Iceland 2018.07

A very pleasant 1 week stopover on my way back from the United States… If somewhat cold (and cold it was indeed – it seems it was the coolest and the rainiest summer in 100 years, at least that’s what I was told by Western Islanders, those from the East seemed surprised, the two parts of the island tend to have a totally different kind of weather; and when it’s raining everywhere – seek shelter South of the glacier, it stops all the clouds)…

Iceland has been designed very well as far as tourism industry is concerned – all the main attractions, wonders of nature that is, are located right next to the road called the Golden Circle. Which means there are lots of tourists everywhere (except for night hours… but they are surprisingly bright in summer) so forget about experiencing the nature all by yourself (unless you venture into the interior but then you need appropriate gear which I did not have)… But on the other hand, you will not wait at the side of the road for too long when hitch-hiking (I don’t advise any other means of transportation here – everything is terribly expensive) – you can always hope for a friendly driver:)

***

Przyjemny tygodniowy przystanek w drodze powrotnej z USA… Choć trochę chłodny (w rzeczy samej – ponoć to najchłodniejsze i najbardziej deszczowe lato od 100 lat, tak przynajmniej twierdzą mieszkańcy zachodniej Islandii, ci ze wschodniej pukają się w czoło – wschodnia i zachodnia część wyspy mają zupełnie inny klimat; protip: jeśli wszędzie pada, to trzeba uciekać pod lodowiec, od południowej strony, lodowiec zatrzymuje wszelkie chmury)…

Islandia została świetnie zaprojektowana pod względem turystycznym – najgłówniejsze atrakcje, czyli same cuda natury, są tuż przy drodze, zwanej Golden Circle. Wiąże się to, niestety – albo stety, z tym, że wszędzie pełno jest turystów (poza godzinami nocnymi i wczesnoporannymi, podczas których – przynajmniej w lecie – jest całkiem jasno), więc o samotnym i pogłębionym doświadczaniu natury można zapomnieć (chyba, że ktoś się wybierze w interior, ale ja nie miałem ze sobą sprzętu odpowiedniego do takich wycieczek)… Za to nie trzeba długo wystawać przy drodze łapiąc stopa (inne formy transportu odradzam – bardzo tu drogo), zawsze szybko się trafi życzliwy kierowca:)

USA, 2018.06

Brace yourself – there is a lot of visual content to go through here… To make things easier though, I grouped the photos (and one video, at the very end) into logical blocks:

In-between – all that happened when hitchhiking;
NYC closer – slowing down to see the details of urban landscape;
NYC wider – more focusing on architecture;
NYC Pride – rainbow people;
Central Park – green microcosm in the heart of the city;
Chicago and suburbs;
Mount Rushmore & Crazy Horse – two important monuments – one for the white Americans and the other for the Native Americans (though started by a Pole – Korczak Ziółkowski);
Glacier National Park – at the very border with Canada, a place of sheer beauty, good for a loooong exploration;
And North American Indian Days (+video) – American Indian festival in the town of Browning

I won’t waste your and my time writing the trip itself – I guess the photos show all that is important. I will mention, however, and I will make it sound and clear – that hitchhiking in the United States of America is an extraordinary experience that everybody should try… To make it short – the hitchhiker here is a sort of a VIP, if a driver is not going your way, he will at least ask if you have enough water… Or better still, he will hand you a bottle of ice cold delicious water without asking… Or he will offer food… Or money (I made the point of refusing it but sometimes you just can’t… Like when a driver dropped me off at a gas station, we said our goodbyes, he drove away… and came back ten minutes later, handing me a handful of banknotes, excusing himself for not have given the money to me earlier but he had no cash in his wallet and had to drive home to get it)… And don’t be too surprised when a driver… says a prayer for the safety of your humble person during the trip. Even the cops are helpful and even give you rides(except for those in the state of Illinois, they sometimes apply the rules too strictly, forbidding you to hitchhike at all.. you have to do it “undercover” in gas stations; rules and their application vary from state to state). And if you’re a Pole – you can count on your fellow countrymen living in the U.S. in big numbers. I also recommend you staying in truckers’ lounges, where you can sleep and even take a shower (you can do the latter for free if you ask politely for a spare shower card – the truckers usually have too many of these).

***

Lojalnie uprzedzam – materiału (wizualnego) jest dużo i z góry gratuluję tym, którzy przebrną przez całość:) Dla ułatwienia, pogrupowałem zdjęcia (i jeden filmik, na samym końcu) w bloki tematyczne:

Pomiędzy – czyli to, co wydarzyło się podczas autostopowania;
NYC bliżej – zatrzymanie się na detalach i zaskakujących fragmentach pejzażu miejskiego;
NYC szerzej – szersze kadry, próbującego ogarniać nowojorską architekturę;
NYC Pride – czyli tęczowa parada równości;
Central Park – zielony mikrokosmos w sercu miasta;
Chicago i okolice;
Mount Rushmore & Crazy Horse – dwa ważne pomniki, jeden dla białych Amerykanów, a drugi dla Indian (choć zapoczątkowany przez Polaka – Korczaka Ziółkowskiego);
Park Lodowcowy – pod samą granicą z Kanadą, przepiękne miejsce, do dłuuugiej eksploracji;
I w końcu North American Indian Days (+video) – festiwal Indian w mieście Browning

Nie będę się tutaj zanadto rozpisywał nad przebiegiem podróży – myślę, że to, co ważne, widać na zdjęciach. Wspomnę tylko, za to głośno i wyraźnie, że podróż autostopem po Stanach to doświadczenie absolutnie konieczne do zaliczenia… W skrócie – autostopowicz to tutaj VIP, jeśli kierowca akurat nie jedzie w daną stronę, to zapyta, czy mamy zapas wody… Albo nie zapyta, tylko od wręczy nam butelkę – świeżo zakupioną z myślą o nas, chłodniutką… Albo zaproponuje jedzenie… Albo pieniądze (starałem się odmawiać, ale czasami po prostu się nie da: jeden facet podwiózł mnie na stację benzynową, pożegnaliśmy się, odjechał… i po parunastu minutach wrócił, wręczając mi garść dolarów i przepraszając, że wcześniej mi nie dał, ale nie miał ze sobą gotówki i musiał po nią pojechać do domu… trudno w takim przypadku odmówić:)… Może nas także spotkać  – i to mnie totalnie rozwaliło – modlitwa kierowcy o bezpieczeństwo naszej podróży.  Nawet policjanci są pomocni i udzielają podwózki (poza tymi w Illinois, niektórzy z nich zbyt ściśle przestrzegają przepisów i w ogóle zabraniają autostopować – trzeba się wtedy przyczaić na stacji; w każdym stanie przepisy i stosunek do nich stróżów prawa są inne). W dodatku w wielu stanach mieszka wielu Polaków, bardzo chętnie pomagających rodakom. Polecam też korzystanie z truckers’ lounges, w których można się wygodnie przekimać, a nawet wziąć prysznic (za darmo, jeśli wydębimy od tirowca karnet, których zazwyczaj ma w nadmiarze).

