Shanghai Biennale / Biennial – 2012.10

This is something you cannot miss if you are in the least bit interested in a(A)rt. The newly created Power Station of Art (that looks a little bit like oversized Tate Modern) has brought artists from all around the world, letting them use its huge spaces. What is the outcome? For me personally – painful legs after marching the whole day. But one day is definitely not enough to see it all. By the way: you should book your tickets online – that’s the theory but in real life you just give your best white face smile and enter with no fuss.

And what you get to see inside is a bit of gigantomania (Huang Yongping, “Thousand Hands Kuanyin”; a little too direct a reference to Duchamp), lots of installations marked with “Don’t touch” warning (those that have no such tag can be touched when the security guards are not looking; if you ask them whether you are allowed to touch they tell you they haven’t a faintest idea), lots of videos (I very much liked the works of Olga Chernysheva “Russian Museum” – minimalism, focusing on the detail that usually goes unnoticed, all clean and far from pompous), as for the paintings – so far nothing worth mentioning, maybe except for “Republic of Fritz Hanzel” by Yang Jiechang, a huge narration about an unexpected finding in a demolished building in Muenster.

I found Chan Wei’s “Salt City” quite moving – this is what the Western tourist is looking for in China – all those cute old little objects that the modern Chinese person would not use anymore or has simply forgotten about. The memory of childhood years rebuilt, slightly covered with dust or maybe obscured with the mist of oblivion, all that brings about vivid reactions of Chinese spectators.

Another interesting “reconstruction” is “Antarctica World Passport Delivery Village” by Lucy + Jorge Orta – it is an imaginary place of happiness free from boundaries, especially those administrative ones. All built using scrap material but not excessively demonstrative of its nature. The couple exhibits one more installation called “Orta Water – Purification Station”, a daring project of treating Huangpu river water and testing its palatability directly on the spectators. Looking through the window at the grey of the river, I must admit I am full of doubt…

There is a number of eco-projects to be found in the biennale. One of those that I fancied is “A liter of light” – so simple yet so efficient: Coca-cola bottles filled with water and installed in the roof bring bright sunlight into the room.

On the other extreme – the complete failure of an artwork: Simon Fujiwara’s “Rebbekah”. A thing so dull, superficial, Japanese tourist kind of reflection… Is the discovery of China being world’s warehouse with an army of anonymous workers still a discovery? Is the suffering of lacking the access to social media for two weeks still a suffering? Should that kind of waste fill the space of a gallery?

A similar approach is taken by Simon Starling and his “The Long Ton” – the comparison of Italian vs. Chinese marble, that is values, seems to be lacking finesse.

Oh, and there is one Polish trace – Monika Sosnowska’s “Stairway” – squeezed and deformed to fit into gallery space (at least that’s what the artist herself claims). Funny, huh?

As for the funny things – check out the photos of Thomas Hirschhorn’s “Spinoza car”.

What else can you find in Shanghai Biennale? A little bit of banality, a little bit of war, politics (but not too much). All in all – worth a visit. Even a second one. I will let you know when it happens (and write about, too).

***

Pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy choć odrobinę interesują się s(S)ztuką. Nowopowstałe Centrum Sztuki Współczesnej (wyglądające trochę jak przeskalowane Tate Modern) ściągneło artystów z całego świata, oddając im do dyspozycji olbrzymie powierzchnie. Co z tego wynikło? Dla mnie osobiście – bolące nogi. Próbowałem obejść wszystko w ciągu jednego dnia ale to zadanie niewykonalne, o ile chce się choćby pobieżnie przyjrzeć temu, co zaproponowali artyści. Przy okazji – wejściówki na teren wystawowy należy teoretycznie rezerwować online, ale w praktyce wchodzi się na krzywy biały ryj.

