Thailand, 2020.02

Thailand… one more time (cycling from Bangkok to Cambodia). // Bangkok raz jeszcze… Rowerem z Bangkoku do Kambodży.

Assumption Cathedral, Bangkok // Katedra Wniebowstąpienia:

Lumpini Park, Bangkok

Chatuchak Market

Wang Saen Suk (Buddhist Hell // buddyjskie piekło)

Wat Sothon Wararam Worawihan (+the town of Chachoengsao)

In between // Pomiędzy

Sumatra, Indonesia 2017.06

Of all the countless islands of Indonesia I decided to visit two: Sumatra and Bali (Lombok doesn’t count as I was there for half a day only just to hop on a plane). Below are some impressions of Sumatran part of my trip.

I owe huge thanks to Rudy, the greatest ever couchsurfing host from Medan and to his flatmate William… It is them (and their jolly bunch of friends) I had a very soft landing in Indonesia and I got introduced to many a local custom. The care they took of me even felt too much at some point but only until I watched some videos of people getting mugged in many cruel ways at night (especially by guys on electric scooters)… It was only then that I understood better why my friends would always give their buddies a ride back right to their door and wait until they safely got in… And the security of Indonesian Chinese (and my hosts are members of that minority) is something one should not take for granted: being the best educated, best earning and not-so-willing-to-marry-Indonesians social group they face some hostile looks from locals on everyday basis and you can sense that there still exists the potential to repeat the pogroms like that one that took place in 1998. Nobody got really punished for 1965-66 anticommunist raids that targeted many innocent Chinese either… And Pancasila, the omnipresent paramilitary organization that very often replaces police in their actions has many of those who caused the above mentioned trouble in their ranks. By the way, I found it astonishing how many of such paramilitary groups were active in almost every borough of the city, advertising their activities on big banners… The police and the army don’t seem to mind…

Enough of that nit-picking though… I began my Sumatran experience with sightseeing the city of Medan – colorful, seemingly quite conservative but a very multicultural city (for North Sumatran standards). An experience I recommend: hang around the mall and let local students interview you… The benefits are mutual – the students get what they need for their classes and you, the foreigner, feel like a superstar for a moment:) I also came across a guy who makes tiny glass buildings using scrap bottles – a very nice person but his business is not going too good and he lives in terrible conditions. If I only had a way to fit his stuff in my backpack I would have bought a glass house or two…

Next stop – Berastagi. This is the perfect place to begin your volcano experience… The trail leading to inactive Mount Sibayak is nice and easy and when you go down on the other side you can jump into (paid) pool with hot (and stinky) water. Mount Sinabung, on the other hand, was a bit too angry to climb it so I only got as close as I could and watched it from a safe distance…

One more important place to visit when in Sumatra is Lake Toba. A very popular tourist destination once, it became a mess after ecological disaster brought upon by sensless fishing. It is slowly getting back in shape but you can clearly see that many of lodging places remember the long gone glory and do nothing to bring the establishment to more recent standards (like something better than a hole and rubber hose in the bathroom – but hey, it’s affordable!).

The Somosir island that rests in the middle of the lake (which in turn is a huge crater covered with water) invites you to wander around and look at the wicked architecture of Batak minority. You can also check out the places that remind you of the rich Batak culture across the ages…

***

Z niezliczonej liczny wysp i wysepek, którymi kusi Indonezja, zdecydowałem się odwiedzić dwie: Sumatrę i Bali (Lombok się nie liczy, bo byłem tam ledwie pół dnia, żeby wsiąść w samolot powrotny). Poniżej trochę wrażeń z pobytu na Sumatrze w formie wizualnej.