In-between // Pomiędzy:

NYC a little closer // Bliżej:

NYC a little wider // Szerzej:

NYC Pride:

Central Park:

Chicago & suburbs // Chicago i okolice:

Mount Rushmore & Crazy Horse:

Glacier National Park // Park Lodowcowy:

North American Indian Days, Browning, Montana:

… and the POW-WOW video:

Laos, 2017.02

(Scroll down for videos and photos:)

My stay in Laos triggered a reflexion on directions and boundaries of tourism industry development, the development that caters for more and more spleen-ed and lazy tourists (did I just say tourists? My bad – I mean, travelers… None of the thousands or millions of youngsters scaling the very same banana pancake trail would ever want to be called a tourist) and brings them the most amazing and authentic experience. Laos is a great place to ponder on it as – compared with neighbouring countries – their tourism awesomeness level is very moderate, nevertheless, the Laotians keep trying to somehow sell their resources to the visitors. And how, you might ask? They wrap the same old product, pimping it with the “adventure” and “authenticity”. I put those terms in inverted commas because oftentimes that “adventure” boils down to just laying back and letting the guide (of varying degree of competence) do the job and bring the customer to places that he himself could easily reach if he only made a small effort (instead of walking to a nearby village or waterfall just asking the locals about the way many people would hire a guide, who in turn hires a boat that you don’t need and organizes food that you can easily buy yourself). As for the “authenticity” bases on the homestay system: the tourist takes the best spot in the house while the hosts hide in the corners and both parties live next to each other, one being a very profitable piece of furniture/animal and the other – a monkey to take photos of. You can go very “authentic” with all the daytrips available from your local tour operator – you can see the real dwellers of villages, doing their traditional stuff using their traditional ways… That is, until the tourist’s visit is over – then they pack all the traditional stuff up and get back to real life. Some might say – so what, as long as they are earning money that lifts them from poverty… And it is true, to some extent. It’s just that the way that the money goes from the tour operator to the hands of local villagers is not always a very straight one. Oh, and most of tourism-related businesses are foreigner-owned (an interesting thing: you can see a switch in the ownership from Western hands to Chinese hands; either way, it seems that Laotians don’t have the skills, and – more importantly – the capital to own anything in their country).

And one more thing money-wise: it seems that the locals are pretty good at turning the Westerner’s guilt (that applies to the Americans in particular as their bombs punctured the country so badly that the forest fauna has not yet recovered to this day) into money – they charge you everywhere and for everything. Although the whole region is perceived as cheap, Laos, when compared with the neighbours, seems a little expensive, especially given the comparatively modest quantity and quality of tourist attractions.

And I don’t want to discourage you from visiting Laos – not at all! You just need to realize that with those numbers of people visiting the country – and this number is constantly growing as more and more people decide to have a “gap year” and find the true self somewhere on the way (plus hordes of Chinese tourists with their own travel culture; avoid traveling anywhere in Asia the months of January/February, April and early October as these are the times where they all flock to spend their holidays abroad) – this kind of tourism market deformation cannot be avoided. The more you want the authentic experience, the more authentic-ish product you get… And if you want a deeper level of authenticity and uniqueness – the industry will find a way to cater for your needs.

But enough complaining now… Let’s begin the tour. Laos is actually a nice place to visit – beautiful landscapes, numerous temples, picturesque villages, warm and helpful people. And try hitch-hiking there – they don’t even understand the concept but hey are very willing to help you out, including hosting you for the night when you get stuck on the way.

Just ignore the tourist folklore, all the hawkers and children trying to get money from you (whoever taught them that should be severly punished) and find your own way of exploring the beauty of the country.

***

Pobyt w Laosie zachęcił mnie do refleksji nad kierunkami i granicami rozwoju przemysłu turystycznego, celem zapewnienia coraz bardziej znudzonym i rozleniwionym turystom (przepraszam, podróżnikom, żaden z tysięcy a nawet milionów młodych ludzi, przemierzających dokładnie ten sam szlak po Azji Środkowo-Wschodniej, nie życzyłby sobie, żeby go nazwać turystą) jak nawspanialszych i jak najbardziej autentycznych doznań. Laos jest idealnym miejscem do takich rozważań, bo – porównując go z sąsiednimi krajami – nie dysponuje nadmiarem charakterystycznych atrakcji, a mimo to, swoje skromne zasoby próbuje jakoś sprzedać. A jak? Otóż opakowując na nowo to, co wszyscy znamy, umiejętnie operując czynnikiem “przygodowości” i “autentyczności”. Opatrzyłem te pojęcia cudzysłowem, bo w wielu przypadkach ta “przygodowość” oznacza kompletne lenistwo oraz brak samodzielności turysty, zagospodarowane przejęciem danego osobnika/grupy pod opiekę lokalnego – mniej lub bardziej kompetentnego – przewodnika i prowadzenie go do miejsc, do których sam by dotarł przy odrobinie wysiłku (zamiast przejść się do pobliskiej wioski czy wodospadu, pytając o drogę, wiele osób zatrudnia przewodnika, który z kolei wynajmuje łódkę i przygotowuje po drodze posiłek). Z kolei “autentyczność” opiera się np. na homestayach, tworzących już dość solidną gałąź biznesu, polegających na tym, że turyście przydziela się najwygodniejsze miejsce w chacie, podczas gdy rodzina mości się po kątach i przez parę dni jedni żyją obok drugich, traktując się z jednej strony jak dziwnego (i dochodowego) egzotycznego zwierza i z drugiej strony jak małpy do ofotografowania (tym bardziej atrakcyjne, im bardziej tradycyjnie wyglądające i tradycyjnie wykonujące tradycyjne czynności). Wiele “autentycznych” wrażeń dostarczają też rozmaite daytripy, podczas których odwiedza się prawdziwych mieszkańców wiosek, wykonujących rozmaite tradycyjne rękodzieła, tradycyjnie przyrządzających tradycyjne potrawy itp. Natychmiast po zakończeniu wizyty, mieszkańcy rzucają całą tą tradycję w kąt i wracają do normalnych zajęć. Ktoś powie- i cóż z tego, przynajmniej pieniądze z tego przedstawienia trafiają do lokalnych społeczności… I jest w tym sporo prawdy, choć droga, którą gotówka przebywa od organizatora do szeregowego wieśniaka, bywa dość kręta… Swoją drogą, organizator ten często jest obcokrajowcem (przy tej okazji krótka dygresja: o ile do niedawna wszelkie biznesy turystyczne tworzyli biali ludzie z Zachodu, to obecnie nie da się nie zauważyć, że coraz większej ilości miejsc – na razie przede wszystkim hoteli i hosteli – szefują Chińczycy; Laotańczycy najwyraźniej nie mają zmysłu organizacyjnego, a przede wszystkim kapitału)…

I jeszcze parę słów w sprawie pieniędzy – Laotańczycy zmyślnie wykorzystują poczucie winy Zachodu (zwłaszcza Amerykanów, którzy tak im podziurawili kraj bombami, że do tej pory nie odrodziła się fauna leśna) i kasują wszędzie i za wszystko. I za dużo… Choć według standardów europejskich cały region jest tani, to na tle krajów ościennych, Laos wypada dość drogo, zwłaszcza zważywszy na brak spektakularnych atrakcji turystycznych.

