Balkan countries 2019.10 – 2019.12 part 5 (final)

Prespa, Bitola

After returning to Ohrid (btw, the road between Skopje and Ohrid provides quite some views!) I hop back on my bike and cycle in the direction of Greece. I make a little stop on the way at Prespa lake, so peaceful and calm this time of the year… And I pick up a few apples from local gardens…

I reach Bitola through snow (only a short part of the route, luckily for me), which makes me dream of warm Greece even more. The town is a short walk and it’s the mountains around that make it a worthy place to visit. I do try to enjoy the architecture but it’s quite depressing how it is left to rot…

Po powrocie do Ohrid (a trasa między Skopje a Ohrid jest miejscami bardzo malownicza!), wsiadam z powrotem na rower i ruszam w kierunku Grecji. Po drodze warto zrobić sobie przystanek nad jeziorem Prespa, o tej porze roku cichym i spokojnym… I warto zerwać parę jabłek z okolicznych sadów, zwłaszcza jeśli zapomniało się o prowiancie…

Do Bitoli przebijam się przez śnieg (całe szczęście – na krótkim odcinku) i tym bardziej marzę o ciepłej Grecji (taką wizję wtłoczyłem sobie do głowy i wizja ta mnie napędza do dalszego pedałowania). Po dotarciu robię krótką przechadzkę po mieście, ale to chyba góry je otaczające mają największą wartość turystyczną. Próbuję się zachwycić lokalną architekturą ale bardziej jest mi smutno, że jest tak bardzo zaniedbana…

Greece!

I trusted my apps and their maps too much and tried to cross the border where the crossing doesn’t exist anymore. And I quickly get approached by a jeep with Macedonian and… Polish border officer inside. They kindly explain how to get to the real border crossing. And they tell me that this is the region very popular with illegal immigrants, hence lots of border patrols… Anyway, I have to add extra kilometres today, but the sun and the clouds make up for my sweat, displaying a feast for my eyes around the hills.

Grecja!

Zaufawszy apkom i ich mapkom, próbuję przekroczyć granicę tam, gdzie przejścia już dawno nie ma. Zaraz podjeżdża jeep a w nim… w połowie macedońska a w drugiej połowie polska obsada straży granicznej. Uprzejmie tłumaczą, którędy do właściwego przejścia… I powiadają o tym, że tędy przebiega szlak uchodźczy, więc patroli tu sporo. Nadłożyłem kawał drogi, ale słońce i chmury wynagradzają mi mój trud, tworząc wielowątkowe plastyczne prezentacje wokół pobliskich wzniesień.

First stop: Florina

This is where I meet amazing couchsurfing hosts, who bring me to a hut at the foot of a mountain (you sometimes get visits from bears here, and the traces of their claws on the porch are there to prove it), where we have a big Greek feasty night, powered with homemade ouzo brought from a nearby village.

Pierwszy przystanek: Florina

A tam, przewspaniali couchsurfingowi gospodarze, którzy zabierają mnie ze sobą do chatki u stóp gór (zdarza się, że chatkę odwiedzają niedźwiedzie, o czym świadczą ślady pazurów na ganku; tym razem jednak mają inne plany), gdzie odbywamy huczną imprezę, zasilaną sprowadzoną z pobliskiej woski dostawą domowej roboty ouzo.

Thessaloniki

I first reach Edessa, where one should check out the waterfall and walk around here and there… No cheap places to stay here, it makes more sense to get on the train to Thessaloniki, where there is plenty of hostels.

Thessaloniki is amazing mostly because you have all the ancient buildings/ruins popping out of nowhere in the heart of the city… You can sit and watch them with awe… How can that be than the people of Thessaloniki are passing by those layers and layers of history everyday and they can interact with them everyday… Or are they just ignoring them already?

There are also the city walls from where you can see the metropolis crawling into the sea. There is an African street with its bazaar, there are churches, museums, pubs, concerts, and much more…

Thessaloniki

Dojeżdżam do Edessy, w której należy przede wszystkim zaliczyć wodospad i pokręcić się trochę w kółko… Brak tu tanich noclegów, zatem o wiele większy sens ma zapakowanie się w pociąg i dojechanie do Salonik, gdzie hosteli bez liku.

Same Saloniki najbardziej urzekają wszechobecnością wyrastających znienacka budynków i ruin, liczących sobie setki albo i tysiące lat. Powtykane to tu, to tam, zachęcają, żeby przysiąść sobie obok na murku i się zadumać… I jak to być może, że Saloniczanie mijają te warstwy historii codziennie i codziennie mogą sobie z nimi obcować… Albo zupełnie je ignorować.

Są jeszcze mury miasta, z których roztacza się piękny widok na wczołgującą się do morza metropolię. Jest też dzielnica afrykańska z targowiskiem, są kościoły, muzea, knajpy, koncerty… I wiele więcej…

Meteora

(A piece of advice for a budget traveler: stay in Trikala and take the early morning train to Kalambaka, where you can start your Meteora adventure).

And as for the aesthetic impressions… So oddly shaped rocks and on top of them… I think it’s the first time ever that I had the impression that the architecture actually somehow improved the landscape… Without those monasteries the view would be splendid. But this combination of nature and human creation was executed perfectly and added some magical element, who made it all sublime…

Meteora

Protip: najtaniej jest zanocować w Trikali i podjechać sobie rano pociągiem do Kalambaki, skąd można rozpocząć wycieczkę po Meteorach.

A jeśli chodzi o doznania estetyczne… Niesamowicie uformowane skały a na nich… dość powiedzieć, że chyba po raz pierwszy miałem wrażenie, że architektura dodała wartości pejzażowi… Bez tych klasztorów byłby to po prostu piękny widok. Ale to połączenie natury i ludzkiej w nią ingerencji zostało w tym przypadku wykonane wzorowo i dodało całości jakiegoś magicznego elementu, przez który pomnożyła się wartość całości…

Athens, the homework finally done

Even though Acropolis is still under reconstruction and hordes of tourists keep invading it – it is still worth a visit. It is essential that you visit it. When you forget all the Chinese picturesnappers for a while, you can feel that this really is a place where something important originated, something that formed us all into the kind of humans that we are… To read about it and to see it with your own eyes makes a big difference.

And there are so many other monuments, places, views. And I attach some photos of those… And many cosy restaurant and bars and hospitable people. And a moment to take a deep breath, look back at the trip I had and to think… Where next?

Ateny

czyli w końcu odrobione zadanie domowe z historii, historii sztuki i architektury.

Choć Akropolis ciągle w budowie i przetaczają się przezeń tabuny turystów, to i tak warto, co ja mówię, trzeba się tam wybrać. Po usunięciu na chwilę z pola widzenia chińskich pstrykaczy zdjęć, można przez chwilę poczuć, że naprawdę stąd wyszło coś cennego, coś co nas wszystkich uformowało… Czytać o tym a zobaczyć na własne oczy, to wielka różnica.

I jeszcze wiele tu innych zabytków, których zdjęcia tu zamieszczam… I mnóstwo przyjaznych knajp i gościnnych ludzi. I chwila na odsapnięcie, podsumowanie podróży i zastanowienie: dokąd teraz, jaki następny cel?

Balkan countries 2019.10 – 2019.12 part 3

Kotor, Montenegro

(and Herceg Novi on the way, with its lovely compact old town, just the right place for a short break)

The Bay of Kotor makes your jaw drop when you ride/drive in… And this is only the beginning. You have to check out the old town (as well as nearby small towns!), where you can find old Italian villas, cats, churches, winding little roads, cats, countless restaurant and pubs, cats, cats… And the Ladder of Kotor, the trekking trail leading above the town… Each bend of the Ladder is a beautiful view of the city and the bay, each step is a new goat jumping around. The wind is blowing, the clouds are running across the sky… Nest to the tiny church up the hill lays a donkey, waiting for you to take photos… Against the fortress wall stands a ladder and next to it it says you aren’t allowed to climb it to get inside (you should enter from within the old town, waaaay down… and pay for the entrance). Well, everybody has to solve this dilemma on their own…

Evening time. In my hostel I meet a Serb who organizes tours for Chinese tourists who don’t speak any language at all but are still happy… He is telling me that there are no Croats, no Montenegrins or Kosovars – there only exist coastal Serbs, mountainous Serbs and somewhat confused Muslim Serbs… When will they ever understand?

