Trivandrum, 2010.11.25

Late evening I land in Trivandrum, a city located on the very south of India. Luckily, my strange looking visa doesn’t seem any suspicious to the elderly dust-covered mister sitting at his dusty old desk in that somewhat small and dusty arrival hall.

The moment I step out I get surrounded with an army of taxi drivers offering me transportation to the centre where cheap hostels are located (or at least I hope so, as this is what I read on the Internet). The prices the drivers are suggesting have been prepared specially for the whitey that I am – I kindly refuse and start looking for a place to stay near the airport. The centre can wait until the morning, when public buses will be working again… And in the meantime I should rather find a place to hide against the pouring rain. I jump between the puddles and avoid hungry dogs wandering about, I refuse a couple of sleepless rickshaw drivers, too. The street is drowning in darkness, put to sleep with the rhythmical sound of falling rain… Asleep are also the owners of nearby hotels, their places being so quiet that you can hear the cockroaches running across the corridor… After I wake the owners up, they have the simple message – no rooms, goodnight.

Finally I get to meet a reasonable rickshaw driver, who, scared that I would realize my threat and walk on foot to the centre, agrees to a big reduction (he will still be earning decent money, no doubt about it). First he brings me to a completely different place than the one I requested – this is where his business partner has a guesthouse. After a sound criticism he takes me to the long awaited Aristo Junction, discontent that he can’t advise me any place to stay.

Proud of myself I’m all ready to enter a nice, dry room, but… No rooms, no rooms at all. And the hotel owners fall asleep even deeper now. After an hour of walking in circles through muddy streets I get approached by a kind homeless dude who explains me the route to paradise – Greendland Lodging, where the staff don’t sleep and offer me a cosy room at reasonable price (325 rupees).

The next day I call up Kris, a couchsurfer whom I contacted previously and we meet at the railway station (5 minutes walk from where I’m residing). Kris is very sorry he can’t host me at his place but he himself is now staying at his friend’s as the town has just offered him a surprise – cutting off the water due to bridge construction. Obviously, you can make a complaint – it is enough to take the right form from point A, fill it in, submit it in point B, make the payment in point C and pray that somebody will get interested in solving the issue. Kris is depicting the image of omnipresent Indian bureaucracy (I will get to meet it in person soon) that can’t be cured… He also tells me a little about current political situation, differences between the crowded and fast-paced north and half-empty south (difficult to imagine, when I’m observing those crowds flooding the streets of typically southern Trivandrum) as well as Indian death metal (Kris is a big fan of Behemoth, a Polish band) and cuisine (we make a little round trip through restaurants and stalls offering milk-friut drinks – delicious!); he also brings me to the famous Padmanasbhaswamy temple. They say inside there is a unique figure of reclining Vishnu – I won’t get to see it, though, as non-Hinduists are not allowed in; even Hinduists have to respect a strict dress code.

Hinduists or not, right now we cannot appreciate the temple from the outside either – restauration works are being held…

Before we say goodbye, Kris helps me to get a train ticket to Chennai – this is not simple at all when you do it for the first time: you need to know where in the station you should go, remember the number of the train, fill in a piece of paper, pay … and pray to get a place, as my ticket doesn’t guarantee anything – I’m the 19th person in the waiting list and my sleeper will only be mine if somebody else changes his/her mind…

I am luck after all and next day in the evening I make myself comfortable in the sleeper… Well, comfortable might me too big a word – Indian berths are really tiny, even me – not being a person of big size – I can hardly squeeze in… All night long trip is an undisturbed one, not so many crowds, cockroaches are scarce, too…

 

***

 

Późnym wieczorem ląduję w Trivandrum, mieście położonym na samym południu Indii. Całe szczęście moja podejrzanie wyglądająca wiza nie wzbudza niepokoju przykurzonego starszego pana za przykurzonym starym biurkiem, ustawionym w przyciasnym, pokrytym kurzem holu lotniska.

Już od progu wita mnie chmara taksówkarzy, oferujących transport do centrum, gdzie znajdują się (przynajmniej teoretycznie) tanie hostele wypatrzone przez mnie w internecie. Ceny proponowane przez kierowców przygotowano specjalnie pod białasa – grzecznie odmawiam i ruszam na poszukiwania noclegu w okolicy lotniska. Centrum może sobie poczekać do rana, kiedy to powinny rozpocząć kursowanie autobusy… A tymczasem przydałoby się gdzieś schronić przed zacinającym deszczem. Przemierzam pobliską ulicę, skacząc między kałużami i omijając szerokim łukiem wałęsające się bezpańskie psy, tudzież paru cierpiących na bezsenność rykszarzy. Tonąca w ciemnościach ulica śpi, ukołysana do snu miarowym szumem padającego deszczu… Śpią też właściciele paru okolicznych hotelików, w których cicho tak, że aż słychać przemykające to tu, to tam karaluchy… Po wybudzeniu, właściciele oznajmiają brak wolnych miejsc i zasypiają z powrotem. Sytuacja powtarza się w kolejnych miejscach…

Ostatecznie trafiam na rozsądnego rykszarza, który, pod groźbą mojego osobistego marszu do samego centrum, zgadza się na drastyczną obniżkę taryfy (i tak nieźle na mnie zarobi, ale pal sześć – chcę się w końcu dostać do jakiegoś bezdeszczowego wnętrza). Na początek wiezie mnie nie tam, gdzie trzeba, tylko tam, gdzie chce i gdzie ma zaprzyjaźnionego hotelarza. Po ostrej reprymendzie zawozi mnie do upragnionego Aristo Junction, niepocieszony, że nie może mi doradzić żadnego noclegu.