Nie chcę bynajmniej zniechęcać do zwiedzania Laosu, wręcz przeciwnie… Po prostu przy takiej liczbie odwiedzających – a liczba ta będzie wzrastać, bo co roku miliony ludzi robią sobie “gap year” i ruszają w drogę celem odnalezenia siebie w pięknych okolicznościach przyrody (do tego dochodzą chmary chińskich turystów, którzy – oprócz tego, że zawsze zjawiają się w dużych ilościach – reprezentują dość specyficzną, hm, kulturę podróżowania; terminy, w których należy spodziewać się chińskiej inwazji w całej Azji to styczeń/luty, początek października, okolice kwietnia) – taka deformacja rynku turystycznego jest nie do uniknięcia… Miliony ludzi pojawiają się, oczekując/żądając autentycznych i niepowtarzalnych doświadczeń, zatem rynek odpowiada na te potrzeby oferując namiastkę tej autentyczności (bo przy takich liczbach odwiedzin na autentyczną autentyczność nie ma szans)… A skoro ta namiastka nam nie wystarcza, skoro potrzebujemy pogłębionej “autentyczności” i wyjątkowości, rynek kombinuje i wykonuje wygibasy, żeby tylko nam zaoferować produkt, jak najbardziej zbliżony do naszych oczekiwań…

Dość narzekań, czas zabrać się za zwiedzanie:) Bo w Laosie wcale nie jest źle – ładne pejzaże, rozliczne świątynie i świątynki, malownicze wioski, sympatyczni i uczynni ludzie. Acha, i spróbujcie autostopu – choć większość Laotańczyków nie rozumie tej idei, to zrobi wszystko, żeby Wam pomóc, łącznie z ugoszczeniem na noc… Wystarczy tylko przymknąć oko na cepeliowość, opędzić się od wszelkiej maści naganiaczy, pogonić dzieciaki z wyrobionym automatyzmem proszenia białego o pieniądze i znaleźć swój sposób na zachwycenie się miejscem, które odwiedzamy.

Poniżej znajdziecie parę filmików i garść zdjęć z mojej wycieczki.

Free the Bears Laos:

Healer’s Visit:

Mongolia, 2013.07/08

Intro video: Mongolian Impressions

Intro

Less than a month spent in Mongolia is nowhere near enough to issue a final statement about a country so big and varied. Nevertheles, I feel competent enough to tell you that Mongolia is amazing, awesome and addictive. So addictive that I feel obliged to go back there and see all those things that I didn’t have enough time to see. And I encoutage you to go there as soon as you can, before it gets covered with asphalt, „civilized” and the friendly locals start pursuing the material wealth.

In the meantime – let me share with you some impressions and tips.

/

Niecały miesiąc spędzony w Mongolii to zdecydowanie za mało by wydać opinię o kraju tak rozległym i różnorodnym. Niemniej jednak czuję się na tyle kompetentny, by stwierdzić, że Mongolia zadziwia, rządzi, wymiata i uzależnia. Do tego stopnia, że czuję się zobowiązany tam wrócić i doeksplorować wszystko to, na co nie starczyło czasu. A Was zachęcam gorąco do jak najszybszego odwiedzenia tej magicznej krainy – zanim, zostanie wyasfaltowana i ucywilizowana a jej życzliwi mieszkańcy rzucą się w pogoń za dobrobytem…

W międzyczasie podzielę się z Wami wrażeniami z podróży i wskazówkami praktycznymi.

***

Transport

You can enter Mongolia by land from all directions, though it is advisable that you check if the given border crossing is available for foreigners (I was only interested in China/Mongolia crossings and there are two to chose from: Erlian/Zamyn-Uud in the East and Takashiken/Bulgan in the West) and if it is – what days of the week and what times it operates. Some of the crossings operate only Monday to Friday, 9AM to 4PM.

Once you get in, you can fly around – there air airplane connections available between all major cities/townships (something I have never tried); you can take a train (but only in central Mongolia – the far West is free from any infrastructure): I recommend the sleeper from Zamyn-Uud to Ulaabaatar (20-30 dollars depending on the standard) – you will surely meet lots of friendly passengers, who will talk with you half the night even without speaking a common language.

The best way to experience Mongolia, however, is by car (or else on horseback but that’s for short distances), having the direct feel of all the bumpiness (the roads, even the main ones are very off and ever-winding, though, very wittingly, they are sometimes marked as „bus lane”, „truck lane” „car lane”) and hitting your head against the ceiling of the furgon/truck/jeep. And the best-est way of traveling is hitch-hiking – this is how you get to meet all those groovy people.

/

Do Mongolii można wjechać z różnych stron, przy czym warto wcześniej sprawdzić, czy dane przejście graniczne jest dostępne dla obcokrajowców (mnie osobiście interesowały tylko przejścia Chiny/Mongolia, wobec czego uprzejmie donoszę, że istnieją dwa takie punkty – jeden na wschodzie, w Zamin Uud/Erlian i jeden na zachodzie w Bulgan/Takashiken) i w jakich dniach/godzinach obsługuje ruch. Z tego co mi wiadomo, niektóre z przejść działają tylko od poniedziałku do piątku od 9.00 do 16.00.

Po Mongolii można latać (połączenia między większymi miastami na terenie całego kraju), z której to opcji nie miałem okazji skorzystać; można jeździć pociągiem (ale tylko po centralnych rejonach, daleki zachód nie posiada infrastruktury kolejowej) – polecam połączenie Zamyn-Uud – Ulaanbaatar (ok. 20 – 30 dolarów za kuszetkę w różnych standardach), w pociągu na bank spotkacie mnóstwo przyjaznych osób, które – nawet mimo bariery językowej – przegadają z Wami pół nocy.

Prawdziwej Mongolii najlepiej jednak doświadczyć podróżując samochodem (ewentualnie konno, ale to raczej na krótkich dystansach) i wyczuwając wszystkie wertepy (drogi, nawet te główne to wijące się niczym pijany wąż drogi polne, które – szczyt fantazji – bywają oznaczone: „pas dla ciężarówek”, „pas dla autobusów”, „pas dla aut osobowych”) i waląc głową o sufit furgonu/ciężarówki/jeepa – niepotrzebne skreślić. A już najlepiej – według mojego doświadczenia – przemieszczać się autostopem – wówczas mamy okazję spotkać mnóstwo odjechanych ludzi.