Kotor, Czarnogóra

(A po drodze jeszcze Herceg Novi z uroczym, kompaktowym, starym miastem, w sam raz na krótką przerwę na trasie)

Zatoka Kotorska już z poziomu nabrzeża rozdziawia i zachwyca… A to przecież dopiero początek. Do zwiedzenia i zachwycania zachęca całe stare miasto (a także okoliczne miasteczka!). A tam: starowłoskie rezydencje, koty, kościoły, kościółki, koty, pokręcone uliczki, koty, niezliczone knajpki, koty, koty… I jeszcze Kotorska Drabina, czyli trasa na wzgórza wyrastające Kotorowi za plecami… Każdy zakręt to piękny widok na miasto i zatokę, każdy szczebel wyżej to nowa rozbrykana koza. Wiatr szumi, chmury gonią po niebie… Pod kościółkiem wyleguje się osioł, domagający się wręcz wykonania zdjęcia. Przy murze fortecy wieńczącej wzgórze stoi drabina a obok niej widnieje napis, że nie wolno wchodzić do środka (należy wchodzić na dole, od strony starego miasta, płacąc za bilet). Każdy musi rozwiązać ten dylemat zgodnie z własnym sumieniem…

Wieczorem w hostelu spotykam Serba, organizującego wycieczki chińskim turystom, którzy ni w ząb nie rozumieją żadnego języka… Tłumaczy mi, że nie ma Chorwatów, Czarnogórców czy innych Bośniaków… Są tylko nadmorscy Serbowie, górscy Serbowie i zagubieni muzułmańscy Serbowie… Kiedyż w końcu oni wszyscy to zrozumieją?

Jezerski Vrh

This is where the mausoleum of king Petar II Petrovic-Njegos is located.

The route is pretty demanding as you cycle up from sea leavel to over 1600 m. And you freeze more and more as you ascend. But you don’t complain, you watch the views… The higher, the more breathtaking, the more you see the shore driving its claws into Adriatic Sea… And finally you see nothing as you get surrounded by milky cloudiness… And then it appears – Jezerski Vrh, one of the highest peaks of Lovcen Park, topped with simple and elegant mausoleum building, with steep stairs leading you there. It’s empty at the top… You can get pensive and amazed with the landscape that surrounds you, covered and uncovered by passing clouds…

And now let’s go downhill, to Budva, stopping briefly in Cetinje (in front of a pastry shop I meet two dudes that look like they’re playing in a metal band… “’Cos we do play in a metal band”. They want to leave the town forever. They hate Jews. They are having a birthday party. There will be cake and acid. I pass).

Jezerski Vrh

To tam mieści się mauzoleum króla Petara II Petrovica-Njegosa.

Trasa nie za łatwa, bo z poziomu morza wjeżdża się na ponad 1600 m. Wjeżdża się i się marznie. Ale też się nie narzeka, bo widoki dookoła przepiękne… Im wyżej, tym lepiej widać, jak rozcapierza się wybrzeże i wpija się w Adriatyk… Aż w końcu nic nie widać, bo wjeżdżamy w chmurową mleczność… A potem spośród nich wyłania się Jezerski Vrh, jeden z wyższych szczytów Parku Lovcen, zwieńczony prostym i eleganckim budynkiem mauzoleum, do którego prowadzą strome schody. Pusto na tym szczycie… Można się zadumać i zachwycić, wpatrując się w otaczający nas krajobraz, co chwilę odsłaniany i na powrót zasłaniany przez przepływające chmury…

A teraz w dół, do Budvy, z przystankiem w Cetinje (pod cukiernią spotykam dwóch typów, którzy wyglądają jakby grali w zespole metalowym… „Bo gramy w zespole metalowym”. Chcą wyjechać z Cetinje. Nienawidzą Izraela. Zapraszają na urodziny – będzie tort i będzie kwas; jadę dalej).

Budva & Bar

I’m here after the tourist season ended so I can’t feel the famous Budvan holiday vibes, but I can feel the omnipresence of expats, especially those from Russia (good business relations with the presiditator of Montenegro), who have created a nice little Russian microcosm. The old town is kind of charming, but nothing too impressive after you have seen Kotor…

Lunch in Bar, as everything is half of the price compared with Budva. And make sure to check out Old Bar where they struck the right balance between reconstruction and maintenance of ruins.

And downhill to Shkoder.

Jestem po sezonie, więc słynnych budvowych wczasowych wibracji nie wyczuwam, ale za to wyczuwam wszechobecność ekspatów, zwłaszcza rosyjskich (dobre relacje z prezyfiozem Czarnogóry), którzy zorganizowali tu sobie miły rosyjski mikrokosmos. Stare miasto ma swój urok, choć po Kotorze nie da się zbyt mocno nim wzruszyć…

Obiad w Barze, bo tutaj ceny są o połowę niższe od tych kurortowo-budvowych. I jeszcze Stary Bar, w którym znaleziono dobre proporcje między rekonstrukcją a zachowaniem oryginalnych ruin.

A potem jazda z górki w stronę Szkodra.

Balkan countries 2019.10 – 2019.12 part 2

Sarajevo
I have heard so much about the strange magnetism of the capital city of Bosnia and Herzegovina. I got off the bus and started looking for that Sarajevo magic…
First the hostel disappeared in mysterious ways… I was going up and down the streets, receiving conflicting responses from random people. They were all kind nevertheless, always ready to offer a drink…
I made it.
Inside the hostel I met Charles, the king of hitch-hiking (and a bunch of other colourful characters, including Korean busking guitarist and Venezuelan stone dealer). And it would have been a neat place but: 1. no alcohol allowed 2. a single toilet for the whole hostel (=apartment turned into hostel) + one Kiwi backpacker with constant gastric problems.
Changing the hostel.
Along with Charles and a different Charles not from France we knock the door of Eternal Flame Hostel… And we are firstestest guests. New owners, Ben and Eda are still finishing up paperwork, still getting things organized and ready to make it the best hostel ever. And they take such good care of us it feels like Mom and Grandma and your doctor combined. Ben is a hospitable, friendly and jovial bear (who could crush you in his palm if he wanted to), joking so hard we have to joke back, which makes it hard for Ben’s hernia to cure, which is even funnier so we all end up rolling on the floor laughing, Ben’s intestines included… In the night everybody gets eaten by bedbugs, I don’t. In the morning I get my Tito-themed mug of tea and a forced tiny cup of Bosnian coffee – I keep shaking and chattering all day long. Bedbugs don’t give up. Quarantine time, says Ben and we move out to a different hostel for a day. I bring Ben back Remi – a very interesting traveler, who also has the gift of self-taught throat-singing. We improvise a music video. There is a friend of Ben’s who also wants to make a video so I spend two weeks in town waiting for him to get ready. He never gets ready. Maybe next time…
Maybe I did focus too much on the hostel but that place and those people are such a sample of city’s magic and a trampoline to sightseeing the city… Its sentimental+wild turbofolk concerts (in Kino!), ruins of army barracks, former Olympic games site (bobsleigh track!), jazz-bars, concerts, city walks, comic book stores (with stories about ancient Bosnian pyramids as a bonus)… It really is hard to leave Sarajevo… And I will definitely be coming back one day…

 

Foca
The route to Foca is beyond picturesque, especially when painted with those Autumn colours. It winds along the river, drills into rocks… You want it to go forever. And Foca itself has the looks of a city and the smells of a countryside… Surrounding hills are topped with clouds, it is all getting grey… First big warning – if I don’t speed up, the heavy Autumn will get my back… And, oh, I’m in the Republic of Srpska, where Serbian flags dominate the landscape and so do Serbian orthodox churches and Serbian point of view.

Foca
Trasa do Focy jest przemalownicza, zwłaszcza okraszona jesiennymi kolorami… Wije się wzdłuż rzeki, wbija tunelami w skały… Aż nie chce się, żeby się skończyła. A sama Foca z wyglądu przypomina miasto, a z zapachu konkretną wieś… Na okolicznych szczytach czają się chmury, robi się szaro… Pierwsze poważne ostrzeżenie, że jeśli nie przyspieszę, to jesień mnie dopadnie… A poza tym to już Republika Serbska, tu królują serbskie flagi, serbska cerkiew i serbski punkt widzenia…

Tjentiste
It is a place definitely worth a longer stay so that you can roam those beautiful mountains. That was my plan, too, especially that the weather forecast was good.
The forecast did not work out.
I spent the night in an empty hotel, whose owner was so pleasantly surprised to see me he even gave me an electric heater – that worked until the wind broke the power line. I was hoping that maybe the weather forecast would work out the day after so I switched to a different guesthouse, near a trekking trail.
The forecast did not work out.
I still decided to at least break out of the storm clouds and continue my ride… I was joined by the guesthouse dog, who followed me for 20+ kilometers, in spite of me trying to convince him to turn back. I even stopped some drivers going the opposite way but they were a little distrustful… Finally, with my heart half broken, I had to throw all the worst insults at the poor dog to force him to go home… And I followed my way, through picturesquely located Gacko and Bileca until I reached…