A w środku – sporo gigantomanii (Huang Yongping – „Kuanyin tysiącręka”; dość/zbyt bezpośrednie nawiązanie do Duchampa), dużo instalacji przestrzennych opatrzonych karteczką „nie dotykać” (te bez karteczki można dotykać pod warunkiem, że strażnicy nie patrzą; na pytanie, czy wolno dotknąć zazwyczaj reagują bezradnym rozłożeniem rąk), sporo wideo (mi osobiście bardzo podeszły prace Olgi Chernyshevej zebrane pod tytułem „Russian Museum” – minimalizm, skupienie właśnie na tym detalu, na którym zazwyczaj się nie skupia, podane w przejrzystej formie, bez napinania się), malarstwo jak do tej pory – do pominięcia, może z wyjątkiem “Republic of Fritz Hanzel” Yang Jiechanga, wielkoformatowej opowieści o niespodziewanym znalezisku w wyburzonym budynku w Muensterze..

Za serce chwyta instalacja Chen Weia – „Salt City” – to właśnie to, co zachodni turysta najbardziej chciałby obejrzeć w Chinach. Wszystkie te stare przedmioty i przedmiociki, których współczesny Chińczyk się brzydzi albo o nich zapomniał. Zrekonstruowane wspomnienie dziecięcych lat, lekko przykurzone, a może przysłonięte mgiełką zapomnienia, wywołują wśród chińskiej części publiczności żywe emocje a przynajmniej uśmiech.

Inną ciekawą „rekonstrukcją” jest „Antarctica World Passport Delivery Village” Lucy + Jorge Orta – to wyimaginowane miejsce szczęśliwości bez granic, zwłaszcza administracyjnych. Wszystko skonstruowane z odpadów, acz swoją odpadowością nie epatujące. Drugą instalacją tej pary jest „Orta Water – Purification Station”, śmiały projekt uzdatniania wody z rzeki Huang Pu i testowania jej walorów smakowych na gościach muzeum. Patrząc przez okna na wijącą się obok rzekę, a zwłaszcza na jej kolor, nachodzą mnie pewne wątpliwości…

Projektów eko- znalazłoby się tu jeszcze kilka. Mnie osobiście przyciągnął pawilonik „A liter of Light” („Litr światła”) – proste ale jakże skuteczne: butelki po Coca-coli wypełnione wodą i wpuszczone w sufit jako lampy.

Na drugim biegunie umieściłbym „Rebekę” Simona Fujiwary – kompletna żenada, pobieżność i japońsko-turystyczne podejście do tematu. Czy odkrycie, że wszystko produkowane jest w Chinach przez anonimowe rzesze robotników to odkrycie? Czy dramat bycia odciętym od portali społecznościowych przez dwa tygodnie to dramat? Czy na tego typu instalacje nie szkoda miejsca?

W podobnym kierunku zmierza „The Long Ton” Simona Starlinga – dość łopatologicznie przedstawiający przewagę marmuru włoskiego nad chińskim, czytaj zachodniej jakości a chińskiej bylejakości (pozornej?).

Nie zabrakło też polskiego akcentu – „Schody” Moniki Sosnowskiej. Zgniecione – według opisu samej artystki – po to, by mogły się zmieścić wewnątrz muzeum. Zabawne.

Z innych zabawnych rzeczy – Thomasa Hirschhorna „Spinoza car” – patrz zdjęcia.

Poza tym trochę banału, trochę wojny, trochę – ostrożnie podanej ale jednak – polityki. Warto. Mam nadzieję znaleźć czas na dokońcczenie przebieżki po szanghajskim biennale. A wówczas przekażę kolejną porcję wrażeń.