***

People/Ludzie

Be it Kalkh Mongols or Kazakhs (plenty of them in the West) – the citizens of Mongolia are totally crazy, ultra-friendly (try to look lost in Ulaanbaatar – in no time at all you will have somebody trying to help you; sit down on a bench to have a rest and you will soon find somebody inviting you to their house for a cup of tea; tea is peanuts actually – in villages random people will invite you to stay and eat with them in their gers) and very open to foreigners (except for the Chinese whom they truly hate for stealing a huge chunk of their land – in Inner Mongolia there are 23 million Mongolians living versus less than 3 million in the real Mongolia!). They tend to be superstitious (they are frightened of swimming – they did all they could to stop me from jumping into a lake, telling me stories about …crocodiles living there), they are fond of alcohol (a valuable piece of advise: Chingiz vodka+lots of white chees+bumpy road = bad idea), they don’t really understand the concept of time (better learn to accept them being always late) – that plus their incapability of organizing just about anything results in the condition where you can never be sure what/when/where will happen (e.g. the furgon that was supposed to take me to the border was supposed to leave at 9 AM and eventually left at 8PM). Mongolians are always ready to improvise, they don’t care or don’t realize the possible dangers (e.g. they won’t bring water for a two day trip, there will be some screws loose in their wheel and the spare wheel will be wrong-sized); instead of reason and calm analysis they would apply the recklesness and playfulness, which makes your car end up in a big heap of mud and then you have to push it out, shoulder to shoulder with a guy vomiting vodka. In their fancy they will chase a stray sheep (in order to slaughter it and cook; most Mongols are fat and the sheep can get away easily – there was one case, though, that got me surprised – a guy chased his runaway horse for a quarter of an hour and eventually caught it) or running across the steppe, bottle in hand, dick sticking out, shouting „Mongolskaja swaboda” („Mongolian freedom”)…

/

Czy to Mongołowie Kalka czy też Kazachowie (tych akurat pełno na zachodzie kraju) – mieszkańcy Mongolii są totalnie odjechani, bardzo życzliwi (spróbujcie pokręcić się zdezorientowani w Ulaanbaatar, a już za chwilę będzie przy Was ktoś, kto spróbuje pomóc; usiądźcie sobie na ławeczce, by odsapnąć, a zaraz ktoś Was zaprosi do siebie na herbatę; zresztą – co tam herbata, w wioskach napotkani ludzie zaoferują darmowy nocleg i kolację w swoich gerach) i otwarci na obcokrajowców (z wyjątkiem Chińczyków, których szczerze nienawidzą za zagarnięcie olbrzymiej części terytorium kraju – w Mongolii Wewnętrznej żyje obecnie około 23 milionów Mongołów a w Mongolii właściwej – niespełna 3 miliony!). Bywają zabobonni (panicznie boją się kąpieli w rzekach i jeziorach – usilnie próbowali mnie odwieść od pomysłu popływania, strasząc mnie m.in. … krokodylami), nie stronią od alkoholu (przy okazji ważna informacja: połączenie wódki Czyngis – skosztowania której nie wypada odmówić – z dużymi ilościami białego sera i wyboistą drogą to bardzo zły pomysł), nie mają poczucia czasu (lepiej od razu uodpornić się na ich spóźnialstwo), co – w połączeniu z brakiem jakiegokolwiek zmysłu organizacyjnego – skutkuje tym, że nigdy nie wiadomo, co, gdzie kiedy i czy w ogóle się wydarzy (np. furgon do granicy, którym miałem się zabrać, miał odjechać o 9 rano a odjechał o 8 wieczorem). Mongołowie są również zawsze gotowi improwizować, nie przejmują się albo nie zdają sobie sprawy z zagrożeń (np. w dwudniową podróż przez pustkowia nie zabierają ze sobą wody, świadomie jadą z niedokręconym jednym kołem i z kołem zapasowym nie do pary…); nad zdrowy rozsądek i chłodną analizę przedkładają ułańską fantazję i brawurę, co skutkuje np. zakopaniem się w błocie i wspólnym wypychaniem auta wraz z osobnikiem, który co chwilę wymiotuje po nadmiernym spożyciu wódki. Fantazja ichnia potrafi również przejawić się w nieposkromionej chęci złapania zbłąkanej owcy (celem zarżnięcia i ugotowania; większość Mongołów jest jednak otyła i takie wyścigi owca wygrywa… Raz jednak zdumiał mnie jeden Kazach, który po piętnastominutowym biegu dogonił konia, który mu się wyrwał) czy bieganiu po stepie z fujarą na wierzchu, butelką w dłoni i okrzykiem na ustach: „Mongolskaja swaboda!”.

***

Cuisine/Kuchnia

Try as I might I can’t find the right words to decribe it… Disaster? Failure? Disappointment? Something along these lines… The simplest of the simble, without any seasoning whatsoever, with rare occurence of any vegetables (vegetable = cabbage or carrot), consisting simply of boiled meat or intestines. There is also cheese (a couple of different types, one type is as hard as a rock – you waste more energy trying to bite it than you gain from eating it), buuz and hushuur (both are oil-dripping dough-meat combos, one shaped like a dumpling, the other one more like a pancake) and Mongolian tea, almost completely tea-free, though with lots of milk. Mongolians eat the way they used to eat centuries ago and they see no reasons to change that. Moreover, when mentioning Chinese cuisine, they feel disgusted – you never know where Chinese meet is coming from, right?

/

Ciężko mi znaleźć odpowiednie słowa, by ją opisać… Może masakra? Porażka? Rozczarowanie? Coś w ten deseń… Najprostsza z prostych, pozbawiona przypraw, ze sporadycznym udziałem warzyw (czyt. kapusta, ewentualnie marchew), składająca się po prostu z ugotowanego mięsa i wnętrzności. Są jeszcze sery (kilka rodzajów, w tym jeden twardy jak kamień – więcej trzeba zużyć kalorii na jego rozgryzienie niż się zyskuję po jego zjedzeniu), a także buuz i hushuur (oba to ociekające olejem kawałki ciasta z mięsem w środku, jeden w formie przypominającej pierogi, drugi – placek) i mongolska herbata bez herbaty, za to z dużą ilością wody i mleka. Mongołowie jedzą tak, jak jedli tysiące lat temu i nie widzą powodów, by coś w tej materii zmieniać. Mało tego, wzdrygają się na samą myśl o chińskiej kuchni, w której przecież mięso jest niewiadomego pochodzenia…

***

Landscapes/Pejzaże

Yeah, you know it all – everybody has seen the photos of endless steppes, green hills etc. But trust me – it is well worthy to experience all that directly, see those velvet covers on the hills, a little frayed here and there, with the bones of rocks sticking out (or the real bones – just walk the pastures or even outskirts of towns to complete your own bone set that can build a complete skeleton of a cow)… The landscapes are evenr-surprsing, colours change, streams whisper, flowers bloom, mermots whistle, falcons hover, mosquitoes bite (be aware that there is no way of buying a proper mosquito repellent in China). Go there and immerse yourself.

/

Niby wiadomo – każdy przecież widział fotografie bezkresnych stepów, zielonych wzgórz itp. Warto jednak tych przestrzeni doświadczyć osobiście, przyjżeć się z bliska tym aksamitnym materiałom pokrywającym pagórki, tu i ówdzie lekko przetartym, spod których to tu, to tam, wyłażą szkielety skał (albo i nie skał – wystarczy się przejść po pastwiskach albo i nawet po przedmieściach a można spokojnie skompletować szkielet np. krowy)… Pejzaże są zresztą niejednorodne, kolory zmieniają się jak w kalejdoskopie, strumyki chlupią, kwiatki kwitną, świstaki świszczą, sokoły kołują, komary kłują (a propos – uprzedzam, że w Mongolii nigdzie nie dostaniecie porządnego sprayu przeciw komarom)… Warto po prostu tam być i się tym wszystkim zachwycić.