Tjentiste
Zdecydowanie warto tu zostać na dłuższą chwilę i powałęsać się po okolicznych górach. Ja też miałem taki plan, zwłaszcza że prognozy pogody były korzystne.
Prognozy się nie sprawdziły.
Spędziłem noc w zupełnie opustoszałym hotelu, którego właściciel był tak mile zaskoczony moją obecnością, że dostałem do pokoju grzejnik, który działał aż do momentu, w którym przetaczająca się przez dolinę wichura nie zerwała linii energetycznej. Liczyłem na to, że prognozy sprawdzą się kolejnego dnia, więc przeniosłem się do guesthouse’u blisko trasy trekkingowej.
Ale prognozy się nie sprawdziły.
Postanowiłem jednak za wszelką cenę wydostać się z chmur deszczowych i wypedałowałem dalej… Przyłączył się do mnie guesthouse’owy pies i przez co najmniej dwadzieścia kilometrów zasuwał za mną, mimo moich prób przekonania go, że to kiepski pomysł. Zacząłem nawet zaczepiać kierowców, jadących z naprzeciwka, żeby odstawili go z powrotem, ale mój pomysł nie spotkał się z aprobatą… W końcu, z ciężkim sercem, musiałem zwymyślać mojego wiernego kompana… Ze złamanym sercem ruszył w drogę powrotną. A ja tymczasem ruszyłem w dalszą drogę, przez malowniczo położone Gacko i Bilece, do…

Trebinje
…that welcomed me with a spectacular view of the city from the surrounding hills… Upon descending, it remains photogenic, especially those places like Hercegovinska Gracanica an Arslanagic Bridge. And you might want to walk around the old town to see some churches and some mosques…

…które wita spektakularnym widokiem na miasto z okalających je wzniesień… Po zjechaniu do centrum wciąż jest fotogenicznie, zwłaszcza miejsca takie jak wzgórze z Hercegowińską Gracanicą oraz Most Arslanagica. I warto się trochę powłóczyć po starym mieście, w którym trochę cerkwi, a trochę meczetów…

Mongolia, 2013.07/08

Intro video: Mongolian Impressions

Intro

Less than a month spent in Mongolia is nowhere near enough to issue a final statement about a country so big and varied. Nevertheles, I feel competent enough to tell you that Mongolia is amazing, awesome and addictive. So addictive that I feel obliged to go back there and see all those things that I didn’t have enough time to see. And I encoutage you to go there as soon as you can, before it gets covered with asphalt, „civilized” and the friendly locals start pursuing the material wealth.

In the meantime – let me share with you some impressions and tips.

/

Niecały miesiąc spędzony w Mongolii to zdecydowanie za mało by wydać opinię o kraju tak rozległym i różnorodnym. Niemniej jednak czuję się na tyle kompetentny, by stwierdzić, że Mongolia zadziwia, rządzi, wymiata i uzależnia. Do tego stopnia, że czuję się zobowiązany tam wrócić i doeksplorować wszystko to, na co nie starczyło czasu. A Was zachęcam gorąco do jak najszybszego odwiedzenia tej magicznej krainy – zanim, zostanie wyasfaltowana i ucywilizowana a jej życzliwi mieszkańcy rzucą się w pogoń za dobrobytem…

W międzyczasie podzielę się z Wami wrażeniami z podróży i wskazówkami praktycznymi.

***

Transport

You can enter Mongolia by land from all directions, though it is advisable that you check if the given border crossing is available for foreigners (I was only interested in China/Mongolia crossings and there are two to chose from: Erlian/Zamyn-Uud in the East and Takashiken/Bulgan in the West) and if it is – what days of the week and what times it operates. Some of the crossings operate only Monday to Friday, 9AM to 4PM.

Once you get in, you can fly around – there air airplane connections available between all major cities/townships (something I have never tried); you can take a train (but only in central Mongolia – the far West is free from any infrastructure): I recommend the sleeper from Zamyn-Uud to Ulaabaatar (20-30 dollars depending on the standard) – you will surely meet lots of friendly passengers, who will talk with you half the night even without speaking a common language.

The best way to experience Mongolia, however, is by car (or else on horseback but that’s for short distances), having the direct feel of all the bumpiness (the roads, even the main ones are very off and ever-winding, though, very wittingly, they are sometimes marked as „bus lane”, „truck lane” „car lane”) and hitting your head against the ceiling of the furgon/truck/jeep. And the best-est way of traveling is hitch-hiking – this is how you get to meet all those groovy people.

/

Do Mongolii można wjechać z różnych stron, przy czym warto wcześniej sprawdzić, czy dane przejście graniczne jest dostępne dla obcokrajowców (mnie osobiście interesowały tylko przejścia Chiny/Mongolia, wobec czego uprzejmie donoszę, że istnieją dwa takie punkty – jeden na wschodzie, w Zamin Uud/Erlian i jeden na zachodzie w Bulgan/Takashiken) i w jakich dniach/godzinach obsługuje ruch. Z tego co mi wiadomo, niektóre z przejść działają tylko od poniedziałku do piątku od 9.00 do 16.00.

Po Mongolii można latać (połączenia między większymi miastami na terenie całego kraju), z której to opcji nie miałem okazji skorzystać; można jeździć pociągiem (ale tylko po centralnych rejonach, daleki zachód nie posiada infrastruktury kolejowej) – polecam połączenie Zamyn-Uud – Ulaanbaatar (ok. 20 – 30 dolarów za kuszetkę w różnych standardach), w pociągu na bank spotkacie mnóstwo przyjaznych osób, które – nawet mimo bariery językowej – przegadają z Wami pół nocy.

Prawdziwej Mongolii najlepiej jednak doświadczyć podróżując samochodem (ewentualnie konno, ale to raczej na krótkich dystansach) i wyczuwając wszystkie wertepy (drogi, nawet te główne to wijące się niczym pijany wąż drogi polne, które – szczyt fantazji – bywają oznaczone: „pas dla ciężarówek”, „pas dla autobusów”, „pas dla aut osobowych”) i waląc głową o sufit furgonu/ciężarówki/jeepa – niepotrzebne skreślić. A już najlepiej – według mojego doświadczenia – przemieszczać się autostopem – wówczas mamy okazję spotkać mnóstwo odjechanych ludzi.

***

People/Ludzie

Be it Kalkh Mongols or Kazakhs (plenty of them in the West) – the citizens of Mongolia are totally crazy, ultra-friendly (try to look lost in Ulaanbaatar – in no time at all you will have somebody trying to help you; sit down on a bench to have a rest and you will soon find somebody inviting you to their house for a cup of tea; tea is peanuts actually – in villages random people will invite you to stay and eat with them in their gers) and very open to foreigners (except for the Chinese whom they truly hate for stealing a huge chunk of their land – in Inner Mongolia there are 23 million Mongolians living versus less than 3 million in the real Mongolia!). They tend to be superstitious (they are frightened of swimming – they did all they could to stop me from jumping into a lake, telling me stories about …crocodiles living there), they are fond of alcohol (a valuable piece of advise: Chingiz vodka+lots of white chees+bumpy road = bad idea), they don’t really understand the concept of time (better learn to accept them being always late) – that plus their incapability of organizing just about anything results in the condition where you can never be sure what/when/where will happen (e.g. the furgon that was supposed to take me to the border was supposed to leave at 9 AM and eventually left at 8PM). Mongolians are always ready to improvise, they don’t care or don’t realize the possible dangers (e.g. they won’t bring water for a two day trip, there will be some screws loose in their wheel and the spare wheel will be wrong-sized); instead of reason and calm analysis they would apply the recklesness and playfulness, which makes your car end up in a big heap of mud and then you have to push it out, shoulder to shoulder with a guy vomiting vodka. In their fancy they will chase a stray sheep (in order to slaughter it and cook; most Mongols are fat and the sheep can get away easily – there was one case, though, that got me surprised – a guy chased his runaway horse for a quarter of an hour and eventually caught it) or running across the steppe, bottle in hand, dick sticking out, shouting „Mongolskaja swaboda” („Mongolian freedom”)…