Zadowolony z siebie już szykuję się do wtargnięcia do wygodnego, suchego pokoju, a tymczasem… Brak wolnych miejsc jest tu jeszcze bardziej wyraźny, a hotelarzy coraz trudniej dobudzić. Po dobrej godzinie dreptania spływających błotem ulicami, zostaję zaczepiony przez życzliwego menela, który objaśnia mi drogę do raju – hotelu Greenland Lodging, gdzie recepcja nie śpi i w dodatku oferuje mi przytulny pokój w rozsądnej cenie (325 rupii).

Nazajutrz dzwonię do Krisa, uprzednio namierzonego couchsurfera i umawiam się na spotkanie na dworcu kolejowym (5 minut piechotą od mojego hoteliku). Kris przeprasza, że nie może mnie ugościć, ale sam obecnie pomieszkuje u znajomych, bo miasto właśnie zaoferowało mu niespodziankę w postaci odcięcia wody w związku z budową mostu. Można, rzecz jasna, złożyć zażalenie – wystarczy pobrać odpowiedni formularz w punkcie A, wypełnić go, złożyć w punkcie B, uiścić odpowiednią opłatę w punkcie C i modlić się o to, żeby ktoś raczył się tematem zainteresować. Kris kreśli niewesoły obraz wszechobecnej w Indiach biurokracji (z którą zaliczę jeszcze bliskie spotkania), a na którą nie ma lekarstwa…. Opowiada mi również co nieco o bieżącej sytuacji politycznej w Indiach, różnicach między tłoczną i pędzącą do przodu północą a zrelaksowanym i niemal pustym południem (ciężko mi to pojąć, obserwując tłumy przelewające się po ulicach typowo południowego przecież Trivandrum), o indyjskim death metalu (Kris jest wielkim fanem „naszego” Behemotha) i kuchni (zaliczamy rundkę po restauracjach i straganach z napojami mleczno-owocowymi; palce lizać!) oraz prowadzi mnie do słynnej trivandrumskiej świątyni Sri Padmanasbhaswamy. Wewnątrz znajduje się ponoć unikatowy posąg Vishnu leżącego – ponoć, bo nie-hinduiście wstęp do wnętrza surowo wzbroniony a i hinduista, by dostać się do środka, musi przestrzegać ścisłych reguł związanych z ubiorem.

Hinduista-niehinduista – świątyni chwilowo nie może popodziwiać nawet z zewnątrz, bo trwają właśnie prace konserwacyjne…

Przed pożegnaniem Kris pomaga mi w zdobyciu biletu na pociąg do Chennai – sprawa nie jest wcale taka prosta: trzeba wiedzieć, dokąd na dworcu się udać, zapamiętać numer pociągu, wypełnić świstek papieru, zapłacić … i modlić się o wolne miejsce, bowiem mój bilet takowego nie gwarantuje – jestem 19 osobą na tzw. waiting list i leżanka przypadnie mi tylko i wyłącznie w przypadku, gdy ktoś inny zrezygnuje…

Szczęście mi jednak dopisało i nazajutrz wieczorem rozwalam się wygodnie na pryczy sleepera… Wygodnie to może za wiele powiedziane – indyjskie prycze skrojono pod statystycznego localsa, w związku z czym moja skromna, wcale nie ogromna, osoba ledwie się mieści… Całonocna podróż mija spokojnie, brak tłumów, karaluchów też niewiele, właściwie to karaluszki raczej, takie tycie…

Singapore, 2010.11.24

In the evening, after 4.5 hours ride on a coach (surprisingly fast pass through Malaysia-Singapore border; though maybe I should not be surprised after all – every evening half the Singapore leaves the place to stay for night in a cheaper place on the other side) I get to the city-state, international center for all business. I will only stay here for one day – I will only have time to walk the Mount Faber park, get the avant-gout of India (in its clean and organized form) in Little India, check out Chinatown (no quality found, especially after Malacca experience) and have a close look on some skyscrapers (they stand so close on to another that they must be hitting each other in windy weather). And I will fill myself up with Milo Ais – oh, I’m going to miss it a lot…

Evening metro to the airport, bus transfer to economic terminal and I’m ready for the Indian adventure. Before I proceed, though, the lade in check-in desk will stare at my visa for a long time – it is written out in a rather disorderly manner, thank you Mister Consul from the embassy in Tehran. Eventually I get the ticket but I must sign the declaration that I am fully aware that my visa looks bad…

Alrightie, I’m on the deck of the plane (cheap Tiger Airways) and in a couple of hours I will begin the last stage of my trip…

 

***

 