***

Places/Miejsca

Ulaanbaatar

Chaotic, noisy, jammed, smoggy. I didn’t stay there for a long time – Ulaanbaatar is the only really big city in Mongolia and I was not looking for a big city experience this time. The city is pretty strange – with over one million people living there there seems to be only one main street („Peace Avenue”) with all the cars pushing their way through there (as for pushing – don’t expect Mongolians to queue properly, just sharpen your elbows). If you feel like it – check the department stores, museums, monuments etc. I recommend staying in Gana’s Guesthouse (the cheapest option there: 5 USD a night) in the ger district (the guesthouse itself has gers … on top of the building).

/

Chaos, hałas, korki, smog. Nie posiedziałem tam długo – Ulaanbaatar to jedyne w Mongolii duże miasto a ja akurat doświadczeń miejskich nie szukałem. Dziwne to zresztą miasto – ponadmilionowe, z jedną główną ulicą („Aleja Pokoju”), którą pchają się wszystkie auta (a propos pchania – Mongołowie nie mają w zwyczaju ustawiać się w kolejkach – wpychanie się jest na porządku dziennym). Jak ktoś chce, to może sobie pozwiedzać domy towarowe, muzea, pomniki itp. Polecam nocleg w Gana’s Guesthouse (najtańsza opcja: 5 dolarów od osoby) w dzielnicy gerowej (sam guesthouse dysponuje również gerami, z tym że ustawionymi … na dachu budynku).

***

Zamyn-Uud

My first ever contact with Mongolia. The memories that I keep are those of wrestling tournament in the park (one of the wrestlers that I met – a giant whocould crush me into pieces if he wanted – turned out to be a very sympathetic university student wrestling during summer holidays to earn some extra cash; he was terrible shy with me beause of his not-so-perfect English…) and of the bums strolling around the railway station, handing me cucumbers out of the blue and then following my every step hoping for some penny.

Some practical information: to get to Zamyn-Uud from Erlian you just take the bus to the border (the fare is 1 yuan; the border opens at 8 in the morning, I advise you to arrive early), then find a jeep that will take you across the border (50 yuan; plus extra 5 yuan to be paid to the border officers – for nothing at all) to the railway station in Zamyn-Uud. By the way – the cheapest hotel in Erlian (60 yuan a room) is located in the same building as the bus station.

/

Mój pierwszy kontakt z Mongolią. Główne wspomnienia to zawody zapaśnicze w parku (poznany jeden z zawodników – wielkolud, który mógłby mnie zmiażdzyć przez nieuwagę, okazał się być bardzo sympatycznym studentem, dorabiającym sobie w wakacje uczestnictwem w turniejach; wielkolud był wobec mnie bardzo nieśmiały, bo niedostatecznie dobrze władający językiem angielskim) i okołodworcowi pijaczkowie, wręczający mi ogórki a potem próbujący wyciągać ode mnie kasę.

Uwagi praktyczne: aby dostać się do Zamyn-Uud z Erlian wystarczy wsiąść w autobus (1 yuan), dojechać do granicy (otwierają o 8 rano, warto tam się zjawić w miarę wcześnie), wyczaić kogoś, kto nas przewiezie (odpłatnie – 50 yuanów; dodatkowo trzeba zapłacić pogranicznikom 5 yuanów za nic) aż do dworca w Zamyn-Uud i gotowe. Acha, najtańszy hotel w Erlian (pokój kosztuje 60 yuanów) znajduje się w tym samym budynku, co dworzec autobusowy.

***

Tsetserleg

A long way to the West (with only a part of the road covered with asphalt). I reach my destination by bus (leaving UB around 2PM, arriving aroun 10PM).

The village-ish looks are deceiving – Tsetserleg actually taks quite a lot of space. It has a beautifully located buddhist temple, university, park, a couple of bars and even a disco. My attention was drawn to the main square with a big screen screening news, music videos, radio programs or nothing at all, depending on the mood of whoever is operating the device. There is quite a number of foreigners residing in Tsetserleg, mainly teachers and other people from Peace Corps. There is also Risbek, who guides me around and hosts me in his apartment (for those who seek hotel-related information – there is a number of options available, including a hostel called Fairfield).

The most interesting thing here are the landscapes around the town – densely forested mountains to the North, where you can find all kinds of berries and mushrooms. In the South the nature is not so abundant but it stil very green and full of gers – traditional Mongolian tents where nomad families live (but not only them – many people keep gers next to their wooden houses and choose tents as their summer residence).

/

Kawał drogi (częściowo asfaltowej) na zachód. Docieram tu autobusem (wyjazd z UB około 14.00, docieram na miejsce ok. 22.00).

Wygląd małomiasteczkowy, ale Tsetserleg rozciąga się na sporym obszarze. Jest tu malowniczo położna świątynia buddyjska, uniwersytet, park, parę knajp, a nawet dyskoteka. Na uwagę zasługuje też główny plac z dużym ekranem, na którym czasem emitowane są newsy z kraju i ze świata, czasem teledyski, czasem audycje radiowe a czasem zupełnie nic. W Tsetserlegu mieszka sporo obcokrajowców, zwłaszcza nauczycieli i innych wysłanników Peace Corps. Jest też Risbek, który oprowadza mnie po mieście i gości w swoim mieszkaniu (dla tych, którzy wolą mieszkać w hotelach – jest ich tu kilka, łącznie z hostelem Fairfield).

Najciekawsze są jednak pejzaże dookoła miasta – na północ dość gęsto zalesione górki, w których można znaleźć i grzyby, i maliny, i inne smakołyki… Po południowej stronie jest bardziej łyso i surowo, za to tu i ówdzie bieleją płótna pokrywające gery, czyli tradycyjne mongolskie „namioty”, w których pomieszkują nomadzi (zresztą nie tylko nomadzi – w miastach często obok drewnianego domu stoi ger, w którym w lecie pomieszkuje cała rodzina, by w zimie przenieść się do domu).

***

Ulaangom

The capital city of Uvs province, looking like a proper armpit of the country, full of wooden fences and soc-real architecture. On the other hand – around the town there are lots of picturesque, snow-topped peaks and a couple of lakes. My hosts (I stay in a ger, like half of the Ulaangomians do) promise me to bring me to Bayan Nuur lake for a very reasonable fee. Excited by such persepective I wake up early and wait for the promised trip. We are leaving in just a moment, we only need to visit some friends, and then some others, we’ll help them tow the car, or maybe we won’t because we don’t have the right cord, so why don’t we visit other friends and relatives… All those people are very nice, they offer lots of cheese and milk tea without tea, but somehow the morning turns into afternoon and the lakes are not getting any closer… Eventually my driver informs me that he is not really planning to go to any lake at all but his cousing or maybe a brother has a taxi and can bring me there but it will cost me like twenty times more than agreed. No, thank you, I’d rather walk there. The driver won’t leave it like that though and offers to bring me (for free) to the closest lake (Uvs Nuur). However, on the way he makes a calculation and finds out that this is a little too far so he drops me off five kilometers away from the lake. To me it seems it’s more like 10-15 kilometers… And the closer to the shore I get, the more nasty and numerous the mosquitoes get. All in all, I decide to walk back to the town. In the meantime dusk falls and I stumble on heaps of bones – I think I found a cattle cemetery. I discover a jerboa jumping in between the skeletons, jumping even more intensely and chaotically when I turn my flashlight towards it.