/

Czy to Mongołowie Kalka czy też Kazachowie (tych akurat pełno na zachodzie kraju) – mieszkańcy Mongolii są totalnie odjechani, bardzo życzliwi (spróbujcie pokręcić się zdezorientowani w Ulaanbaatar, a już za chwilę będzie przy Was ktoś, kto spróbuje pomóc; usiądźcie sobie na ławeczce, by odsapnąć, a zaraz ktoś Was zaprosi do siebie na herbatę; zresztą – co tam herbata, w wioskach napotkani ludzie zaoferują darmowy nocleg i kolację w swoich gerach) i otwarci na obcokrajowców (z wyjątkiem Chińczyków, których szczerze nienawidzą za zagarnięcie olbrzymiej części terytorium kraju – w Mongolii Wewnętrznej żyje obecnie około 23 milionów Mongołów a w Mongolii właściwej – niespełna 3 miliony!). Bywają zabobonni (panicznie boją się kąpieli w rzekach i jeziorach – usilnie próbowali mnie odwieść od pomysłu popływania, strasząc mnie m.in. … krokodylami), nie stronią od alkoholu (przy okazji ważna informacja: połączenie wódki Czyngis – skosztowania której nie wypada odmówić – z dużymi ilościami białego sera i wyboistą drogą to bardzo zły pomysł), nie mają poczucia czasu (lepiej od razu uodpornić się na ich spóźnialstwo), co – w połączeniu z brakiem jakiegokolwiek zmysłu organizacyjnego – skutkuje tym, że nigdy nie wiadomo, co, gdzie kiedy i czy w ogóle się wydarzy (np. furgon do granicy, którym miałem się zabrać, miał odjechać o 9 rano a odjechał o 8 wieczorem). Mongołowie są również zawsze gotowi improwizować, nie przejmują się albo nie zdają sobie sprawy z zagrożeń (np. w dwudniową podróż przez pustkowia nie zabierają ze sobą wody, świadomie jadą z niedokręconym jednym kołem i z kołem zapasowym nie do pary…); nad zdrowy rozsądek i chłodną analizę przedkładają ułańską fantazję i brawurę, co skutkuje np. zakopaniem się w błocie i wspólnym wypychaniem auta wraz z osobnikiem, który co chwilę wymiotuje po nadmiernym spożyciu wódki. Fantazja ichnia potrafi również przejawić się w nieposkromionej chęci złapania zbłąkanej owcy (celem zarżnięcia i ugotowania; większość Mongołów jest jednak otyła i takie wyścigi owca wygrywa… Raz jednak zdumiał mnie jeden Kazach, który po piętnastominutowym biegu dogonił konia, który mu się wyrwał) czy bieganiu po stepie z fujarą na wierzchu, butelką w dłoni i okrzykiem na ustach: „Mongolskaja swaboda!”.

***

Cuisine/Kuchnia

Try as I might I can’t find the right words to decribe it… Disaster? Failure? Disappointment? Something along these lines… The simplest of the simble, without any seasoning whatsoever, with rare occurence of any vegetables (vegetable = cabbage or carrot), consisting simply of boiled meat or intestines. There is also cheese (a couple of different types, one type is as hard as a rock – you waste more energy trying to bite it than you gain from eating it), buuz and hushuur (both are oil-dripping dough-meat combos, one shaped like a dumpling, the other one more like a pancake) and Mongolian tea, almost completely tea-free, though with lots of milk. Mongolians eat the way they used to eat centuries ago and they see no reasons to change that. Moreover, when mentioning Chinese cuisine, they feel disgusted – you never know where Chinese meet is coming from, right?

/

Ciężko mi znaleźć odpowiednie słowa, by ją opisać… Może masakra? Porażka? Rozczarowanie? Coś w ten deseń… Najprostsza z prostych, pozbawiona przypraw, ze sporadycznym udziałem warzyw (czyt. kapusta, ewentualnie marchew), składająca się po prostu z ugotowanego mięsa i wnętrzności. Są jeszcze sery (kilka rodzajów, w tym jeden twardy jak kamień – więcej trzeba zużyć kalorii na jego rozgryzienie niż się zyskuję po jego zjedzeniu), a także buuz i hushuur (oba to ociekające olejem kawałki ciasta z mięsem w środku, jeden w formie przypominającej pierogi, drugi – placek) i mongolska herbata bez herbaty, za to z dużą ilością wody i mleka. Mongołowie jedzą tak, jak jedli tysiące lat temu i nie widzą powodów, by coś w tej materii zmieniać. Mało tego, wzdrygają się na samą myśl o chińskiej kuchni, w której przecież mięso jest niewiadomego pochodzenia…

***

Landscapes/Pejzaże

Yeah, you know it all – everybody has seen the photos of endless steppes, green hills etc. But trust me – it is well worthy to experience all that directly, see those velvet covers on the hills, a little frayed here and there, with the bones of rocks sticking out (or the real bones – just walk the pastures or even outskirts of towns to complete your own bone set that can build a complete skeleton of a cow)… The landscapes are evenr-surprsing, colours change, streams whisper, flowers bloom, mermots whistle, falcons hover, mosquitoes bite (be aware that there is no way of buying a proper mosquito repellent in China). Go there and immerse yourself.

/

Niby wiadomo – każdy przecież widział fotografie bezkresnych stepów, zielonych wzgórz itp. Warto jednak tych przestrzeni doświadczyć osobiście, przyjżeć się z bliska tym aksamitnym materiałom pokrywającym pagórki, tu i ówdzie lekko przetartym, spod których to tu, to tam, wyłażą szkielety skał (albo i nie skał – wystarczy się przejść po pastwiskach albo i nawet po przedmieściach a można spokojnie skompletować szkielet np. krowy)… Pejzaże są zresztą niejednorodne, kolory zmieniają się jak w kalejdoskopie, strumyki chlupią, kwiatki kwitną, świstaki świszczą, sokoły kołują, komary kłują (a propos – uprzedzam, że w Mongolii nigdzie nie dostaniecie porządnego sprayu przeciw komarom)… Warto po prostu tam być i się tym wszystkim zachwycić.

***

Places/Miejsca

Ulaanbaatar

Chaotic, noisy, jammed, smoggy. I didn’t stay there for a long time – Ulaanbaatar is the only really big city in Mongolia and I was not looking for a big city experience this time. The city is pretty strange – with over one million people living there there seems to be only one main street („Peace Avenue”) with all the cars pushing their way through there (as for pushing – don’t expect Mongolians to queue properly, just sharpen your elbows). If you feel like it – check the department stores, museums, monuments etc. I recommend staying in Gana’s Guesthouse (the cheapest option there: 5 USD a night) in the ger district (the guesthouse itself has gers … on top of the building).

/

Chaos, hałas, korki, smog. Nie posiedziałem tam długo – Ulaanbaatar to jedyne w Mongolii duże miasto a ja akurat doświadczeń miejskich nie szukałem. Dziwne to zresztą miasto – ponadmilionowe, z jedną główną ulicą („Aleja Pokoju”), którą pchają się wszystkie auta (a propos pchania – Mongołowie nie mają w zwyczaju ustawiać się w kolejkach – wpychanie się jest na porządku dziennym). Jak ktoś chce, to może sobie pozwiedzać domy towarowe, muzea, pomniki itp. Polecam nocleg w Gana’s Guesthouse (najtańsza opcja: 5 dolarów od osoby) w dzielnicy gerowej (sam guesthouse dysponuje również gerami, z tym że ustawionymi … na dachu budynku).

***

Zamyn-Uud

My first ever contact with Mongolia. The memories that I keep are those of wrestling tournament in the park (one of the wrestlers that I met – a giant whocould crush me into pieces if he wanted – turned out to be a very sympathetic university student wrestling during summer holidays to earn some extra cash; he was terrible shy with me beause of his not-so-perfect English…) and of the bums strolling around the railway station, handing me cucumbers out of the blue and then following my every step hoping for some penny.

Some practical information: to get to Zamyn-Uud from Erlian you just take the bus to the border (the fare is 1 yuan; the border opens at 8 in the morning, I advise you to arrive early), then find a jeep that will take you across the border (50 yuan; plus extra 5 yuan to be paid to the border officers – for nothing at all) to the railway station in Zamyn-Uud. By the way – the cheapest hotel in Erlian (60 yuan a room) is located in the same building as the bus station.

/

Mój pierwszy kontakt z Mongolią. Główne wspomnienia to zawody zapaśnicze w parku (poznany jeden z zawodników – wielkolud, który mógłby mnie zmiażdzyć przez nieuwagę, okazał się być bardzo sympatycznym studentem, dorabiającym sobie w wakacje uczestnictwem w turniejach; wielkolud był wobec mnie bardzo nieśmiały, bo niedostatecznie dobrze władający językiem angielskim) i okołodworcowi pijaczkowie, wręczający mi ogórki a potem próbujący wyciągać ode mnie kasę.

Uwagi praktyczne: aby dostać się do Zamyn-Uud z Erlian wystarczy wsiąść w autobus (1 yuan), dojechać do granicy (otwierają o 8 rano, warto tam się zjawić w miarę wcześnie), wyczaić kogoś, kto nas przewiezie (odpłatnie – 50 yuanów; dodatkowo trzeba zapłacić pogranicznikom 5 yuanów za nic) aż do dworca w Zamyn-Uud i gotowe. Acha, najtańszy hotel w Erlian (pokój kosztuje 60 yuanów) znajduje się w tym samym budynku, co dworzec autobusowy.

***

Tsetserleg

A long way to the West (with only a part of the road covered with asphalt). I reach my destination by bus (leaving UB around 2PM, arriving aroun 10PM).

The village-ish looks are deceiving – Tsetserleg actually taks quite a lot of space. It has a beautifully located buddhist temple, university, park, a couple of bars and even a disco. My attention was drawn to the main square with a big screen screening news, music videos, radio programs or nothing at all, depending on the mood of whoever is operating the device. There is quite a number of foreigners residing in Tsetserleg, mainly teachers and other people from Peace Corps. There is also Risbek, who guides me around and hosts me in his apartment (for those who seek hotel-related information – there is a number of options available, including a hostel called Fairfield).