Wieczorem, po czteroipółgodzinnej jeździe autokarem (zdumiewająco szybka odprawa na granicy Malezja-Singapur; choć może ta szybkość nie powinna mnie zaskakiwać, wszak codziennie wieczorem pół Singapuru stąd wyjeżdża, by taniej nocować po drugiej stronie) docieram do miasta-państwa, międzynarodowego centrum interesów wszelakich. Spędzę tu zaledwie jeden dzień – zdążę tu jedynie przespacerować się po parku Mount Faber, zaliczyć przedsmak Indii (w wersji czystej i zorganizowanej) w Little India, odwiedzić Chinatown (nie dostrzegam tu żadnego uroku, zwłaszcza po zwiedzeniu Melakki) i obejrzeć z bliska kilka drapaczy chmur (stoją w takim ścisku, że przy większym wietrze najpewniej szurają o siebie). I jeszcze nałykam się Milo Ais, którego będzie mi bardzo brakowało…

Wieczorne metro na lotnisko, transfer busem do terminala ekonomicznego i już jestem gotowy na spotkanie z indyjską przygodą. Zanim to jednak nastąp, pani w check-inie długo będzie się zastanawiać nad moją wizą, wyjątkowo niechlujnie wypisaną w ambasadzie Indii w Teheranie. Ostatecznie decyduje się wydać mi bilet, ale dopiero po podpisaniu przeze mnie deklaracji, iż jestem świadom, że moja wiza brzydko wygląda…

Okej, ładuję się na pokład samolotu (tanie linie Tiger Airways) i już za parę godzin rozpocznę ostatni etap mojej podróży przed powrotem do Polski…

Malacca, 2010.11.23

Malacca is a must-see on Malaysia tourist map. Old colonial streets, eclectic Hinduist, Muslim and Buddhist temples… And – first of all – the Chinatown that has a lot more charm than old boroughs of real Chinese towns. Here in Malaysia, the Chinese put a lot more effort into preserving their own culture. The façades of houses are beautiful not only to look nice for tourists – the owners just like taking care of their property. And in the backyards of shops and in small side streets there is the real Chinese life going on – the life that is gone in post-revolutionary China. Here I meet a certain Charles Cham, a painter exhibiting his works in all important world’s galleries and in his hometown Malacca… he is selling T-shirts with a monkey. A very friendly dude that has a certain view on art critics, he really is liberated through his creation.

In one of tiny Chinese restaurants I I start a conversation with the owner, who starts stuffing me with extra delicacies after hearing my elements of Chinese and after she gets to know I come from the Pope country – she is a freshly converted catholic and we are having an interesting cross-culture talk. She insists that next time I visit her house where she lives with her Portugese husband. And I would love them to visit my place, too.

It is also in Malacca that I have a completely impossible meeting – how possible is it that while walking one of the tiny streets I meet Chuck, the crazy globetrotter whom I had met half a year before in a hotel in Pamukkale? But it happened! Chuck is visiting this town for one day together with his Chinese friend. And that friend of his is from …Lijiang. Though we’re all tired, we won’t finish talking early, that’s for sure!

 

***

 

Melacca to obowiązkowy punkt na mapie turystycznej Malezji. Stare kolonialne uliczki, eklektyczne świątynie hinduskie, muzłmańskie i buddyjskie… I przede wszystkim Chinatown, o wiele bardziej urokliwe niż stare dzielnice miast w samych Chinach, bowiem tutaj, w Malezji, Chińczycy czynią o wiele więcej, by zachować własną kulturę. Fasady domów są piękne nie tylko po to, by podobać się turystom – ich właściciele po prostu lubią o nie dbać. A na zapleczu sklepików i w bocznych uliczkach tętni prawdziwe chińskie życie – takie, którego już nie uświadczysz w porewolucyjnym Państwie Środka. Spotykam tu niejakiego Charlesa Cham, malarza wystawiającego swe prace w uznanych galeriach na całym świecie, a w rodzinnej Melacce… sprzedającego T-shirty z orangutanem. Bardzo przystępny koleś, mający sprecyzowane zdanie o krytykach sztuki, naprawdę wyzwolony poprzez własną twórczość.

W jednej z chińskich knajpek wdaję się w rozmowę z właścicielką która zaczyna mnie zapychać ponadprogramowymi przysmakami, gdy tylko słyszy moje chińskie postękiwania i dowiaduje się, że jestem z kraju papieża – trafiłem na świeżo nawróconą, żarliwą katoliczkę. Nalega, bym przy następnej wizycie odwiedził jej rodzinny dom, w którym pomieszkuje z portugalskim mężem a i ja chętnie ugościłbym w Polsce uroczą panią wraz z jej rodziną…

W Melacce dochodzi również do spotkania zupełnie niemożliwego – bo na ile prawdopodobne jest spotkanie podczas spaceru jedną z uliczek Chucka, odjechanego obieżyświata, którego spotkałem pół roku wcześniej w hotelu w Pamukkale? A jednak! Chuck wpadł tu właśnie na 1 dzień ze swoją chińską przyjaciółką z … Lijiang. Mimo zmęczenia wszystkich stron, rozmowom nie ma końca!