Eventually I fall asleep on a hill next to the cemetery, with a view over Ulaangom. No ghost haunt me, no wolves eat me. But all night long noise birds fly over…

The next day I decide to leave the town and hitch a hike to Olgiy. All the people I meet tell me this is not doable but I know better and after four hours of waiting I manage to get on a neat jeep with two Turkish tourists and one Mongolian driver who doesn’t really know where to go.

/

Stolica prowincji Uvs, zabita dechami i socrealną architekturą. Za to dookoła sporo malowniczych, przyprószonych śniegiem szczytów a także jezior. Moi gospodarze (nocuję w gerze, jak połowa mieszkańców miasta) obiecują zawieźć mnie do jeziora Bayan Nuur za stosunkowo niewielką opłatą. Podekscytowaną taką perspektywą, zrywam się wcześnie rano i czekam na obiecany wyjazd. Wyjeżdżamy już za chwileczkę, tylko najpierw podskoczymy do znajomych, a później do innych znajomych, pomożemy odholować ich samochód, a może nie, bo nie mamy odpowiedniej linki, zatem odwiedzimy innych znajomych i krewnych… Wszyscy krewni i znajomi są bardzo mili, poczęstują nawet mleczną herbatą bez herbaty i serem, ale tymczasem dopada nas popołudnie a jezior wciąż nie widać… Mój kierowca w końcu oświadcza, że właściwie to wcale nie wybiera się nad żadne jeziora, ale kuzyn a może brat jest kierowcą taksówki i może mnie podrzucić za kwotę dwadzieścia razy wyższą od uprzednio ustalonej. Dziękuję i postanawiam wybrać się do jezior piechotą. Kierowca unosi się honorem i postanawia podrzucić mnie (za darmo) chociaż do najbliższego jeziora (Uvs Nuur). Po drodze jednak uznaje, że to jednak trochę za daleko i żegna się ze mną „pięć kilometrów” od brzegu. To znaczy, nie pięć a raczej piętnaście… Poza tym im bliżej brzegu, tym więcej komarów, zatem decyduję się na powrót do miasta. Tymczasem zapada zmrok a ja potykam się o walające się wszędzie kości zwierząt – najwyraźniej trafiłem na cmentarzysko dla bydła. Między kośćmi odkrywam kicającego skoczka pustynnego – przezabawne zwierzę, skrzyżowanie myszy z niedożywionym kangurem, na widok światła latarki kompletnie idiocieje, skacząc chaotycznie to tu, to tam.

Zasypiam na pagórku z widokiem na miasto. Nie zjadają mnie wilki, za to przez całą noc przelatują nade mną jakieś ptaszyska, furkocząc ponad dopuszczalne normy.

Następnego dnia postanawiam opuścić Ulaangom i złapać stopa do Olgiy – wszyscy zagajeni na ten temat mieszkańcy twierdzą, że to niewykonalne. Ja jednak nie odpuszczam i już po czterech godzinach zatrzymuje się wypasiony jeep z dwoma tureckimi turystami i jednym zagubionym mongolskim kierowcą (stop działa w Mongolii niezawodnie – prawie każde auto się zatrzymuje, z tym że aut nie jeździ zbyt wiele i nieczęsto na długich trasach; na wszelki wypadek na wstępie należy zaznaczyć, że nie płacimy za przejazd).

***

Olgiy (Bayan-Olgiy)

Halleluyah – foot and mouth disease! It’s the epidemic that caused the local Naadam festival to be postponed. And that means I can see it…

Olgiy is the capital city of Bayan-Olgiy province. Actually, this is no Mongolia anymore, there are only Kazakhs living here – the whole region is said to be more Kazakh than Kazakhstan itself. Some of the characteristic features of the city are mosques, communist symbols and frequent blackouts (the electricity is received from Russia, which makes no sens as using solar and wind energy could provide enough electricity for the whole Mongolia; I talk about it with Mukhit, who is planning to run in local elections and apply some changes: remove communist symbols, fight sloppiness and make the city function better).

In the centre – lots of tourist attractions: a museum (stuffed animals, local folkore and – creme de la creme – a whole floor of communist propaganda; a very interesting feature are the ladies who work in the museum and who force you to buy souvenirs from their shop – mostly handbags with traditional patterns, „very old”, „for you very cheap, only 35 thousand tugrik, 30, 20…”). You might also want to check the bazaar (this is also the place from which all the buses/vans/jeeps leave), the ueber-ugly theatre and the red square. The most awesome, however, is the Turkish restaurantcalled „Pamukkale”, serving non-Mongol food – thank goodness again! Another dining option is „Besbermak” with Kazach dishes, a little more ambitious than regular Mongolian cuisine.

As for lodging options – nothing really fancy, all hotels show off their slovenliness or maybe even drunkenness while constructing the building. The way the sanitary installations are laid makes me think of artistic installations rather than anything useful. The best value is probably „Blue Wolf” ger camp (10,000 a night). This is where I mean a funky bunch of Australians and Kiwis participating in Mongol Rally. The guys are slightly late as they took a long way through all the Stan countries…

Olgiy is also a great starting point for excursions into high mountains – you can visit a local tour agency and book a trip to snowy peaks, rafting spots or visit eagle hunters living in nearby villages.

/

Alleluja – pryszczyca! Pryszczyca spowodowała przesunięcie w czasie lokalnego festiwalu Naadam, dzięki czemu mam okazję się załapać. Zapasy, wyścigi konne i łucznictwo, czyli trzy męskie dyscypliny sportu…

Olgiy to stolica prowincji Bayan-Olgiy. Właściwie to żadna Mongolia, mieszkają tu tylko Kazachowie. Ponoć cały region jest bardziej kazachski nawet od Kazachstanu. Miasto charakteryzuje się obecnością paru meczetów, wielu symboli komunistycznych i częstymi przerwami w dostawach prądu (prąd ciągną z Rosji, co nie ma najmniejszego sensu, bo z samej energii słonecznej i wiatrowej można by zasilić całą Mongolię; dyskutuję o tym z Mukhitem, który chce wystartować wkrótce w wyborach lokalnych i zaprowadzić nowe porządki: usunąć komunistyczne symbole, zwalczać bylejakość i sensownie zorganizować funkcjonowanie miasta).

W centrum czeka nas mnóstwo atrakcji – muzeum (wypchane zwierzaki, stroje ludowe i – palce lizać – wciąż niezdemontowana wystawa materiałów o przodownikach pracy i ogólnie o osiągnięciach socjalizmu w regionie; największą furorę robią jednak panie oprowadzające po muzeum, nieodwołalnie prowadzące nas w kierunku muzealnego sklepiku z rękodziełem w postaci różnorakich toreb z wyhaftowanymi tradycyjnymi kazachskimi wzorami – „bardzo stare”, „dla Ciebie tylko 35 tysięcy tugrików, 30 tysięcy, 20…”). Do odhaczenia jest również bazar (spod którego odjeżdżają w różnych, interesujących turystów, kierunkach vany, furgony i jeepy), przeohydny budynek teatru i – rzecz jasna – plac czerwony. Największą atrakcję stanowi jednak restauracja turecka „Pamukkale” – serwująca NIE-mongolskie jedzenie, co samo w sobie powoduje, że dłonie składają się do oklasków (z jadłodajni wypada mi również polecić „Besbermak” z potrawami kuchni kazachskiej, nieco bardziej zaawansowanej technologicznie od mongolskiej).