The most interesting thing here are the landscapes around the town – densely forested mountains to the North, where you can find all kinds of berries and mushrooms. In the South the nature is not so abundant but it stil very green and full of gers – traditional Mongolian tents where nomad families live (but not only them – many people keep gers next to their wooden houses and choose tents as their summer residence).

/

Kawał drogi (częściowo asfaltowej) na zachód. Docieram tu autobusem (wyjazd z UB około 14.00, docieram na miejsce ok. 22.00).

Wygląd małomiasteczkowy, ale Tsetserleg rozciąga się na sporym obszarze. Jest tu malowniczo położna świątynia buddyjska, uniwersytet, park, parę knajp, a nawet dyskoteka. Na uwagę zasługuje też główny plac z dużym ekranem, na którym czasem emitowane są newsy z kraju i ze świata, czasem teledyski, czasem audycje radiowe a czasem zupełnie nic. W Tsetserlegu mieszka sporo obcokrajowców, zwłaszcza nauczycieli i innych wysłanników Peace Corps. Jest też Risbek, który oprowadza mnie po mieście i gości w swoim mieszkaniu (dla tych, którzy wolą mieszkać w hotelach – jest ich tu kilka, łącznie z hostelem Fairfield).

Najciekawsze są jednak pejzaże dookoła miasta – na północ dość gęsto zalesione górki, w których można znaleźć i grzyby, i maliny, i inne smakołyki… Po południowej stronie jest bardziej łyso i surowo, za to tu i ówdzie bieleją płótna pokrywające gery, czyli tradycyjne mongolskie „namioty”, w których pomieszkują nomadzi (zresztą nie tylko nomadzi – w miastach często obok drewnianego domu stoi ger, w którym w lecie pomieszkuje cała rodzina, by w zimie przenieść się do domu).

***

Ulaangom

The capital city of Uvs province, looking like a proper armpit of the country, full of wooden fences and soc-real architecture. On the other hand – around the town there are lots of picturesque, snow-topped peaks and a couple of lakes. My hosts (I stay in a ger, like half of the Ulaangomians do) promise me to bring me to Bayan Nuur lake for a very reasonable fee. Excited by such persepective I wake up early and wait for the promised trip. We are leaving in just a moment, we only need to visit some friends, and then some others, we’ll help them tow the car, or maybe we won’t because we don’t have the right cord, so why don’t we visit other friends and relatives… All those people are very nice, they offer lots of cheese and milk tea without tea, but somehow the morning turns into afternoon and the lakes are not getting any closer… Eventually my driver informs me that he is not really planning to go to any lake at all but his cousing or maybe a brother has a taxi and can bring me there but it will cost me like twenty times more than agreed. No, thank you, I’d rather walk there. The driver won’t leave it like that though and offers to bring me (for free) to the closest lake (Uvs Nuur). However, on the way he makes a calculation and finds out that this is a little too far so he drops me off five kilometers away from the lake. To me it seems it’s more like 10-15 kilometers… And the closer to the shore I get, the more nasty and numerous the mosquitoes get. All in all, I decide to walk back to the town. In the meantime dusk falls and I stumble on heaps of bones – I think I found a cattle cemetery. I discover a jerboa jumping in between the skeletons, jumping even more intensely and chaotically when I turn my flashlight towards it.

Eventually I fall asleep on a hill next to the cemetery, with a view over Ulaangom. No ghost haunt me, no wolves eat me. But all night long noise birds fly over…

The next day I decide to leave the town and hitch a hike to Olgiy. All the people I meet tell me this is not doable but I know better and after four hours of waiting I manage to get on a neat jeep with two Turkish tourists and one Mongolian driver who doesn’t really know where to go.

/

Stolica prowincji Uvs, zabita dechami i socrealną architekturą. Za to dookoła sporo malowniczych, przyprószonych śniegiem szczytów a także jezior. Moi gospodarze (nocuję w gerze, jak połowa mieszkańców miasta) obiecują zawieźć mnie do jeziora Bayan Nuur za stosunkowo niewielką opłatą. Podekscytowaną taką perspektywą, zrywam się wcześnie rano i czekam na obiecany wyjazd. Wyjeżdżamy już za chwileczkę, tylko najpierw podskoczymy do znajomych, a później do innych znajomych, pomożemy odholować ich samochód, a może nie, bo nie mamy odpowiedniej linki, zatem odwiedzimy innych znajomych i krewnych… Wszyscy krewni i znajomi są bardzo mili, poczęstują nawet mleczną herbatą bez herbaty i serem, ale tymczasem dopada nas popołudnie a jezior wciąż nie widać… Mój kierowca w końcu oświadcza, że właściwie to wcale nie wybiera się nad żadne jeziora, ale kuzyn a może brat jest kierowcą taksówki i może mnie podrzucić za kwotę dwadzieścia razy wyższą od uprzednio ustalonej. Dziękuję i postanawiam wybrać się do jezior piechotą. Kierowca unosi się honorem i postanawia podrzucić mnie (za darmo) chociaż do najbliższego jeziora (Uvs Nuur). Po drodze jednak uznaje, że to jednak trochę za daleko i żegna się ze mną „pięć kilometrów” od brzegu. To znaczy, nie pięć a raczej piętnaście… Poza tym im bliżej brzegu, tym więcej komarów, zatem decyduję się na powrót do miasta. Tymczasem zapada zmrok a ja potykam się o walające się wszędzie kości zwierząt – najwyraźniej trafiłem na cmentarzysko dla bydła. Między kośćmi odkrywam kicającego skoczka pustynnego – przezabawne zwierzę, skrzyżowanie myszy z niedożywionym kangurem, na widok światła latarki kompletnie idiocieje, skacząc chaotycznie to tu, to tam.

Zasypiam na pagórku z widokiem na miasto. Nie zjadają mnie wilki, za to przez całą noc przelatują nade mną jakieś ptaszyska, furkocząc ponad dopuszczalne normy.

Następnego dnia postanawiam opuścić Ulaangom i złapać stopa do Olgiy – wszyscy zagajeni na ten temat mieszkańcy twierdzą, że to niewykonalne. Ja jednak nie odpuszczam i już po czterech godzinach zatrzymuje się wypasiony jeep z dwoma tureckimi turystami i jednym zagubionym mongolskim kierowcą (stop działa w Mongolii niezawodnie – prawie każde auto się zatrzymuje, z tym że aut nie jeździ zbyt wiele i nieczęsto na długich trasach; na wszelki wypadek na wstępie należy zaznaczyć, że nie płacimy za przejazd).

***

Olgiy (Bayan-Olgiy)

Halleluyah – foot and mouth disease! It’s the epidemic that caused the local Naadam festival to be postponed. And that means I can see it…

Olgiy is the capital city of Bayan-Olgiy province. Actually, this is no Mongolia anymore, there are only Kazakhs living here – the whole region is said to be more Kazakh than Kazakhstan itself. Some of the characteristic features of the city are mosques, communist symbols and frequent blackouts (the electricity is received from Russia, which makes no sens as using solar and wind energy could provide enough electricity for the whole Mongolia; I talk about it with Mukhit, who is planning to run in local elections and apply some changes: remove communist symbols, fight sloppiness and make the city function better).

In the centre – lots of tourist attractions: a museum (stuffed animals, local folkore and – creme de la creme – a whole floor of communist propaganda; a very interesting feature are the ladies who work in the museum and who force you to buy souvenirs from their shop – mostly handbags with traditional patterns, „very old”, „for you very cheap, only 35 thousand tugrik, 30, 20…”). You might also want to check the bazaar (this is also the place from which all the buses/vans/jeeps leave), the ueber-ugly theatre and the red square. The most awesome, however, is the Turkish restaurantcalled „Pamukkale”, serving non-Mongol food – thank goodness again! Another dining option is „Besbermak” with Kazach dishes, a little more ambitious than regular Mongolian cuisine.

As for lodging options – nothing really fancy, all hotels show off their slovenliness or maybe even drunkenness while constructing the building. The way the sanitary installations are laid makes me think of artistic installations rather than anything useful. The best value is probably „Blue Wolf” ger camp (10,000 a night). This is where I mean a funky bunch of Australians and Kiwis participating in Mongol Rally. The guys are slightly late as they took a long way through all the Stan countries…

Olgiy is also a great starting point for excursions into high mountains – you can visit a local tour agency and book a trip to snowy peaks, rafting spots or visit eagle hunters living in nearby villages.