Shanghai, Zderzanie kultur / The bumping of cultures, 2012.05

Street art

Shanghai is stunning with its dimensions, noise, density of everything and everybody… There is no free space to be found, no matter day or night. Even when you take the last subway you cannot just sigh and sink into your own thoughts. You have to think collectively here, immersing yourself into the stream of people flowing one way or the other. One of the most amazing things is the lack of accidents between the participants of the traffic, even though nobody respects traffic signs or regulations – bicycles and scooters dash through the pavement and cars hardly ever respect the red light. I kind of tried to collide with cyclists and motorcyclists rushing through MY pavement. And I almost got it, it’s just that the very last moment they twist and dodge like some evil snake – they don’t even touch you and there is no way you can let go of your frustration. You can only collide on the subway where – especially in rush hours – nobody waits for you until you leave the train, they just keep pushing in. And those who alight never even complain! They just squeeze together and flow outside in a smooth stream. The smoothness is only broken when a whitey has this stupid idea to alight the normal way – then the bumps happen, then the faces turn in surprise: “but this is the way we have been pushing for ages”. Surprised was the driver of the bus that would always block the pedestrian crossing, forcing people to walk around his vehicle. When finally one whitey drew his attention to the fact that he is blocking our way he gave me a puzzled stare, looked around and… re-parked his bus. He really did not know he was being troublesome to the others and the others never thought of even mentioning it to him, either. Here nobody cares about those things. If you find an obstacle on your way, just flow around it. And let others flow around you, too.
Shanghai is breathtaking architecture, the Bund taken in thousands of photos, nightlife with its absurd high prices for everything, ridiculously low prices for everything in old boroughs that fall apart, destroyed by bulldozers (sometimes the destruction and the commerce happen at the same time); Shanghai is rich cultural life with trendy galleries for snobs, hundreds of small galleries located in special cultural districts, Shanghai is street stalls, Shanghai is endless shopping, highways winding in craziest ways in city centre(s), hookers trying to get into your cab offering “mashiaj” for 300, 200, 100, French concession, colonial houses, huge glass buildings, parks full of 2+1 families and old ladies dancing disco, heat and occasional typhoon. It takes a while to get used to that…

***

Szanghaj oszałamia swoimi rozmiarami, hałasem, zagęszczeniem wszystkiego i wszystkich… Tutaj nie ma miejsc pustych, niezależnie od pory dnia i nocy. Nawet w ostatnim nocnym metrze nie można westchnąć i samotnie pogrążyć się we własnych myślach. Tu trzeba myśleć kolektywnie, włączając się w strumień ludzi pędzących w tym czy w innym kierunku. Jedną z najbardziej zadziwiających rzeczy jest brak wypadków czy chociażby zderzeń między uczestnikami ruchu (drogowego i niedrogowego), choć żadnych przepisów ruchu drogowego tu nikt nie przestrzega – po chodnikach pędzą skutery i rowery a samochody nagminnie przejeżdżają na czerwonym świetle. Na próbę starałem się doprowadzić do kolizji z cyklistami i moto-cyklistami prującymi po MOIM chodniku. I już, już prawie się udało, ale zawsze w ostatniej chwili wywiną się jak zaskrońce i nawet Cię nie musną i nie ma jak wyładować frustracji. Pozderzać można się tylko w metrze, gdzie – zwłaszcza w godzinach szczytu – nikt nie czeka, aż pasażerowie opuszczą wagon, tylko dawaj, pchamy się do środka. Co dziwne, wysiadający nie protestują, tylko prześlizgują się na zewnątrz i wszystko przelewa się niezakłóconym strumieniem. No, chyba że trafi się nieprzystosowany białas, który ma kaprys normalnie wysiąść, wtedy następują zderzenia a na twarzach zderzonych maluje się wyraz autentycznego zaskoczenia: „Jak to? Przecież wszyscy zawsze się pchają”. Zaskoczony był też kierowca autobusu regularnie stającego na przejściu, przez co zmuszał pieszych do obchodzenia pojazdu dookoła. Kiedy w końcu jeden z pieszych (białas) zwrócił mu uwagę, że blokuje nam drogę, kierowca wytrzeszczył oczy, rozejrzał się i … przeparkował autobus. Wtedy zrozumiałem, że naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, że utrudniał innym życie, bo tutaj nikt, łącznie z poszkodowanymi, nie zawraca sobie głowy takimi rzeczami. Przeszkody, w postaci chociażby innych osób, należy opływać i samemu być opływanym, dzięki temu miasto funkcjonuje bez większych zatorów.
Szanghaj to zapierająca dech w piersiach architektura, Bund ofotografowany na tysiące sposobów, życie nocne z absurdalnie wysokimi cenami za wszystko, absurdalnie niskimi cenami wszystkiego w sypiących się starych dzielnicach sukcesywnie równanych z ziemią przez buldożery (czasami handel i rozbiórka odbywają się równolegle); Szanghaj to także bogate życie kulturalne z modnymi galeriami dla snobów, niezliczoną ilością małych galeryjek w kilku dzielnicach wydzielonych pod działalność kulturalną, Szanghaj to handel uliczny, Szanghaj to shopping w nieskończoność, autostrady wijące się w centrum (centrach) miasta, starsze panie tańczące disco w parku, dziwki próbujące się władować do taksówki, oferując „masiaź” za trzy stówy, dwie, za stówę, francuska dzielnica, kolonialne domki, szklane wieże, zielone parki wypełnione rodzinami 2+1 i starszymi paniami tańczącymi disco, upały i co jakiś czas tajfun. Można się przyzwyczaić, ale trochę to potrwa…