Winien jestem wielkie podziękowania Rudy’emu, przesympatycznemu couchsurfingowemu gospodarzowi z Medan i jego współlokatorowi, Williamowi… Dzięki nim (i całej ichniej wesołej kompanii), miałem miękkie lądowanie w Indonezji i ciekawe wprowadzenie w meandry miejscowych zwyczajów. Opieka, którą zostałem objęty, w pewnym momencie wydawała mi się być nadopiekuńczością, dopóki nie obejrzałem sobie internetowych filmików pokazujących nocne napady wszelkiej maści (zwłaszcza z użyciem wszechobecnych skuterów)… Dopiero wtedy trochę się przekonałem do eskortowania każdego ze znajomych pod same drzwi i czekania, aż wejdą do domu i zaryglują drzwi… Inną sprawą jest, że chińska mniejszość w Indonezji (do której zaliczają się moi gospodarze) ma więcej powodów do obaw o bezpieczeństwo: będąc najlepiej wykształconą, najlepiej zarabiającą i niespecjalnie wżeniającą się w indonezyjskie rodziny grupą, na codzień spotykają się z mało życzliwymi spojrzeniami miejscowych, a podskórnie da się wyczuć potencjalną gotowość do powtórek pogromów, jak np. ten z 1998 roku. Wciąż nie jest też rozliczony temat gnębienia Chińczyków podczas czystek antykomunistycznych w latach 1965-66… A Pancasila, wszechobecna paramilitarna organizacja, która wyręcza policję w jej działaniach, ma w swych szeregach autorów wyżej wspomnianych okropieństw. Swoją drogą, zdumiewająca jest mnogość takich instutucji i instytucyjek paramilitarnych – odniosłem wrażenie, że każda dzielnica miasta ma swoich “żołnierzy” i zachęca do wstępowania we własne szeregi na wielkich bannerach… A policja i wojsko nie protestują, chyba tak jest im wygodniej…

No dobrze, dość szukania dziury w całym… Zwiedzanie Sumatry zacząłem od miasta Medan, barwnego, niby dość konserwatywnego ale dość multikulturowego jak na standardy północnosumatrańskie. Z nietypowych doświadczeń – polecam powłóczenie się po mallu i pozwolenie medańskim studentkom anglistyki na przeprowadzenie wywiadu z obcokrajowcem… Korzyść obopólna, studentki mają materiał na zajęcia, a obcokrajowiec przez chwilę czuje się jak gwiazda:) Przypadkiem wpadłem też na Pana, który tworzy rzeźby z odpadów szklanych – bardzo sympatyczny gość, stara się jak może być twórczy, ale biznes kiepsko się kręci i facet mieszka w warunkach urągających człowieczeństwu. Gdybym miał jak toto zapakować, to bym może i od niego kupił jakiś szklany budyneczek…

Kolejny przystanek to Berastagi – to idealne miejsce dla tych, którzy chcą zapoznać się z wulkanami… Trasa do nieczynnego już wulkanu Mount Sibayak jest łatwa i przyjemna, a schodząc z drugiej strony, można wskoczyć do (płatnego) basenu z gorącą (i śmierdzącą) wodą. Mount Sinabung z kolei był akurat trochę zbyt wzburzony, żeby można było się nań wspiąć, ale podjechałem w miarę blisko i popodziwiałem górę z bezpiecznej odległości…

Jeszcze jeden ważny punkt do odwiedzenia na Sumatrze to dla mnie Jezioro Toba. Niegdyś bardzo popularne miejsce turystyczne, popadło w ruinę po katastrofie ekologicznej, którą spowodowało niekontrolowane rybołóstwo. Teraz powoli wraca do formy, ale wiele z miejsc noclegowych jest wyraźnie zaniedbanych i dysponuje standardem z poprzedniej epoki (dziury w podłodze + gumowy wąż jako wyposażenie toalety/łazienki)… Za to ceny przystępne, więc nie ma co narzekać:)

Na wyspie Somosir, mieszczącej się na środku jeziora (które jest samo w sobie zalanym wodą kraterem olbrzymiego – nieczynnego już – wulkanu), można się powłóczyć i popodziwiać odjechaną architekturę mniejszości etnicznej Batak i pozwiedzać miejsca, które przypominają o batakowej kulturze sprzed wieków…

Medan:

Berastagi:

Lake Toba:

Thailand again: Khao Yai Park, Kho Samed, Nakhon Phanom + more, 2016.03

Just a few snaps from the Khao Yai National Park (totally worth it! Especially when camping surrounded by Sambar deers with occasional small Indian Civet and porcupine running around; plus lots more if you venture deeper into the forest, preferably with a guide) + few other spots that I visited and re-visited in Thailand.

