentally met Israeli (code name Jankiel) and we find a decent two-person room for 300 rupees a person, right next to the Gate of India and Taj Mahal hotel. Those two spots have to be checked out, especially that around the Gate there are often Bollywood scouts looking for Western-looking extras… I was trying to make myself visible but no luck this time…

Another place you just have to visit is Dhobi Ghat, the biggest manual laundry in the world. A view impossible to describe… Such big assembly of fabrics, colours, trousers, sari… And all those people – working harder than you can imagine, hardly ever using any modern technology at all – most of them hit the stone tubs with dry clothes dawn till dusk, bathing in the very same tubs once in a while, looked at by neighbours from other tubs and gawkers like myself.

Beware of those who offer you the “permit” for taking pictures. And please, do remain respectful when interfering into privacy of people working there…

So many other places to see in Mumbai, so many temples, mosques, palaces… Impossible to experience during such a short stay…

My coach to Goa is already waiting.

 

***

 

Pociąg z Chennai do Mumbaju (25 godzin) jest zatłoczony, ale całe szczęście mam swoją pryczę na wyłączność. Wewnątrz i na zewnątrz stopniowo rosną góry śmieci, bowiem Indusi nie uznają koszy. Podłoga pociągu wkrótce nabiera kolorów – do obowiązków obsługi nie należy bowiem jej sprzątanie. Zajęcia tego podejmują się natomiast „firmy prywatne”, jednoosobowe, tak brudne, że ledwie widać ich twarz, na klęczkach omiatające podłogę czarną od brudu szmatą i wyciągają dłoń po zapłatę… Żebrzących w pociągach jest zresztą wielu, dosiadają się na każdej stacji i przemierzają wszystkie wagony w niekończącym się pochodzie. Jeszcze jedna staruszka nie przestała lamentować nad swą niedolą, a już zaraz za nią śpiewa niewidomy chłopak; jeszcze suchy jak patyk brodacz nie skończył wymachiwać mi przed nosem kikutem ręki, a za nim kuśtyka kuternoga… A w kolejce jeszcze cyganie z bębenkami, transwestyta błogosławiący na lewo i prawo, człowiek bez nóg… Chwilami wydawać by się mogło, że korowód ten wymyślił jakiś chory reżyser, a ja po prostu oglądam film… Tymczasem to się dzieje naprawdę. Żeby nie zwariować, człowiek musi się uodpornić, przecież nie da się im wszystkim pomóc… Drugi film grają za oknem – kadry przemykające obok to słodko-gorzkie pejzaże: raz tropikalny las, raz odrapane slumsy, przyozdobione suszącymi się kolorowymi sari… Malownicza bieda – oto, co my, ludzie zachodu, pstrykający fotki na lewo i prawo, tak uwielbiamy i po którą się do Indii wybieramy. Zachwyt jednak łatwo przeobraża się w grozę, spokój ducha obiecany w folderze reklamowym zostaje wykopany jedyną zdrową nogą kaleki rozłożonego na ulicy, pojawiają się wyrzuty sumienia… Coraz trudniej przycisnąć spust migawki, niektóre obrazy lepiej po prostu zapamiętać, a jeszcze lepiej – zapomnieć…

W samym Mumbaju doznania również intensywne – imponująca kolonialna architektura (tak okazałych gmaszysk Brytyjczycy nigdy nie wznieśli u siebie) i obdartusy jedzące brudnymi palcami ryż z kawałka gazety rozłożonego na chodniku, wściekle trąbiące żółto-czarne taksówki, gracze w krykieta i ich śnieżnobiałe wdzianka, irytujący naganiacze… Od tych ostatnich ciężko się opędzić, zwłaszcza podczas poszukiwań hotelu. Na tyle ciężko, że w jednym przypadku prawie przechodzę do rękoczynów. W końcu zwieram szyki z przypadkowo napotkanym Izraelczykiem (pseudonim: Jankiel) i znajdujemy przyzwoity pokój dwuosobowy za 300 rupii od osoby, o rzut beretem od Bramy Indii i hotelu Taj Mahal. Te dwa punkty należy obowiązkowo odfajkować, zwłaszcza, że przy Bramie kręcą się często skauci bollywoodzkich wytwórni filmowych, poszukujący białych statystów. Mi się tym razem nie poszczęściło, choć starałem się być widoczny z daleka…

Innym miejscem, które trzeba zobaczyć jest Dhobi Ghat, największa pralnia ręczna świata – widok nie do opisania… Takie nagromadzenie tkanin, kolorów, spodni, sari… I ci ludzie – pracujący w pocie czoła, z rzadka tylko wspierający się zdobyczami nowoczesnej techniki – 90% praczy przez cały dzień wali mokrymi ubraniami w kamienne wanny, w których się zresztą później kąpią, obserwowani przez współpracowników z wanny obok oraz przez gapiów takich jak ja. Uwaga na naciągaczy, oferujących „pozwolenie” na fotografowanie i apel o umiar w ingerencji w prywatności ludzi tam harujących…

A poza tym, tyle jeszcze w Mumbaju świątyń, meczetów i pałaców… Nie do ogarnięcia podczas tak krótkiego pobytu…

A tymczasem czeka już na mnie autokar na Goa.