Zhenjiang – Perfect Timing, 2012.04.04

Before I actually get to Shanghai I visit Zhenjiang (check the previous post), the town that I could call my hometown with so many friends living there. It’s just that Chinese home towns are better not to be left alone for more than a month, otherwise you might feel lost when you get back there. The places I was filming in 2010 have got all covered with skyscrapers, some boroughs have been demolished, others built anew… Luckily nothing has changed about Fei and his family – Auntie “Eat a little more” is still in good shape, Uncle Big Belly is still trying to convince me into drinking a few and Fei is still the same loony artist, with his head covered with more tangled hair than before.
I arrive in Zhenjiang for a job interview (the whole job thing will eventually not work out but that’s ok) and I could not even dream of a better timing. Picture this: a posh restaurant, a VIP room, round tables all full of delicacies, big plasma screen on the wall. Enter the Polish guy, I greet all the super-duper personalities already waiting and at the same time they show the infamous train crash in Poland on TV. Well, here is a topic to talk about. Polish railway vs Chinese railway. Snail versus cheetah. Ferrari versus Fiat. I manage to get the tasties bits out of the heaps of food, answering job-related questions once in a while, a Very Important Lady is buying a new car on the (I)phone, an ambiance so friendly, people so nice, the would-not-be employer is very pleased…
A different experience: celebrating QingMingJie – Tomb Sweeping Day, celebrated on 106th day after winter solstice. The story of this custom dates 2,500 years back. Its origins are quite sad: there used to be a guy called Jie Zitui, a faithful companion of Prince Wen. In the terrible time of exile, Jie would stick to his master and take care of him. Actually, he went as far as preparing a stew with meat cut out from his own thigh. After Wen got back on the throne their ways parted. Trying to find his benefactor the prince ordered to burn down the forest where Jie was said to be hiding. Unfortunately, the fire consumed Jie, too. Wen decided to commemorate his friend, establishing the holiday of Hanshi that transformed into QingMingJie later on.
OK, that’s the beautiful story behind it. And what is there left of the tradition? Basically, once a year the whole family gather, they go and sweep tombs together (the tombs are sometimes located somewhat picturesquely in hills out of town, but nowadays more often they are located in public cemeteries) then they all go to a restaurant, order lots of food that later on goes to waste and they drink like crazy (they drink baijiu, the traditional 52% strong alcohol). And then they go and visit another cemetery and then yet another… I don’t remember that many details – the sun, the heat, the smoke, food lying around the tombs, sellers of “paper money” for the dead jumping from one tombstone to the other, trying to make a good deal, baijiu, lots of baijiu. All other details can be found in the photos. Taken with my own shaking hands.