***

Parę fotek z Parku Narodowego Khao Yai (polecam! Niezapomniane wrażenia z noclegu pod namiotem w otoczeniu jeleni oraz przebiegających tu i ówdzie wiwer malajskich i jeżozwierzy; a oprócz tego, całe mnóstwo zwierzaków ukrytych w lesie, po którym chętnie oprowadzą Was przewodnicy) a także z paru innych miejscówek, które odwiedziłem podczas kolejnej wycieczki po Tajlandii.

South Philippines, 2014.02

“I’m not a child molester but…”

“…just look at those fine young girls, slim, tiny, beautiful! But what happens when they grow up? The become fat, round, al the charm is gone, fat cows! This is all because of the way the Filipinos eat! They munch all day, every meal heavier that the other. Look at them, this is supposed to be a poor country but they can always afford a big fat chunk of pork! You see, in Thailand a poor girl will eat a little pad thai and she will be full. But here? I’m telling you, you need to take them before they’re ripe” – says Joe, turning his head around in search of colourfully dressed high school students and waving at the skinny ones. He is quite slim himself – one detail that makes him different from the typical white guy living in the Philippines: wrinkled American pensioner with that special kind of suntan and wicked spark in his eyes. Joe waves his newest i-phone in my face: “Check this chick out. A cop sent got me in touch with her. Yes, you heard it right – a cop. They always make me pull over when I ride my motorbike – they call it “reckless driving”… So I have to pay him some pesos. And then I would always have a chat: how is it going? Then they ask me what I am doing here? And whether I have a girlfriend? No? He can get one for me? But this one is a little plump – have a look, she sent me a picture of her ass. Looks a bit too big for me… But check this one here” – Joe scrolls to the next photo – “Seventeen years old. A virgin. But she won’t agree. So I’m doing her sister, one year older, and a little heavier. I bring her to the gym so that she loses some weight. But I’d rather do her sister, frankly” – Joe sighs and moves on to some more photos: two girls (not too fat), photographed in different outfits as well as without, he invited them to a fast food (but no supersize meals – he doesn’t want them to go oversize) and while having their burgers, he cunningly mentioned how lonely and happy he was. So they went to his apartment, then they took turns making him happy – while he was having fun with one, the other was sitting behind a curtain (“it’s a small apartment, you know”) and surfing on the internet. “Sex for burgers, ha ha” – Joe disappears as quick and unexpectedly as he appeared just a while ago.
But maybe his name is not even Joe, Joe is more of a concept, a flashcard in the heads of the Filipinos. “Hey Joe”- every white Westerner will hear that a thousand times, Joe – the mythical character of American soldier who had his fun in the Philippines, a father whom the children never met, the only memory of him in the mother’s heart is in the name of Joe. And that Joe is still staying with the locals, in their everyday language, though the exact origins of the name have long been forgotten.
Well, nowadays, the Filipino girl doesn’t have the easiest of lives – if it’s not the white fat old pervert, then it’s a young local boy who left her with a baby. Of two evils she would rather choose the former – the older, the better, that’s what I’m told by a small and fragile 20-year old girl (to my great surprise I find that she’s a welder) – life will be easier with a grandpa, so what if there is no passion and there is a bit of disgust? Girls here don’t dream of romantic love. They don’t seem to have big dreams anyway: a stable family life is all they want. And that is something that any with foreigner can deliver, contrary to a local man.
A white Western man has it all easy here – a fast-food girl might ask him if he is married by when giving him his change, another one will smile at him meaningfully in a candy shop, yet another one will sit next to him on a bus and invite him to her hotel – all around the girls are fawning all over him…