/

Alleluja – pryszczyca! Pryszczyca spowodowała przesunięcie w czasie lokalnego festiwalu Naadam, dzięki czemu mam okazję się załapać. Zapasy, wyścigi konne i łucznictwo, czyli trzy męskie dyscypliny sportu…

Olgiy to stolica prowincji Bayan-Olgiy. Właściwie to żadna Mongolia, mieszkają tu tylko Kazachowie. Ponoć cały region jest bardziej kazachski nawet od Kazachstanu. Miasto charakteryzuje się obecnością paru meczetów, wielu symboli komunistycznych i częstymi przerwami w dostawach prądu (prąd ciągną z Rosji, co nie ma najmniejszego sensu, bo z samej energii słonecznej i wiatrowej można by zasilić całą Mongolię; dyskutuję o tym z Mukhitem, który chce wystartować wkrótce w wyborach lokalnych i zaprowadzić nowe porządki: usunąć komunistyczne symbole, zwalczać bylejakość i sensownie zorganizować funkcjonowanie miasta).

W centrum czeka nas mnóstwo atrakcji – muzeum (wypchane zwierzaki, stroje ludowe i – palce lizać – wciąż niezdemontowana wystawa materiałów o przodownikach pracy i ogólnie o osiągnięciach socjalizmu w regionie; największą furorę robią jednak panie oprowadzające po muzeum, nieodwołalnie prowadzące nas w kierunku muzealnego sklepiku z rękodziełem w postaci różnorakich toreb z wyhaftowanymi tradycyjnymi kazachskimi wzorami – „bardzo stare”, „dla Ciebie tylko 35 tysięcy tugrików, 30 tysięcy, 20…”). Do odhaczenia jest również bazar (spod którego odjeżdżają w różnych, interesujących turystów, kierunkach vany, furgony i jeepy), przeohydny budynek teatru i – rzecz jasna – plac czerwony. Największą atrakcję stanowi jednak restauracja turecka „Pamukkale” – serwująca NIE-mongolskie jedzenie, co samo w sobie powoduje, że dłonie składają się do oklasków (z jadłodajni wypada mi również polecić „Besbermak” z potrawami kuchni kazachskiej, nieco bardziej zaawansowanej technologicznie od mongolskiej).

Co do opcji noclegowych – nie należy liczyć na cuda, właściwie we wszystkich hotelach w oczy kłuje brakoróbstwo a może nawet pijaństwo podczas prowadzenia robót budowlanych i instalacyjnych. Sposób prowadzenia hydrauliki po ścianach przywodzi na myśl raczej instalację artystyczną niż użytkową. Najkorzystniej pod względem budżetowym jest w ger-campie „Blue Wolf” (10,000 tugryków za noc). Tamże poznaję m.in. wesołą australijsko-nowozelandzką ekipę, biorącą udział w Mongol Rally, sporo spóźnioną, bo jadącą przez wszystkie możliwe Stany (Turkmenistan, Uzbekistan itd.).

Jeśli komuś nie wystarczą malownicze widoki w bezpośrednim sąsiedztwie miasta, Olgiy stanowi też dobry punkt wypadowy w dalsze góry i doliny – można zamówić wycieczkę w ośnieżone szczyty, poraftować po rzece albo odwiedzić „Orlich myśliwych” (eagle hunters) mieszkających w pobliskich wioskach.

***

Tsengel

I visit this village precisely in order to find some eagle hunters; after a couple of hours of waiting I jump into a ZIL truck transporting petrol. The poor old vehicle is puffing and blowing and after countless stops and half a day spent on clambering the hills, it reaches Tsengel (70 km away from Olgiy).

After a little bit of sniffing around (ask about „birkut”) I manage to locate the eagle hunter ger. The hunters are not there, though and I only focus on staring at the huge birds tied to the ground among goats.

I stay with a newly met family; we eat dinner together – it’s a heap of mixed meat-bits. We all eat from one plate, using our hands as cuttlery and after we are done, the host pulls out a sticky rag to clean our hands one after another. You should not complain, though – the hosts offer you all they have and their hospitality is overwhelming. As for hospitality and generosity – after I return to Olgiy and tell the local kids I’m leaving Mongolia the next day, they wanted to stop me or at least offer me something… And they gave me what they had – bits of cheese or a plastic gun (I had fun transporting that through the border later on). I felt so stupid surrounded by this selfless genuine generosity…

/

Do wioski tej wybieram się właśnie w nadziei namierzenia eagle hunters; po paru godzinach oczekiwania ładuję się do ZIŁa transportującego benzynę. Poczciwa maszyna sapie i dyszy i poci się i po niezliczonych przystankach i połowie dnia spędzonej na gramoleniu się pod górę, dociera do oddalonego o 70 km Tsengel.

Po małym researchu (należy pytać o „birkut”) udaje mi się namierzyć rzeczonych myśliwych, z tym, że sami myśliwi są nieobecni, ograniczam się zatem do gapienia się na olbrzymie ptaszyska przywiązane do ziemi pośród pasących się kóz, łypiące na mnie podejrzliwie.

Na noc zatrzymuję się w gerze nowopoznanej rodzinki, z którą wspólnie spożywamy kolację w postaci zmasakrowanej kozy. Jemy kulturalnie, ze wspólnego talerza, używając dłoni a na koniec gospodyni wyciąga lepką szmatę, w którą po kolei wszyscy wycierają tłuste palce… Nie należy jednak wybrzydzać – gospodarze ofiarują to, co mają a ich gościna jest naprawdę ujmująca. A propos gościny i ofiarności – kiedy, po powrocie do Olgiy, wspomniałem napotkanym dzieciakom o tym, że nazajutrz wyjeżdżam – te koniecznie chciały mnie powstrzymać albo przynajmniej coś mi podarować; dały co miały – kostkę sera, plastikowy pistolet na kapiszony (z którym mam zresztą potem problemy na granicy)… Czułem się nieskończenie głupio wobec tej bezinteresownej życzliwości.

***

In-betwen/Pomiędzy

The beautiest views and the best places are those in between… Sometimes it’s the jeep driver gets lost and brings me and the Turkish tourists (by the way – Turks come here in big numbers as this is where prototurks, so called Blue Turks, used to reside) just next to picturesque lakes (Bayan Nuur and the amazing Achit Nuur, with the most amazing landscape around that contains it all: snow mountains, desert, camels, goats, weirdly shaped rocks…), sometimes we catch a flat tyre in a beautiful wilderness, sometimes we stay for night in a God-forsaken village… And the last part of the trip – the far too long road to the border, leading along the river and through canions, full of rocks fallen off the mountains… All those amazing views and the Mongolian wickedness – I will be missing it a lot.

/

Najpiękniejsze widoki i najlepsze miejsca to te „pomiędzy”… A to kierowca jeepa pomylił trasy i niechcący powiózł mnie i tureckich turystów (a propos – tureccy turyści przybywają tu w dużych ilościach, bo to właśnie na tych terenach urzędowali dawno temu prototurkowie – Blue Turks) tuż obok malowniczych jezior (Bayan Nuur i zadziwiające Achit Nuur, wokół którego rozpościera się widok zawierający absolutnie wszystko: i ośnieżone szczyty, i pustynię, i wielbłądy, i kozy, i fantazyjnie uformowane skały…), a to złapaliśmy gumę na pięknym pustkowiu, a to zanocowaliśmy w gościńcu w zapomnianej przez wszystkich wiosze… Wreszcie ostatni fragment podróży – ciągnąca się w nieskończoność droga do granicy, wiodąca wąwozem wzdłuż rzeki, zawalona głazami i głazikami odpadniętymi od surowych, poszarpanych gór. Tych nieogarnionych widoków i całej mongolskiej pokręconości będzie mi mocno brakować…

2012/13 Thailand, Chiang Rai


https://www.youtube.com/watch?v=hZEVgfKzkvg

 Chiang Rai

A tip for those travelling from Chiang Mai to Chiang Rai: use Arcade coach station (North East of the moat), not any other.

The town itself might be nothing special but it offers nice temperatures (around 20 degrees in the evening, everybody puts on sweaters and coats). Plus all that surrounds the Chiang Rai makes it an important starting point for all sorts of treks and trips.

I am lucky again – I arrive in the midst of flower festival (festival might be too big a word – it’s just an excuse to party a bit). I join the crowd in dancing and taste the deliciacies offered by nearby stalls.

Uwaga praktyczna dla wybierających się do Chiang Rai z Chiang Mai: należy wybrać się na dworzec autobusowy Arcade (północny wschód względem fosy), a nie żaden inny!

Miasto samo z siebie może nie porywa ale za to oferuje przyjemniejsze temperatury (wieczorem ok. 20 stopni, wszyscy zakładają swetry i kurtki). Poza tym wszystko to, co dookoła miasta powoduje, że Chiang Rai jest ważnym punktem wypadowym na trekkingi i innego typu wycieczki.