Port Dickson, 2010.11.20

Ridz arrives on time; before we leave he takes me a neat Indian restaurant. Then we take a ride on a comfortable, air-conditioned coach, we change vehicles and take a less comfortable, completely non-conditioned wreck, filled with passengers to the limits… After a couple of hours we reach Port Dickson, a sort of beach resort located at Melacca Straights, 90 km south of Kuala Lumpur.

Except for tanning and swimming there is not much to do here; you can throw in a walk in the jungle – a weird jungle that is, with asphalt road cutting it in two halves… If you’re lucky you can spot monkeys, eagles and other inhabitants (mosquitoes being the most frequent ones). Ridz invites me to his house built by his father of all kinds of materials, making a surprisingly harmonious and spacious whole. The cool family receive me as one of their bunch, used to numerous foreign visitors frequenting the house. One of Ridz’s interests is gardening – and the garden surrounding the building is quite impressive – you can find all sorts of flowers, spices (lemon grass!) here as well as fruit transformed by Ridz’s sister into tasty juices. Another culinary discovery is Malay marinated barbecue – others are no match! And of course Milo Ais – iced chocolate that got me addicted with the first glass…

With Ritz we’re having endless talks about Western-Asian relationships. He is annoyed by the fact (hard to deny, I must admit) that Asians underestimate or even are ashamed of local values when confronted with Western ones, accepted by Asians with no criticism at all, be those values the stupidest ones shown on TV. Ritz seems to be frustrated the most with the popularity of white men among Asian women – all it takes to make an Asian girl crazy is white skin and bright eyes and it takes a lot of effort not to get into any sort of romantic adventure, especially here in Malaysia, where even the possibility of showing yourself around with a white man (it doesn’t matter if he’s dirty, fat and hairy) is of a social value, worth a sleep with the old and ugly whitey. Therefore, Ridz doubts that healthy Western-Asian relationships are possible at all. Though he is right about many issues, I still believe in notable exceptions.

 

***

 

Ridz zjawia się punktualnie i jeszcze przed wyjazdem zabiera na obiad do indyjskiej knajpki. Potem kurs wygodnym, klimatyzowanym autokarem, przesiadka i kurs mniej wygodnym, w ogóle nie klimatyzowanym rzęchem, w dodatku wypełnionym po brzegi pasażerami… Po parogodzinnej podróży docieramy do Port Dickson, miejscowości wypoczynkowej położonej nad cieśniną Malakka, 90 km na południe od Kuala Lumpur.

Właściwie oprócz plażowania i leniuchowania nie ma tu nic do roboty; można jeszcze dorzucić wypad do dżungli – choć dziwna to dżungla, z asfaltową drogą przecinającą ją na pół… Przy odrobinie szczęścia można tu zaobserwować małpy, orły i innych mieszkańców, z komarami na czele… Ridz zaprasza mnie do swojego domu, pobudowanego przez ojca z najróżniejszych materiałów, tworzących nadspodziewanie harmonijną i przestrzenną całość. Wyluzowana rodzinka podejmuje mnie jak swojego, przyzwyczajona do licznych zagranicznych grup wycieczkowych pojawiających się w ich progach. Jedną z pasji Ridza jest ogrodnictwo – i ogród okalający domostwo jest zaiste imponujący – rosną tu wszelkie możliwe kwiaty, przyprawy (trawa cytrynowa!) i owoce, z których siostra mojego nowo poznanego przyjaciela przyrządza smakowite soki. Kolejnym odkryciem kulinarnym są malajskie marynowane szaszłyki – bijące na głowę wszelkie inne. I oczywiście Milo Ais – mrożona czekolada, od której uzależniłem się po pierwszej szklance…

Z Ridzem prowadzimy niekończące się dyskusje na temat relacji zachodnio-azjatyckich. Drażni go fakt (któremu trudno zaprzeczyć) niedoceniania czy wręcz wstydu wobec wartości lokalnych w konfrontacji z wartościami zachodnimi, które Azjaci przyjmują bezkrytycznie, często w najpłytszej formie, zaobserwowanej w TV. Ritza najbardziej zdaje się frustrować powodzenie zachodnich mężczyzn u azjatyckich kobiet – wystarczy biała skóra i jasne oczy, by zawrócić Azjatkom w głowie i potrzeba dużego samozaparcia, by nie wdać się romanse, zwłaszcza tu, w Malezji, gdzie sama możliwość pokazania się z białym człowiekiem (nieważne, że brudnym, nieogolonym i niedoczesanym) stanowi istotny wyróżnik społeczny, na tyle istotny, że dla wielu młodych kobiet wart przespania się z włochatym, grubym i szczerbatym białasem. Wobec powyższego, Ridz mocno powątpiewa w możliwość istnienia prawidłowego zachodnio-azjatyckiego związku. Choć muszę mu przyznać sporo racji, to wciąż wierzę w chlubne wyjątki…

Kuala Lumpur, 2010.10.11

Evening landing in KL, coach to the centre (many companies to choose from, reasonable prices), short hostel research in Chinatown (oh, the cheapness!) and I make myself comfortable in a dormitory shared with one cool Pakistani and one delightfully ignorant Australian.

I will leave the sightseeing till tomorrow but I decide to have the first glance just before going to sleep. A good decision again – I bump into Ridz, nice guy that talks like a machine gun. He drags me to a cheap and cosy restaurant and invites me to his hometown. The scheduled departure time is tomorrow noon, thus I’m left with just a short while for discovering KL.