The Philippines, in the eyes of the Western man, seem to be the paradise on earth… But OK, not only to him – both sexes will definitely appreciate all other riches that the islands have to offer: clean beaches, colourful underwater sceneries, mountains and hills, waterfalls, exotic fauna and flora, tasty fruit, delicious desserts, traditional cuisine (which, as a matter of fact, might not appeal to everyone – because of its meatiness and fatness)…
The Philippines are composed of over seven thousand islands so it’s impossible to have a quick trip there – and there is no point in doing so anyway. I was luck enough to get stuck in the south – in Mindanao and Camiguin. Why do I count myself as lucky you might ask? Well, those islands have not yet been totally destroyed by mass tourism and the traditional Filipino hospitality is there, free of charge. This does not mean there is no tourism there – quite the contrary, but this is still the healthy, acceptable level. A level that is not there anymore in Bohol, which for me is the border between the friendly and the tourist Philippines (on Bohol you will spend all day trying to get rid of all the hucksters – it is virtually impossibly to meet any local that is not trying to sell you something).
Mindanao, one of the biggest islands is very friendly mainly because of … the muslim guerilla active in the West part. No need to panic though, as long as you’re staying near Davao (the capital city of pomelo and durian!) you are perfectly safe. And there is a lot to see in those “safe” regions – from Davao itself (one of the biggest cities in the world in terms of surface), to innumerable beaches to the Philippines’ highest peak – Mount Apo.
Camiguin is a charming little island just north of Mindanao; a very little island indeed – you can easily ride around it by bike in one day (talking about bicycles – ask for Terio around 3M’s burgerstand, that’s one of few people who rent bicycles – not motorbikes; he will ask you to tell him the price; and in 3M’s they serve very decent meals, by the way). Tourism existent but not overblown – you have plenty of diving centres and quite a number of white tourists but the locals are still very friendly, curious and helpful – the taxi drivers can even offer you a free ride if you find the price not suiting your budget – they simply do not know (or do not want to know) how to rip you off. You might also find yourself in a situation where a couple of locals will compete to host you – even if you already have your hotel booked.
Camiguin is an island “born of fire” – it’s made of seven volcanoes glued together and one of them is still active. Between the peaks you will find all the pleasant surprises – a waterfall here, a hot spring there or just a nice little village with happy kids somewhere else… No wonder many random tourists decide to settle down here…
When roaming the Phils you will definitely notice there is something wrong about those roosters – there is simply just too many of them! If you dig deeper, you will undoubtedly end up in a cockpit, where cockfights happen. This is the national pastime of the Philippines, as well as big business; no point in complaining that this is cruel and barbaric; yes, it is but the fever and the adrenaline kick everybody gets during the event kind of explain why people here love this “sport” so much. Anyway, this tradition was brought here by the occupants. As was religion, language and traditions. After having absorbed so many of those “gifts” the locals have quite some trouble determining what it means to be a Filipino… After ages of colonisation and invasions from all possible directions there is not much left of the original culture(s).
However, there is still something left, something intangible – the way they approach life, the other person, even their sense of humour… This place is definitely worthy a visit just to try to grasp those subtleties, to recognize the paradoxes of Filipino lives, to try understanding the inner beauty of the inhabitants of this “paradise on Earth”.