Co do opcji noclegowych – nie należy liczyć na cuda, właściwie we wszystkich hotelach w oczy kłuje brakoróbstwo a może nawet pijaństwo podczas prowadzenia robót budowlanych i instalacyjnych. Sposób prowadzenia hydrauliki po ścianach przywodzi na myśl raczej instalację artystyczną niż użytkową. Najkorzystniej pod względem budżetowym jest w ger-campie „Blue Wolf” (10,000 tugryków za noc). Tamże poznaję m.in. wesołą australijsko-nowozelandzką ekipę, biorącą udział w Mongol Rally, sporo spóźnioną, bo jadącą przez wszystkie możliwe Stany (Turkmenistan, Uzbekistan itd.).

Jeśli komuś nie wystarczą malownicze widoki w bezpośrednim sąsiedztwie miasta, Olgiy stanowi też dobry punkt wypadowy w dalsze góry i doliny – można zamówić wycieczkę w ośnieżone szczyty, poraftować po rzece albo odwiedzić „Orlich myśliwych” (eagle hunters) mieszkających w pobliskich wioskach.

***

Tsengel

I visit this village precisely in order to find some eagle hunters; after a couple of hours of waiting I jump into a ZIL truck transporting petrol. The poor old vehicle is puffing and blowing and after countless stops and half a day spent on clambering the hills, it reaches Tsengel (70 km away from Olgiy).

After a little bit of sniffing around (ask about „birkut”) I manage to locate the eagle hunter ger. The hunters are not there, though and I only focus on staring at the huge birds tied to the ground among goats.

I stay with a newly met family; we eat dinner together – it’s a heap of mixed meat-bits. We all eat from one plate, using our hands as cuttlery and after we are done, the host pulls out a sticky rag to clean our hands one after another. You should not complain, though – the hosts offer you all they have and their hospitality is overwhelming. As for hospitality and generosity – after I return to Olgiy and tell the local kids I’m leaving Mongolia the next day, they wanted to stop me or at least offer me something… And they gave me what they had – bits of cheese or a plastic gun (I had fun transporting that through the border later on). I felt so stupid surrounded by this selfless genuine generosity…

/

Do wioski tej wybieram się właśnie w nadziei namierzenia eagle hunters; po paru godzinach oczekiwania ładuję się do ZIŁa transportującego benzynę. Poczciwa maszyna sapie i dyszy i poci się i po niezliczonych przystankach i połowie dnia spędzonej na gramoleniu się pod górę, dociera do oddalonego o 70 km Tsengel.

Po małym researchu (należy pytać o „birkut”) udaje mi się namierzyć rzeczonych myśliwych, z tym, że sami myśliwi są nieobecni, ograniczam się zatem do gapienia się na olbrzymie ptaszyska przywiązane do ziemi pośród pasących się kóz, łypiące na mnie podejrzliwie.

Na noc zatrzymuję się w gerze nowopoznanej rodzinki, z którą wspólnie spożywamy kolację w postaci zmasakrowanej kozy. Jemy kulturalnie, ze wspólnego talerza, używając dłoni a na koniec gospodyni wyciąga lepką szmatę, w którą po kolei wszyscy wycierają tłuste palce… Nie należy jednak wybrzydzać – gospodarze ofiarują to, co mają a ich gościna jest naprawdę ujmująca. A propos gościny i ofiarności – kiedy, po powrocie do Olgiy, wspomniałem napotkanym dzieciakom o tym, że nazajutrz wyjeżdżam – te koniecznie chciały mnie powstrzymać albo przynajmniej coś mi podarować; dały co miały – kostkę sera, plastikowy pistolet na kapiszony (z którym mam zresztą potem problemy na granicy)… Czułem się nieskończenie głupio wobec tej bezinteresownej życzliwości.

***

In-betwen/Pomiędzy

The beautiest views and the best places are those in between… Sometimes it’s the jeep driver gets lost and brings me and the Turkish tourists (by the way – Turks come here in big numbers as this is where prototurks, so called Blue Turks, used to reside) just next to picturesque lakes (Bayan Nuur and the amazing Achit Nuur, with the most amazing landscape around that contains it all: snow mountains, desert, camels, goats, weirdly shaped rocks…), sometimes we catch a flat tyre in a beautiful wilderness, sometimes we stay for night in a God-forsaken village… And the last part of the trip – the far too long road to the border, leading along the river and through canions, full of rocks fallen off the mountains… All those amazing views and the Mongolian wickedness – I will be missing it a lot.

/

Najpiękniejsze widoki i najlepsze miejsca to te „pomiędzy”… A to kierowca jeepa pomylił trasy i niechcący powiózł mnie i tureckich turystów (a propos – tureccy turyści przybywają tu w dużych ilościach, bo to właśnie na tych terenach urzędowali dawno temu prototurkowie – Blue Turks) tuż obok malowniczych jezior (Bayan Nuur i zadziwiające Achit Nuur, wokół którego rozpościera się widok zawierający absolutnie wszystko: i ośnieżone szczyty, i pustynię, i wielbłądy, i kozy, i fantazyjnie uformowane skały…), a to złapaliśmy gumę na pięknym pustkowiu, a to zanocowaliśmy w gościńcu w zapomnianej przez wszystkich wiosze… Wreszcie ostatni fragment podróży – ciągnąca się w nieskończoność droga do granicy, wiodąca wąwozem wzdłuż rzeki, zawalona głazami i głazikami odpadniętymi od surowych, poszarpanych gór. Tych nieogarnionych widoków i całej mongolskiej pokręconości będzie mi mocno brakować…

2012/13 Thailand, Introduction

Thailand is as easy as it gets. No matter what kind of tourist attractions you are looking for – you will find an abundance of them here. Heading for paradise-like beaches and diving locations? The whole coast is filled with beaches, full of boutique resorts, cheap hotels and bungalows, with troops of Western faces around. So you don’t like the sea? How about a “unique” trek through jungle-covered mountains then? Here you have it – every single hostel can offer a 1-, 2-, 3-, x- day trek. And on the way they will teach you how to make palm-leaf bungalow, bamboo pot, coconut slippers. Or would you rather visit some temples? You’ll be exhausted before you see just a small bit of what Thailand has to offer temple-wise. Or are you a culinary traveller? That’s perfect – here is the country of many flavours, varying from one region to the other (but always spicy!). Still not happy? How about every child’s dream to ride the elephant? You can make it come true, it is a very popular sport (sport for the elephant that is, the animal being treated more like a vehicle and money-making machine than a living creature). Talking about dreams and fantasies… Oooh those Thai girls (but can you be sure they really are girls or something else?). It is all a matter of price – and the prices, though still reasonable, are shooting higher and higher every year. It is a good idea then to visit Thailand soon, before it gets completely spoilt by all those whiteys spending their baht thoughtlessly. And before the famous Thai smile fades away completely, replaced with the grimace of disgust upon seeing a foreign tourist.