***

Zanim na dobre dotrę do Szanghaju, czeka mnie jeszcze wizyta w Zhenjiang (patrz wcześniejszy wpis), mieście, które – ze względu na liczbę przyjaciół i znajomych tam pomieszkujących – mógłbym traktować niemalże jak rodzinne. Miasta rodzinne w Chinach mają to do siebie, że lepiej ich nie opuszczać na dłużej niż kilka miesięcy, w przeciwnym wypadku możemy mieć problemy z rozpoznaniem okolicy. Miejsca, które filmowałem w 2010 r. zarosły wieżowcami, parę dzielnic wyburzono, kilka innych wybudowano… Całe szczęście Fei i jego rodzina nie zmienili się zanadto, Cioteczka „Zjedz Troszeczkę” wciąż w formie, Wujaszek „Balonowy Brzuch” wciąż namawia do wychylenia paru kielonków, Fei nadal jest tym samym szalonym artystą, tyle że głowa mu zarosła dżunglą artystycznie zmierzwionych włosów.
W Zhenjiang mam rozmowę kwalifikacyjną (z roboty nic ostatecznie nie wyjdzie ale nie ma nad czym rozpaczać), na którą docieram w idealnym momencie. Elegancka knajpa, salon dla VIP-ów, suto zastawione stoły, na ścianie wielka plazma. Wchodzę i witam się z tak ważnymi i dzianymi osobistościami, że aż nie jestem w stanie tego pojąć (i nawet nie próbuję), a spiker w TV anonsuje kolejny news – katastrofę kolejową w Polsce. I już mamy ciekawy temat do rozmów. Polskie koleje vs. chińskie. Ślimak vs. gepard. Ferrari vs. Polonez. Z góry żarcia krążącego po stołach wyskubuję to, co najlepsze, co jakiś czas odpowiadając na pytania o doświadczenie zawodowe, bodaj najważniejsza przy stole Pani VIP kupuje przez komórkę (Iphone ma się rozumieć) nowe auto, przyjazna atmosfera, przyszły-niedoszły pracodawca już jest ze mnie zadowolony a ja go wcale nie wyprowadzam z błędu.
Innym ciekawym doświadczeniem było świętowanie z całą Feiową rodziną QingMingJie czyli Święta Zmarłych (obchodzone w 106. dzień po przesileniu zimowym) lub inaczej Święta Sprzątania Grobów. Obyczaj ten jest praktykowany od 2,500 lat, jego początki wiążą się ze smutną historią Jie Zitui, wiernego towarzysza księcia Wen. W trudnych chwilach wygnania Jie nie odstępował swojego pana na krok i służył mu z tak wielkim zaangażowaniem, że przygotował mu zupę z mięsem wykrojonym z własnego uda. Gdy Wen wrócił na tron, ich drogi się rozeszły. Próbując znaleźć swojego dobroczyńcę, książę kazał spalić las, w którym Jie się ponoć ukrywał. Niestety, pożar pożarł również samego Jie a Wen postanowił uczcić pamięć swojego druha, ustanawiając święto Hanshi, które potem wyewoluowało w QingMingJie, ogólnonarodowe Święto Zmarłych.
Tyle pięknej teorii, obecnie praktyka wygląda tak, że raz do roku cała rodzina się zjeżdża i idzie odkurzać groby (czasami porozrzucane po górach za miastem, coraz częściej poustawiane w rządku na cmentarzach) a potem wspólnie udaje się do knajpy, gdzie nie jest w stanie przejeść zamówionej góry jedzenia (marnotrawienie jedzenia w restauracjach to temat na osobną analizę) ani przepić hektolitrów baijiu (tradycyjny chiński napitek o mocy 52%). A potem wizyta na następnym cmentarzu, a potem jeszcze kolejnym… Nie wszystko pamiętam całkiem jasno – żar z nieba, gryzący dym, porozrzucane dookoła jedzenie, złożone w ofierze przodkom, sprzedawcy papierowych „pieniędzy dla zmarłych” skaczący po grobach w pogoni za potencjalnymi klientami, baijiu, dużo baijiu. Reszta na zdjęciach, wykonanych drżącymi rękami.