To be continued…

***

“Nie jestem pedofilem ale…”

“…popatrz tylko na te młode dziewczęta, szczuplutkie, drobniutkie, piękne! Ale cóż się z nimi dzieje, kiedy dorastają? Nagle zaczynają tyć, obrastać tłuszczem, cały ich urok znika, grube krowy! To przez filipińską dietę! Żrą cały dzień, co posiłek, to tłustszy. Niby wszędzie bieda, ale na tłusty kawał wieprzowiny zawsze je stać! Nie to, co w Tajlandii – tam biedna dziewczyna zje lekki pad thai i to jej wystarczy. A tutaj? Mówię ci, Filipinki trzeba brać póki świeże…” – Joe łypie wokół, wypatrując w mallu licealistek w kolorowych mundurkach i machając do co szczuplejszych. Joe sam jest dość chudy – to element odróżniający go od typowego białasa osiadłego na Filipinach. Cała reszta jednak się zgadza: pomarszczony, amerykański emeryt o charakterystycznym odcieniu opalenizny i niezdrowym błysku w oku. Joe macha mi przed nosem swoim najnowszym i-phonem: „Patrz, tą świnkę podesłał mi policjant. Tak, tak – policjant. Zawsze mnie zatrzymują jak jadę motorem – za „nieostrożną jazdę”… Więc muszę im zapłacić parę pesos. Ale też zawsze sobie z nimi pogawędzę – a jak służba? A co ja tu robię? A czy mam dziewczynę? Nie? To on mi załatwi. Ale trochę tłusta jest – patrz, przesłała mi zdjęcia swojego tyłka. Dla mnie trochę za duży… Ale popatrz na tą tutaj” – Joe przewija zdjęcia na ekranie – „siedemnaście lat, dziewica. Ale nie chce się skusić. No to posuwam jej siostrę – o rok starsza i o parę kilo cięższa. Gonię ją na siłownię, żeby trochę schudła. Choć tak naprawdę wolałbym tą młodszą” – wzdycha i pokazuje kolejne fotki: dwie nie za ciężkie dziewczyny (ofotografowane z każdej strony, w różnych wdziankach i bez), zaprosił na hamburgery (zestawy niepowiększone, żeby się nie roztyły) a podczas konsumpcji strategicznie nadmienił, że jest samotny i nieszczęśliwy. No to poszły z nim do jego mieszkania – gdy zabawiał się z jedną, druga siedziała za kotarką („to skromne mieszkanie, jednopokojowe”) i surfowała po internecie, a potem zamieniły się rolami. „Seks za hamburgery, he he” – Joe znika równie niespodziewanie jak się pojawił.
Nie wiem zresztą, czy ma na tak na imię – Joe to raczej idea, pojęcie funkcjonujące w umysłach Filipińczyków. „Hej, Joe”, wołają za każdym białym, Joe to mityczna postać amerykańskiego żołnierza, który zaliczył przygodę na Filipinach, to dla wielu ojciec, którego nigdy poznali, a jedyne wspomnienie matki o nim to właśnie to imię – zawsze Joe. I ten Joe został do dziś w głowach miejscowych i w języku codziennym, choć bez świadomości jego znaczenia.
Ech, dzisiejsze filipińskie panny też nie mają łatwego życia – jak nie podstarzały biały pornogrubas, to miejscowy chłopak w wieku szczeniackim robiący im dziecko i znikający na zawsze. Z dwojga złego, Filipinka woli tego pierwszego – im starszy, tym lepszy, tłumaczy mi dwudziestoletnia, drobna dziewczyna (jakież jest moje zdziwienie, gdy dowiaduję się, że jest z zawodu spawaczem) – ze staruszkiem będzie spokojniejsze życie, może i bez namiętnego uczucia, może ze szczyptą obrzydzenia, ale… ona o gorącej miłości nie marzy. Dziewczyny tutaj nie mają zresztą wielkich marzeń – stabilizacja, rodzina, żadnych luksusów. To im wystarczy, a każdy białas – w przeciwieństwie do Filipińczyka – jest im to w stanie zapewnić.
Zachodni człowiek, konkretnie mężczyzna, ma tu olbrzymie fory – w barze szybkiej obsługi, przy wydawaniu reszty panienka pyta, czy jest żonaty, w cukierni uśmiecha się zalotnie, w autobusie się przysiądzie i zaprosi do hotelu – wszędzie dookoła piękne dziewczyny wręcz łaszą się do białasa…