In the morning I decide to check out what everybody else would – the Petronas towers. Getting there with slightly chaotic and not-so-clean metro is a piece of cake, however getting to the viewpoint on the top is impossible – even though it is still early (9.00) all tickets for today have been sold. To become a lucky owner of the pass you need to queue way before 8.30 (this is when the ticket offices open)… Too bad, I’ll just snap a few shots outside and have a stroll in the centre of the city.

Kuala Lumpur is a complete chaos – I guess nobody was expecting the city to become this big and never bothered themselves with the idea of organizing roads into some logical system. KL is also a melting pot of cultures – Malay, Chinese, Indian as well as Westerners and even Iranians (finding a refuge from the regime in their homeland) are all here. One of characteristic features of Malaysia is the openness and the capacity of incorporating all influences. And the islamic-ness that stands in the very name of the republic does not mean any limitations for those who don’t follow Allah. Just before leaving KL I manage to have a glimpse of that multi-ethnicity manifested in all types of temples, mix of architectural styles, all the cuisines you can think of…

 

***

 

Wieczorne lądowanie w KL, autobus do centrum (mnóstwo przewoźników, rozsądne ceny), krótkie poszukiwania hostelu w Chinatown (tanio!) i lokuję się w dormitorium, współdzielonym z Pakistańczykiem i uroczo nicniewiedzącym o Azji Australijczykiem.

Zwiedzanie stolicy Malezji mam zaplanowane dopiero nazajutrz, ale jeszcze przed zaśnięciem postanawiam się wybrać na rekonesans. Decyzja okazuje się być jak najbardziej trafiona – po paru chwilach spotykam Ridza, sympatycznego kolesia, nadającego z prędkością karabinu maszynowego, który zaciąga mnie do sympatycznej i taniej knajpki, a następnie zaprasza do swojego rodzinnego miasteczka. Na zwiedzanie KL nie pozostaje mi wiele czasu, bowiem Ridz chce mnie stąd zabrać nazajutrz w południe. Postanawiam zatem z rana zaliczyć to, co najważniejsze, czyli wieże Petronas. O ile dojazd chaotycznym i nie najczystszym metrem nie nastręcza trudności, to wjazd na taras widokowy okazuje się być niemożliwy – mimo wczesnej pory (9.00) wszystkie bilety na dzień dzisiejszy zostały już sprzedane. Aby zostać szczęśliwym posiadaczem biletu trzeba się tu zjawić przed otwarciem kas (8.30) i odstać swoje w formującej się od rana kolejce… Nic to, pozostaje mi sfotografowanie wież z zewnątrz i spacer po centrum.

KL to chaos komunikacyjny – nikt tu się chyba nie spodziewał, że miasto się rozrośnie do takich rozmiarów, ani też nie zaprzątał sobie głowy ułożeniem głównych arterii komunikacyjnych w logiczną strukturę. Miasto to również miszmasz kulturowy – Malajowie, Chińczycy, Hindusi, a także Europejczycy a nawet Irańczycy, znajdujący tu masowo schronienie przed reżimem we własnym kraju. Jedną z cech charakterystycznych Malezji jest otwartość na przybyszów i umiejętność przyswajania ich wpływów. Zaś islamskość wpisana w nazwę państwa nie oznacza absolutnie żadnych ograniczeń dla innowierców. Przed wyjazdem zdążam zatem rzucić okiem na najbardziej oczywiste przejawy wspomnianej wielokulturowości – świątynie najrozmaitszych religii, pomieszanie stylów architektonicznych, kuchnie świata do wyboru, do koloru…

Shanghai, 2010.11.16

I get to Shanghai the right moment – there is the modern art biennial going on, entitled “Rehearsal”. The core of the whole event is the exhibition in Modern Art Museum, located next to the People’s Square. Some of the artists took the title too literally, simply completing their artwork with the documentation of the creative process or just transferring their studios in 1:1 scale. Fortunately, some artists were more creative – for example, Qiu Zhijie filled a room with humorous, useless machines (those female guards who never let you interact with the artwork!), Verdensteatret (Norway) put up a stunning musical-mechanical-image show, Mou Boyan brought his “breathing” animal sculptures… You can’t really find anything you would call entirely new, it all feels very safe, as if nobody wanted to cross any frontiers of political correctness… The exhibition is still an interesting walk through Asian art, with Chinese art being the main focus and some Western bits added here and there.

Next stage of my art-walk is Moganshan 50 district – a charming spot in the town, where buildings that had once been used as factories now have been taken over by numerous modern art galleries, selling products of local artists – one of them better, other worse, but always excessively expensive. And again this thought is haunting me – why no “liberation” in works collected in here? Even those paintings or objects that involve political or revolutionary motifs cannot be interpreted as criticizing anything – they look plain commerce, playing with Western customers’ sensitivity and his love for all things revolting, even if it’s fake and superficial.

I also find time to check out the Shanghai classic – colonial architecture and the Bund, filled with skyscrapers of weird shapes (you can see the panorama of the city taking a lift to the top of those buildings, but this is quite pricey).