Ja osobiście mam szczęście – trafiam akurat na festiwal kwiatowy (taki tam festiwal, po prostu wymówka, żeby poimprezować:) Przyłączam się ochoczo do wspólnych tańców w rytm muzyki bardzo biesiadnej i kosztuję specjałów oferowanych przez pobliskie stragany.

Akha Hilltribe Hotel

I wouldn’t want to advertise that place but it so happened that I got their leaflet attached to my coach ticket and I decided to try them out. Free of charge transport from Chiang Rai (4 PM) and back (9 AM, I skipped that) as well as reasonable price (from 150 baht) were enough to convince me to stay in the hill village. The hotel itself doesn’t rock, especially the low price variant (other guests living in more “exclusive” bungalows were not impressed either), but the surroundings are a whole different story. 10 minutes on foot – a waterfall, 15 minutes on foot – tea fields. You can have your own individual trek through neighbouring villages and hot springs (the hotel owner will try to discourage you talking nonsense about guide being necessary). Before I leave in the morning I am woken up at 4 AM: loud squealing, fireworks, music – what on Earth is that?! Well, that’s Christmas. Yes, the hill tribe folks are mostly catholic and today, on December the 24th in the morning (or night, depending on the way you see it) kill the Christmas pig. The traditional Christmas Eve meal consists of pork and sticky rice.


https://www.youtube.com/watch?v=LfG5O-cAX5g

Nie chciałbym tu reklamować wspomnianego przybytku, ale tak się złożyło, że do biletu autobusowego dołączono ich folder reklamowy i… dałem się skusić. Darmowy transport z Chiang Rai w tę (4 po południu) i z powrotem (9 rano, odpuściłem sobie) i sensowna cena (od 150 bahtów) przekonały mnie, że warto ulokować się w górskiej wiosce. Sam hotel nie zachwyca, zwłaszcza w tej najtańszej wersji (inni goście, ulokowani w bardziej „ekskluzywnych” bungalowach też nie byli jakoś szczególnie wzruszeni), za to okolica – jak najbardziej. 10 minut spacerkiem – wodospad, 15 – pola herbaciane. Można się też wybrać na indywidualną przechadzkę do sąsiednich wiosek i gorących źródeł (choć właściciel hotelu będzie się starał wciskać kit, że to niebezpieczne i bez przewodnika – słono opłacanego – nie da się nigdzie dotrzeć). Zanim wyruszę na poranny spacer, zostanę obudzony o 4 nad ranem: głośne kwiczenie, fajerwerki i muzyka? Co to może znaczyć? Jak to co? Dziś przecież Boże Narodzenie! Tak tak, mieszkańcy górskich wiosek to w większości katolicy i właśnie 24 grudnia rano, a właściwie jeszcze w nocy, zarzynają bożonarodzeniową świnię. Bo tradycyjną wigilijną potrawą jest właśnie wieprzowina z klejącym ryżem.

Karen Long Necks village / Wioska Długich Szyj

A warning: better skip it. At first glance it all looks OK – here you have the famous long necks and wooden huts but… A distaste remains. What you get for your 300 baht is entrance to a sort of open air living/dead museum plus bazaar plus zoo, with animals being replaced with the aforementioned long necked women and girls. All day long they do nothing just pose for the photos (as soon as they spot a camera in somebody’s hand they switch to well-trained photo-pose) and create souvenir clothes, products that nobody needs and nobody buys (with rare exceptions). Other minorities that work in that place don’t look any better: when they see a tourist from a distance they quickly put on those traditional clothes and present a pseudo-traditional pseudo-dance (I couldn’t stand it, left the performance before it was over) and ask for donations. I feel really sorry for those little girls who are forced into this weird tourist project with all those coils put on their necks so that the next generation of tourists has a photo object at their disposal. I have to admit I was hypnotized, too and couldn’t stop taking photos. You can see them here and please limit yourself to watching photos: do not go there! You will not find the real Karen women in real life conditions in that zoo…

The best thing to see were the butterflies and a nearby quiet wat.

Ostrzegam, lepiej sobie odpuścić. Niby wszystko gra – są legendarne długie szyje, są drewniane chatki, ale… jest też wielki niesmak. W zamian za 300 bahtów otrzymuje się wstęp do skansenu-bazaru z pamiątkami połączonego z zoo, przy czym rolę zwierząt grają tu rzeczone długoszyje kobiety i dziewczynki. Cały dzień właściwie nic nie robią tylko pozują do zdjęć (jak tylko zobaczą w dłoni aparat, zaraz przybierają zawodową foto-pozę) i tworzą na krosnach tkanino-pamiątki, produkty, których nikt nie potrzebuje – nikt z wyjątkiem co setnego turysty, który się zlituje i kupi bezwartościowe rękodzieło. U innych mniejszości w skansenie też nie jest lepiej: na widok zbliżającego się turysty baby zarzucają na siebie tradycyjne stroje i prezentują pseudotradycyjny pseudotaniec (nie dotrwałem do końca występu) i proszą o datki. Najbardziej szkoda młodych dziewcząt, które wtłacza się w ten groteskowy projekt turystyczny, zakładając im na szyje kolejne metalowe kręgi, coby w przyszłości kolejne pokolenia turystów mogły im cykać fotki. I ja, przyznaję się, gapiłem się jak zahipnotyzowany i pstrykałem zdjęcia. Obejrzyjcie je sobie, ale proszę Was, nie odwiedzajcie takich miejsc. Prawdziwych kareńskich kobiet nie ma co tam szukać…

A najfajniejsze z całej wycieczki do „Union of Hilltribe Villages” były latające wszędzie kolorowe motyle oraz pobliski maleńki wat.

Wat Phra Kaeo

Another wat with another replica of emerald Buddha. For hardcore temple travellers.

Kolejny wat z kolejną repliką szmaragdowego Buddy. Dla zatwardziałych zwolenników zwiedzania świątyń.

Wat Prasingha

The last wat on the list:)

To już ostatni wat na liście:)

2012/13 Thailand, Chiang Mai

Having left Lopburi, I reach Chiang Mai after 17 hours train ride (13 hours travel; 2 hours waiting in the station; 2 hours delay on the way, including switching the trains in the middle of the jungle due to engine breakdown). Luckily the train was half empty and I could sleep quite comfortably.

Chiang Mai (“New City”) was officially founded in 1296 by king Mengrai, though before there already existed a town called Wiang Nopburi. Chiang Mai replaced Chiang Rai as Lanna kingdom capital. The city is located amidst picturesque mountains that make the biggest highlight for travellers (plus the all-night party centre and over 300 temples to see). Chiang Mai can really be addictive – you can ask those many individuals who only stopped here for a couple of days and have been living here for years already.

Do Chiang Mai docieram z Lopburi po ok, 17 godzinach (wobec 13 planowanych; 2 godziny oczekiwania na stacji, kolejne dwie opóźnienia na trasie, w tym przesiadka do innego składu w związku z awarią naszej lokomotywy). Całe szczęście pociąg był dość pusty i można było przespać się wygodnie.

Chiang Mai (dosł. „Nowe miasto”) zostało oficjalnie założone w 1296 r. przez króla Mengraia, choć już wcześniej na tym terenie istniała osada/miasto o nazwie Wiang Nopburi. Chiang Mai zastąpiło Chiang Rai jako stolica królestwa Lanna. Miasto położone jest wśród malowniczych gór, które – obok rozrywkowości centrum i ponad 300 świątyń do zwiedzenia – stanowią najskuteczniejszy magnes dla turystów. Chiang Mai naprawdę wciąga, świadczą o tym liczne przypadki obcokrajowców, którzy wpadli tu na parę dni i od kilku lat nie mogą się stąd ruszyć.

Wat Phrathat Doi Suthep

You can find this temple in the crest of Chiang Mai. Located in the premises of National Park (you can ask the guards at the entrance checkpoint for an improvised map), 15 km away from the centre, it can be reached by taxi, on foot or by bike (the hills are quite steep so it is best to check if your brakes are working as they should before going downhill; the bike I borrowed from my friend was not in the perfect condition and – after using my shoe soles as brakes for a while – I decided to switch to ever-efficient hitch-hiking). The legend has it that the temple was built on a temple chosen by an elephant carrying Buddha’s bone on his back as its final stop. Where the elephant died now stands all-gold compound that can make you blind on a sunny day.

Świątynia obecna w herbie miasta. Położona na terenie parku narodowego (od strażników na wjeździe można uzyskać improwizowaną mapkę), 15 km od centrum, jest osiągalna taksówkowo, pieszo i rowerowo (ze względu na stromość zjazdu w drodze powrotnej warto sprawdzić, czy ma się dobre hamulce; pożyczony od koleżanki rower okazał się być nie do końca niezawodny i – po paru kilometrach hamowania podeszwami – zdecydowałem się przerzucić się na zawsze niezawodny autostop). Według legendy świątynię zbudowano na górze, na której padł słoń, dźwigający na grzbiecie kość Buddy. Na miejscu jego zgonu upakowano przezłocony kompleks, który potrafi oślepić w słoneczne dni.