Dla faceta Filipiny jawią się jako raj na ziemi – zresztą nie tylko dla faceta i nie tylko z tych względów – oprócz kobiecego piękna wyspy mają do zaoferowania inne bogactwa: czyste plaże, kolorowy podwodny świat (szkół nurkowania tu bez liku), góry i pagórki, wodospady, egzotyczną faunę i florę, smakowite owoce, pyszne desery, tradycyjną kuchnię (która, co warto zaznaczyć, nie każdemu przypadnie do gustu – ze względu na mięsność i tłustość)…
Filipiny to ponad siedem tysięcy wysp i nie ma szans (ani sensu), by zwiedzić je ekspresowo. Ja miałem to szczęście, że utknąłem na południu – na Mindanao i Camiguin. Dlaczego szczęście? Bo te wyspy nie zostały jeszcze zmasakrowane przez turystykę a tradycyjna filipińska gościnność jest tam wciąż bezinteresowna. Nie oznacza to, że turystyka tam nie istnieje – wręcz przeciwnie, ale to wciąż akceptowalny, cywilizowany poziom, którego brakuję na wyspie Bohol, która stanowi dla mnie umowną granicę między Filipinami przyjaznymi a turystycznymi (na Boholu spędzicie całe dnie opędzając się od sprzedawców wszystkiego – na normalną rozmowę z miejscowymi nie ma szans, zawsze będą Was traktować jak potencjalnych klientów).
Mindanao, jedna z większych wysp, jest przystępne głównie dzięki… muzułmańskiej partyzantce, szalejącej w zachodniej części. Nie ma jednak co panikować, siedząc w pobliżu Davao City (stolicy pomelo i duriana!), nic nam nie grozi. A w „bezpiecznych” rejonach jest co zwiedzać – począwszy od wspomnianego Davao – jednego z największych miast na świecie (pod względem powierzchni) – poprzez niezliczone plaże, po najwyższą górę Filipin, Mount Apo.
Z kolei Camiguin to urokliwa wyspa na północ od Mindanao – właściwie to bardziej wysepka niż wyspa, można ją objechać rowerem w jeden dzień (a propos rowerów – pytajcie o Terio w okolicach burger baru 3M’s w Mambajao, to jedna z nielicznych osób, która wypożycza rowery – nie motory, w dodatku sami określacie cenę, którą chcecie zapłacić; a przy okazji – burgery w 3M’s są przedniej jakości). Turystyka rozwinięta ale nie nadrozwinięta – choć wszędzie pełno centrów nurkowych a i białych turystów sporo, to miejscowi wciąż są bardzo życzliwi, ciekawi przybyszów i pomocni – do tego stopnia, że taksówkarze potrafią podwieźć za darmo, jeśli uznamy ich cenę za wysoką – po prostu nie umieją (albo nie chcą) zdzierać skóry z turystów. Może się też wam zdarzyć, że paru miejscowych będzie się licytowało, który z nich Was ugości, zupełnie nie przyjmując do wiadomości, że macie już opłacony hotel…
Wyspa Camiguin „zrodziła się z ognia” – to zlepek siedmiu wulkanów, z których jeden jest wciąż aktywny. A pomiędzy górami kryją się rozmaite cudowności – a to wodospad, a to gorące źródła, a to po prostu sympatyczna wioska z roześmianymi dzieciakami… Nic dziwnego, że wielu przypadkowych turystów postanowiło tu osiąść na stałe…
Podróżując po Filipinach na pewno zauważycie podejrzanie duże ilości ferm kurzych… a właściwie kogucich. A jak podrążycie temat, to prędzej czy później dotrzecie do tzw. „cockpitu” czyli areny walk kogutów. To na Filipinach narodowa rozrywka i spory biznes; na nic narzekania zachodniego człowieka, że to okrutne i że to barbarzyństwo; zgoda, to barbarzyństwo, ale emocje i adrenalina, które można poczuć w „kotle” podczas walki, poniekąd usprawiedliwiają uwielbienie tego „sportu” przez miejscowych. Ten „sport” został zresztą podarowany Filipińczykom przez najeźdźców, podobnie jak religia, język i obyczaje. Przyswoiwszy te wszystkie „prezenty” lokalsi mają tyeraz zresztą problem z określeniem, co to znaczy być Filipińczykiem… Po wiekach kolonizacji i najazdów ze wszystkich stron niewiele się ostało z rdzennej kultury.
Wciąż jednak pozostało coś ulotnego – podejście do życia, do drugiego człowieka, poczucie humoru… Warto się wybrać na Filipiny, żeby samemu próbować to wyłapać, rozpoznać paradoksy rządzące życiem wyspiarzy, warto spróbować zrozumieć, na czym polega wewnętrzne piękno ludzi zamieszkujących ten „raj na ziemi”.

CDN.