Acculturated a little bit I begin my journey back to Poland… All things good can’t last forever… My first stop will be Malaysia.

***

Do Szanghaju trafiam w dobrym momencie – trwa właśnie biennale sztuki współczesnej pod hasłem „Rehearsal (Próby)”. Trzon imprezy stanowi wystawa w Muzeum Sztuki współczesnej, mieszczącego się w sąsiedztwie Placu Ludowego. Kilku artystów potraktowało temat nieco zbyt dosłownie, prezentując obok gotowych prac dokumentację z ich powstawania albo po prostu przenosząc swoje studio w skali 1:1 do wnętrz muzeum. Całę szczęście, nie zabrakło również klimatycznych instalacji, jak choćby sala wypełniona humorystycznymi, bezużytecznymi machinami autorstwa Qiu Zhijie (ach, te panie strażniczki, nie pozwalające na choćby odrobinę interakcji z dziełem!), muzyczno-mechaniczno-ruchomoobrazkowy spektakl Verdensteatret z Norwegii czy „oddychające” zwierzaki Mou Boyan… Trudno tu znaleźć coś naprawdę odkrywczego, razi wręcz pewna zachowawczość i brak chęci przekraczania barier poprawności politycznej, niemniej jednak wystawa stanowi ciekawy przekrój sztuki azjatyckiej, z głównym akcentem na chińską i z paroma doklejonymi dla przyzwoitości artystami zachodnimi.

Kontynuując artystyczną wycieczkę, wybieram się do dzielnicy Moganshan 50 – urokliwego zakątka miasta, w którym budynki służące dawniej za pomieszczenia fabryczne zostały zaanektowane przez rozliczne galerie sztuki współczesnej, sprzedające produkty lokalnych artystów – jednych lepszych, innych gorszych, ale zawsze nieprzyzwoicie drogich. I znowu rzuca się w oczy brak „wyzwolenia” w dziełach tu zgromadzonych – nawet obrazy i obiekty wplatające motywy rewolucyjne i okołopolityczne trudno uznać za krytyczne – sprawiają raczej wrażenie czysto komercyjnych, łechczących mile wrażliwość zachodniego klienta, miłującego w sztuce ferment, choćby fałszywy i powierzchowny.

Znajduję również parę chwil na zwiedzenie szanghajskiej klasyki – dzielnic kolonialnych i Bund, wypełnionego drapaczami chmur w fantazyjnych kształtach (z niektórych budynków można popodziwiać panoramę miasta, wjeżdżając windą na ich szczyt, niemniej przyjemność taka jest dosyć kosztowna).

Pokrzepiony jakże sycącym łykiem kultury, rozpoczynam podróż powrotną do Polski (niestety, wszystko, co dobre musi się kiedyś skończyć). Pierwszy przystanek: Malezja.

Da Qing, 2010.10.19

This time my visit in China was more personal than touristy, thus I will limit myself to describing the interesting para-professional experience in Da Qing and art-oriented sightseeing in Shanghai.

During yet another stay in chilly north (the temperature will soon reach -20 degrees during the day) I had the opportunity to make myself useful: I was invited to do some ordering works in a place schemed for afternoon school for kids. The previous owner of the estate left quite a mess – a lot of work to do and the grand opening will happen in just a couple of days! The reward for the job well done is the possibility of covering the walls with paintings. I am free to choose what to paint and I decide to go for animal world, the idea that the kids enjoy a lot (the classes have already started!), they even help me paint. My presence in the school is highly desired for other reasons, too – I am supposed to pretend an English teacher. Da Qing is a small, provincial town (2-3 millions of people) and a white face can still attract parents, less interested in teaching skills of the lecturer, his whiteness being the key factor. My face is also very useful when distributing our school’s leaflets – it only takes a quarter of an hour to distribute hundreds! Passers-by, shocked to see an European (who also speaks some Chinese), take the leaflets without hesitation; the kids run up to me and ask for more…

I leave Da Qing on the 15th of November, the moment when heavy frost and snow arrive. I will soon miss my school…

 

***

 

Tym razem moja wizyta w Chinach ma charakter wybitnie osobisty, toteż relację z tej części podróży skrócę do minimum, nadmieniając jedynie o interesującym doświadczeniu parazawodowym w Da Qing i artystycznie ukierunkowanym zwiedzaniu Szanghaju.