Bhubing Palace / Pałac Bhubing

A few kilometres further on. Racist tickets (foreigners pay a lot more only because they are foreigners). The palace buildings are nothing special, it can be interesting, though, for those who like flowers, especially roses – there is abundance to be found in the royal gardens.

Położony parę kilometrów dalej, na przedłużeniu trasy do Wat Phrahat Doi Suthep. Obowiązują, czasem spotykane w Tajlandii, rasistowskie bilety – obcokrajowiec płaci kilka razy więcej od miejscowego. Same budowle pałacowe to nic specjalnego, za to dla wielbicieli róż i innych kwiatów ogrody pałacowe będą stanowiły sporą przyjemność.

Hmong Village / Wioska Hmongów

Still some kilometres further on is a Hmong minority village. The main square and adjacent streets have been transformed into a tourist bazaar that has nothing to do with authentic Hmonginess. However, if you walk up the little roads you can admire the wooden architecture and local life.

Z kolei jeszcze parę kilometrów dalej położona jest wioska mniejszości Hmong. Główny plac i pobliskie uliczki zostały przerobione na turystyczny bazar, niemający nic wspólnego z autentyczną hmongowością, za to po spacerze w głąb (i wzwyż) wioski można podejrzeć życie codzienne i sympatyczną drewnianą architekturę domostw.

Wat Chedi Luang

No matter how tired with all the wat-watching, you have to see at least a couple of those. There are so many splendid little temples at every corner – and you don’t have to pay to enter. One of the most important ones is Wat Chedi Luang – with (poorly) reconstructed chedi, that, when constructed (between 14th and 15th century) was the tallest man made structure in the whole Lanna kingdom. This Wat used to host the famous emerald Buddha. In one of side chapel you can find the sculpture of a monk that is said to have been so beautiful that many people around him were mistaking him for Lord Buddha. He decided to get fat then to avoid the confusion. And it is his fat form that is depicted in the sculpture.

Mimo zmęczenia watami zwiedzonymi w innych miastach,w Chiang Mai nie sposób nie zwiedzić przynajmniej kilku – wszak na każdym rogu czai się efektowna świątynia albo świątynka, w dodatku niewymagająca biletów wstępu. Jednym z ważniejszych sanktuariów jest Wat Chedi Luang – z (nieprawidłowo) zrekonstruowaną chedi, która w momencie powstania (między XIV a XV w.) była najwyższą budowlą na terenie całego królestwa Lanna. Wat ten gościł niegdyś słynną figurę szmaragdowego Buddy. Z ciekawostek: w jednej z bocznych kaplic znajduje się figura mnicha, który ponoć był tak piękny, że był często mylony z samym Buddą. Postanowił zatem się roztyć, żeby uniknąć nieporozumień. I właśnie jego postać po metamorfozie została uwieczniona w rzeźbie.

Wat Phan Tao

Right next to Chedi Luang is located one of my favourite wats – Wat Phan Tao, created at the end of 15th century. The most important part of the temple – the viharn (chapel) is made of teak wood and above the entrance hangs a beautiful low-relief depicting a peacock – the symbol of Chiang Mai. Here there you can see colourful tungs – prayer flags.

Tuż obok Chedi Luang znajduje się eden z moich ulubionych watów – Wat Phan Tao, powstały w pod koniec XV w. Najważniejszy element świątyni – viharn (kaplica) wykonana jest z drewna tekowego a nad wejściem widnieje piękna płaskorzeźba przedstawiająca pawia – symbol Chiang Mai. Wewnątrz tu i ówdzie zwisają tungi – flagi modlitewne.

Wat Phra Singh

Construction of the temple was started in 1345, initiated by king Phayu of Mangari dynasty, who decided to build a chedi to host his father’s ashes. You can find a copy of the emerald Buddha here.

Konstrukcję świątyni rozpoczęto w 1345 z inicjatywy króla Phayu z dynastii Mangrai, który postanowił zbudować chedi dla prochów swojego ojca. Znajduje się tu kopia wspomnianego szmaragdowego Buddy.

Wat Bupparam

Erected in 15th century in Burmese style, reconstructed in mid 20th.

Wzniesiona w XV w. w stylu birmańskim, odbudowana (oraz przebudowana i nadbudowana) w połowie XX w.

Three Kings Monument / Pomnik Trzech Króli

King Mengrai – the founder of the city, king Ramkamhaeng of Sukhotai and king Ngam Muang of Phayao.

Król Mengrai – założyciel miasta, król Ramkamhaeng z Sukhotai i król Ngam Muang z Phayao.

Women’s correctional institution / Zakład poprawczy dla kobiet

Worth a visit – those inmates who are about to leave that place are trying to earn some money for their „new start” by offering traditional Thai massage. I find this idea quite smart – anyway, when in Thailand you should try the massage, right? The massage was OK, it’s just towards the end of the treatment she started insisting too much on the fact that she was leaving in two weeks, feels lonely and has no friends in the town. On the other hand, an old git massaged next to me was trying to chat up his masseuse a little too openly.

Warto odwiedzić – te z osadzonych, które niedługo wyjdą na wolność, starają się zarobić na „nowe życie”, oferując tradycyjny tajski masaż w przystępnej cenie. Inicjatywa całkiem słuszna, a przecież będąc w Tajlandii nie sposób nie skusić się na masaż, zatem i ja skorzystałem z oferty zakładu poprawczego. Masaż był całkiem w porządku, tylko pod koniec masażystka trochę za bardzo zaczęła podkreślać, że wychodzi za dwa tygodnie, że jest sama i nie ma żadnych znajomych w mieście. Z kolei stary dziad masowany obok bez żenady próbował poderwać inną masażystkę.

Huai Nam Dang Park

Together with my host, Jin, we set off for the mountain trip. We choose hitch-hiking as our means of transportation – it is the first experience of this kind for my friend. And it is definitely a positive experience – the views from the back of the pick-up car are stunning (and stunned we are, especially that the road is bending a lot). We reach our destination in the evening and we await the sunrise with hundreds of Thai tourists around.

Wraz z moją gospodynią, Jin, wybieramy się w góry. Za środek lokomocji obieramy autostop – dla koleżanki to pierwsze w życiu tego typu doświadczenie. W dodatku pozytywne – bo choć z tyłu trochę rzuca na zakrętach, to widoki wspaniałe. Docieramy do celu wieczorem i – podobnie jak setki Tajów – rozkładamy się na kempingu w oczekiwaniu na wschód słońca…

Pai

We only stop for a while on our way back to Chiang Mai. I had enough time, though, to realize that this place is very scenic and …hippie (I only know this from the stories I was told).

W drodze powrotnej do Chiang Mai dosłownie na chwilę przystanęliśmy w Pai. Miałem jednak czas zorientować się, że to miejsce bardzo malownicze i… hippisowskie (choć o tym drugim wiem raczej z opowieści niż z własnych doświadczeń).

Mai Mae Sa waterfall and Samoeng Forest / Wodospad Mai Mae Sa i Las Samoeng

Another trip out of town – this time by car – organized by Jin. The waterfall is quite nice, in some places you can have a fun splash, in other places you can enjoy a natural water massage. Jin’s parents who accompany us show me olives laying here and there and encourage me to have a taste. If you drink some water immediately after eating – it is acceptable. Talking about tasting: on our way to Samoeng Forest viewpoint we stop by numerous roadside strawberry stalls. Such variety, so many different tastes!

Wycieczka za miasto – tym razem samochodowa – zorganizowana przez Jin. Wodospad całkiem sympatyczny, w niektórych miejscach można się wygodnie popluskać, w innych zażyć naturalnego wodnego masażu. Towarzyszący nam rodzice Jin zwracają mi uwagę na walające się dookoła oliwki i zachęcają do degustacji. Jeśli natychmiast popije się wodą – da się wytrzymać. A propos degustacji – w drodze do punktu widokowego Samoeng forest zatrzymujemy się przy licznych przydrożnych stoiskach z truskawkami. Mnóstwo odmian, a każda smakuje zupełnie inaczej!

Wat Chen Lin

A cute temple with a pond and non-golden wooden elements.

Sympatyczna świątynka ze stawem i niezaśmieconymi złotem elementami drewnianymi.

*

Wat Saen Mueang

Early 19th century temple, with multi-level roof of viharn.

Świątynia z początków XIX w. z charakterystycznym wielopozoimowym dachem viharnu.

Wat Chang Taem

Another elegant wat.

Kolejny elegancki wat.

Wat Dubphai

Small wat with elegant mosaic decoration.

Mały wat z eleganckimi mozaikowymi zdobieniami.

Wat Inthakhin Saudemuang

A mini-wat, very wooden and cosy, though located next to a busy road.

Miniwat, bardzo drewniany i kameralny, choć położony przy ruchliwej drodze.