Podczas kolejnego pobytu na chłodnej północy (codzienne przymrozki, a już wkrótce temperatura dzienna dobije do -20 stopni) miałem okazję uczynić moją osobę pożyteczną: zostałem zagoniony do prac porządkowych w pomieszczeniach mających już za chwilę służyć za sale do zajęć nowo otwieranej szkoły popołudniowej dla dzieciaków. Poprzedni właściciel lokalu zostawił po sobie niezły bajzel, toteż roboty co niemiara, a czas nagli – wielkie otwarcie już za parę dni! Nagrodą za wzorowe wysprzątanie (aż sam nie mogę uwierzyć, że jam ci to, nie chwaląc się, uczynił) jest możliwość udekorowania ścian szkoły malowidłami, których tematykę mogę dowolnie wybrać – zabieram się zatem ochoczo do zapełniania pustych wnętrz najrozmaitszymi zwierzakami, co na tyle podoba się dzieciakom (w międzyczasie rozpoczęły się zajęcia), że przyłączają się do działań malarskich. Moja obecność w szkole jest pożądana również i z innych względów – mam tu również udawać nauczyciela języka angielskiego. Da Qing to nieduże (2-3 miliony mieszkańców) prowincjonalne miasto i biała twarz wciąż potrafi przyciągnąć uwagę rodziców, mniej zainteresowanych kwalifikacjami nauczyciela, a bardziej białością jego gęby. Moja fizjonomia przydaje się także przy rozdawaniu ulotek reklamujących naszą placówkę – w ciągu parunastu minut rozdaję kilkaset egzemplarzy! Przechodnie, oszołomieni widokiem Europejczyka, w dodatku posługującego się podstawowym chińskim, dają sobie wcisnąć ulotkę, zaś dzieci same podbiegają i proszą o więcej…

Da Qing opuszczam 15 listopada, równo z nadejściem ciężkich mrozów i obfitych opadów śniegu. Jeszcze zatęsknię za moją szkołą…

Lijiang, 2010.10.08

Night train (two-storey, comfortable sleeper) brings us to Lijiang – probably the most touristically desired town in China (for Chinese). Crowds flow through picturesque, beautifully renovated streets of the old town (there is the national holiday going on, extended by an extra weekend), not at all discouraged by the stubborn rain. The town is very photogenic, though one day stroll is enough to know it all – countless shops all offer the same authentic-fake craft and you can’t eat local delicacies (including dragonflies – crunchy, interesting) all the time, can you?

It is a good idea to visit Shuhe, old town located a couple of kilometres north, less populated with tourists, with mellow bars and hills that demand that you climb them. From the top there is a splendid view on the valley filled with the city of Lijiang and nearby villages. In Shuhe you can also check out the reconstructed Tibetan monastery. Inside, apart from not-so-impressive replica of decorations – a real Tibetan expert on real traditional Tibetan medicine shows us around the rooms and explains us the details of mystical-medical drawings hanging on the walls. And all that in decent English, 100% free of charge. It is also free to visit a Tibetan doctor who can read your palm and face and then prescribe some expensive mediations against disease you would never expect you might have.

We leave visiting the Black Dragon Pool to others – the entrance is quite expensive and the only profit you get in return is a nice view of the Jade Dragon Snow Mountain.

We organize the beautiful view on our own – we make the best of the nice weather that has finally arrived here and we hop on rent bikes, heading for the foot of the Snow Mountain. On our way we pass enchanted villages with most of the houses made of clay and straw. We try hard to spot men working in fields but that never happens. It seems that only women do the hard works and carry enormous loads on their backs.

After two hours of slow peddling we stop for a picnic with a view on snowy peaks. We won’t be getting any closer this time – we don’t have the right equipment or even time to try and climb the peak of this majestic mountain (5596 metres of altitude).

We find time, though, for a little cruise on Suhe lake (our captain looks like a professional alcoholic) but we can’t visit the Tiger Leaping Gorge and Luguhe lake this time (weather+time reasons), I hope to see those places some other time…

It is easy to start missing Lijiang – we already start on the train back to Kunming. This is where I part with Wenxin and head for Hongkong… I only visit it for a while, just to extend the validity of my Chinese visa. My ultra-short stay results in one tiny discovery – Kung-fu hostel, where – apart from the usual hostel activities – you can participate in kung-fu classes. I watch all the moves with admiration… I feel like I’ve entered some action movie made in Hongkong…

 

***

 

Nocny pociąg (dwupiętrowa, wygodna kuszetka) dowozi nas do Lijiang – bodaj najbardziej pożądanej przez chińskich turystów miejscowości. Przez malownicze, pięknie odrestaurowane uliczki starego miasta przelewają się tłumy zwiedzających (wszak trwa właśnie tygodniowe święto narodowe, szczęśliwie przedłużone o dodatkowy weekend), niezrażone uparcie lejącym z nieba deszczem. Miasteczko doprawdy fotogeniczne, choć jednodniowy spacer tak naprawdę wystarczy, by poznać je w całości – niezliczone sklepiki oferują właściwie to samo prawdziwe-sztuczne rękodzieło, a lokalnymi przysmakami, z ważkami na czele (chrupiące, interesujące) też nie można się zajadać w nieskończoność.

Warto natomiast wybrać się do Shuhe, starego miasta położonego parę kilometrów na północ, mniej obłożonego turystami z klimatycznymi knajpkami i górkami, które aż domagają się by po nich powędrować i popodziwiać widok na dolinę, wypełnioną Lijiang i pobliskimi wioskami. W Shuhe warto również zaliczyć rekonstrukcję tybetańskiego klasztoru. W środku, oprócz wątpliwej jakości repliki zdobień (ach, ta złotopodobna farba!) – prawdziwy tybetański znawca prawdziwej tradycyjnej tybetańskiej medycyny oprowadza nas po wnętrzach i objaśnia szczegóły mistyczno-medycznych rysunków porozwieszanych na ścianach. A wszystko to w przyzwoitym angielskim i zupełnie za darmo. Pełna darmowość panuje również u tybetańskiego znachora, który, po oględzinach dłoni i twarzy, przepisuje drogie leki na głęboko ukryte dolegliwości (tak głęboko, że aż istnieją wątpliwości co do ich istnienia).

Innym zainteresowanym pozostawiamy zwiedzanie parku ze Stawem Czarnego Smoka – wstęp słono płatny, a główną atrakcję stanowić ma widok na Śnieżną Górę Jadeitowego Smoka.

My postanawiamy zorganizować sobie ładny widok we własnym zakresie – korzystając z przejściowej ładnej pogody, wskakujemy na wynajęte rowery i ruszamy ku podnóżu Śnieżnej Góry. Po drodze mijamy urokliwe wioski z domkami, których główny budulec stanowi glina i słoma. Nie udaje się nam wypatrzeć mężczyzn pracujących w polu – a kobiety i owszem, w dodatku wykonujące najcięższe prace i dźwigające na plecach przeogromne ciężary.

Po dwóch godzinach niespiesznego pedałowania urządzamy sobie piknik z widokiem na ośnieżone szczyty. Bliżej już nie podejdziemy – nie posiadamy odpowiedniego ekwipunku ani wystarczającej rezerwy czasowej, by próbować wspinaczki, zwłaszcza że góra to nielicha – 5596 m wysokości.

Jeszcze odbywamy rejs łódką po szumiących szuwarach porastających jezioro Suhe (nasz sternik ma prezencję zawodowego alkoholika), odpuszczamy sobie wyprawę do Wąwozu Skaczącego Tygrysa i jeziora Luguhe (czas! I pogoda…), obiecując sobie odbyć ją następnym razem…

Za Lijiang łatwo zatęsknić, my zaczęliśmy już w pociągu powrotnym do Kunming. Tam właśnie rozstaję się z Wenxin i ruszamy ku Hongkongowi, gdzie wpadam dosłownie na chwilę, właściwie tylko po to, żeby przedłużyć ważność mojej wizy chińskiej. Mój arcykrótki pobyt owocuje skromnym odkryciem – Kung-fu hostel, który, oprócz zwykłych usług oferuje również… lekcje kung-fu, na które akurat trafiam i przyglądam się z zachwytem… Czuję się jakbym znalazł się wewnątrz taniego filmu akcji made in Hongkong…

Kunming, 2010.10.07

Kunming

Kunming welcomes us with a wall of rain and a grey sky. The city itself doesn’t look any special to me… The value of the capital of Yunnan are its parks – right now, for weather reasons, they don’t feel that great either. In spite of all, we decide to visit one of them – the park around Dianche lake. Nice views, though the rain is trying to spoil it all. We find a rain-free zone in barbecue spot, where we spend a long time trying out different delicacies on stick (really tasty octopuses!).

 

***

 

Kunming wita nas ścianą deszczu i szaroburym niebem. Przechadzając się po mieście zauważam, że samo w sobie nie wyróżnia się niczym szczególnym… O wartości stolicy Yunnanu stanowią parki – chwilowo, z przyczyn pogodowych, pozbawione części uroku. Mimo wszystko, wybieramy się zwiedzić jeden z nich – rozciągający się wzdłuż jeziora Dianche. Widoki przyjemne, choć deszcz stara się ze wszystkich sił popsuć nam spacer. Bezdeszczową przystań znajdujemy w zakątku grillowym, gdzie spędzamy dłuższy czas, próbując rozmaitych smakołyków na patyku (ośmiorniczki – palce lizać!).

Changsha, 2010.10.06

Fei is flying away, me too. But I’m going in a different direction. Encouraged by Fei’s lovely cousin who also offers to accompany me, I head for the beautiful Yunnan province. On the way we have 10-hour stopover in Changsha where we do a little bit of sightseeing. We focus mostly on the park located on the hills around the city. You can get some great views up there – mostly on the concrete jungle that is Changsha. But it’s not that view that draws everybody’s attention – everybody keeps staring at me and on … the bunch of twenty students from different parts of Africa, who chose to have a stroll that very moment. Our walk together seems to be very impressive for the passers-by. Moreover, one of the guys speaks perfect Chinese – unbelievable!

 

***

 

Fei odlatuje, ja również – choć w zupełnie innym kierunku. Za namową sympatycznej kuzynki Feia, która podejmuje się również dotrzymania mi towarzystwa, wybieram się do słynnej z racji swego piękna prowincji Yunnan. Po drodze zaliczamy przesiadkę w Changsha. 10-godzinny postój przeznaczamy na zwiedzanie miasta, a zwłaszcza parku porastającego okoliczne wzgórza. Z ich szczytu roztacza się imponujący widok na gąszcz wieżowców tworzących miasto. Nie ten widok jednak stanowi największą atrakcję – wszyscy wgapiają się w moją własną osobę oraz … paczkę dwudziestu studentów i studentek z najróżniejszych zakątków Afryki, którzy właśnie wybrali się na spacer. Nasza wspólna przechadzka wzbudza nie lada sensację… Ponadto jeden z nowopoznanych kolegów posługuje się perfekcyjnym mandaryńskim – o la Boga, świat się kończy!