/

Wstęp

Tajlandia jest łatwa, lekka i przyjemna. Niezależnie od tego, jakich atrakcji poszukujesz – znajdziesz je tutaj i to prawdopodobnie w nadmiarze. Celem Twojej podróży są rajskie plaże i miejsca do nurkowania? Właściwie całe wybrzeże to jedna wielka plaża, zabudowana – zależnie od potrzeb – luksusowymi resortami, tanimi hotelami lub bungalowami, pełna (zwłaszcza w sezonie) bladych twarzy z Zachodu. Nie lubisz morza? To może „niepowtarzalny” trekking przez góry porośnięte dżunglą? Mówisz i masz – każdy hostel posiada w swojej ofercie wersje jedno, dwu-, trzy-, x-dniowe. A po drodze nauczysz się budować szałas z liści palmowych, sklecisz garnek z bambusa, a z kokosa kapcie. A może wolisz wędrować po świątyniach? Padniesz wyczerpany nim zobaczysz ledwie cząstkę słynnych tajskich watów. Jesteś podróżnikiem kulinarnym? Trafiłeś idealnie – to kraj o wielu smakach, różnych w każdym regionie (ale niemal zawsze i wszędzie jada się na ostro). To wciąż nie to? Może zatem wolisz urzeczywistnić dziecięce marzenie i przejechać się na grzbiecie słonia? Proszę bardzo – jazda słonna to bardzo popularny sport (ma się rozumieć, wysiłek fizyczny dotyczy tylko zwierzęcia, traktowanego często bardziej jak wehikuł i maszynka do zarabiania pieniędzy niż żywe stworzenie). Skoro o fantazjach mowa – chętne Tajskie dziewczyny pokażą, dyskretnie albo nie (ale uwaga, ciężko o pewność, że te dziewczyny to dziewczyny…). Wszystko jest tylko kwestią ceny – a ceny, choć wciąż rozsądne, to nieubłaganie rosną. Warto się zatem do Tajlandii wybrać, póki tutejszy rynek turystyczny nie zostanie kompletnie zepsuty przez szastających bahtami na lewo i prawo białasów. A legendarny tajski uśmiech zastąpi grymas obrzydzenia na widok zagranicznego turysty.

***

Travelling

Moving around is smooth, especially after you remember the following rules:

1. If you are thinking of taking a taxi from Bangkok Suvarnabhumi airport – always take the official metered pink cab (taxi parking is located below arrival hall).

2. When travelling around the city – be it in a cab or tuk-tuk – always check if the meter is on.

3. Never ever trust tuk-tuk drivers, especially when they tell you the place where you are heading is closed down.

4. Bangkok, Ayutthaya and other river cities have fabulously cheap ferries. You won’t need those expensive water taxis.

5. The most enjoyable way to travel between cities is by train (see a separate subsection below).

6. Coaches: long distance connections are often monopolized by smart, clean and air-conditioned coaches (not so cheap but still acceptable). Bad luck for those seeking “chickenbuses”.

7. Chickenbuses can be found when travelling shorter distances. They don’t feel extreme though.

8. Hitchhiking – check out the separate subsection.

/

Podróżowanie

Przemieszcza się tu bezproblemowo, po przyswojeniu sobie kilku podstawowych zasad:

  1. Jeśli chcesz wziąć taksówkę z lotniska w Bangkoku Suvarnabhumi – zawsze wsiadaj do oficjalnej, różowej „meterowej” taryfy, których postój znajduje się poniżej hali przylotów.

  2. Podróżując po mieście – czy to taksówką czy tuk-tukiem, zawsze sprawdzaj, czy ma włączony „meter”.

  3. Nigdy nie wierz kierowcom tuk-tuków, zwłaszcza gdy twierdzą, że miejsce (świątynia, hotel), do którego chcesz się wybrać, jest zamknięte.

  4. W Bangkoku, Ayutthai i innych „rzecznych” miastach pływają promy, za które płaci się grosze. Nie daj się wkręcić w żadne „water taxi”, które skasuje dziesięć razy więcej.

  5. Między miastami najfajniej przemieszczać się pociągami, o których poniżej, w osobnym podrozdziale.

  6. Autobusy: obsługa połączeń długodystansowych jest w wielu miejscach zmonopolizowana i wykonywana przez eleganckie klimatyzowane pojazdy (cena nie niska, ale wciąż do zaakceptowania). Próżno szukać „chickenbusów”.

  7. Chickenbusy można spotkać na krótszych trasach, choć miłośnicy ekstremalnych doznań będą zawiedzeni. Nie stwierdziłem żadnych niespodzianek, może z wyjątkiem dość elastycznego harmonogramu.

  8. Autostop – patrz oddzielny podrozdział.

***

Accomodation

Just name it. From cheap huts to boutique. Plus many couchsurfing hosts – in bigger cities. Low budget people should count 80-150 baht a night (except for Bangkok and islands where prices tend to be slightly higher)

/

Noclegi

Do wyboru, do koloru. Od ćwierć gwiazdki do full wypasu. Oprócz tego – w miarę dużych miastach – sporo couchsurferów. Budżet w wersji oszczędnościowej to ok. 80-150 bahtów za noc (z wyjątkiem Bangkoku i wysp, gdzie ceny są nieco wyższe).

***

Trains

If you have a lot of time to spare, you don’t have an appointment to make and you are OK with waiting at the station for a couple of hours – go ahead and buy that 3rd class ticket for ordinary or (not so) rapid train. This is where you find the best atmosphere, this is where all the talks take place and here is where you find the most food merchants. It is in 3rd class coaches that I met the most awesome people: meet Joe, Thai guitar player who offers me whisky (which he breaks with mineral water); he has just fallen in love with Julie, German girl who teaches English and speaks perfect Thai. And since this is a very misfortunate love, Joe chooses to break train door glass and has his hand dressed with improvised bandage by Doogie, a hardcore traveller from Korea, on the road for over one year – no staying in hotels or anything: just jungle or people you meet accidentally, just back from Pai hippies. Or Sudiman whom I met accidentally, he is also back, but from South Africa this time where he was studying to become a teacher in qu’ran school, he is on his way home in Chana, hasn’t been there for two years, I’m invited to visit him. Buddhist monks have their own separate part of the coach, they sit comfortably, taking two seats each even though women and elderly stand around, sweating, but a white guy is welcome to sit with them. And they are curious about his Kindle. And how much it costs. And they communicate using Google Translate. Oh, and there is Kris (I didn’t technically meet him ON the train but while waiting at night for a delayed train in Lopburi), he asks me if I have a white T-shirt. It’s OK if I don’t, he will give me his own, made in Canada. And he paints my portrait on it. As a sign of gratitude I offer him a beer (and vitamin syrup to a very patient station guard), which he accepts – he might be a Buddhist but he is an artist, too.

Thai trains make travelling joyfully slow, make you gain new experiences (machine breakdown and swapping trains in the middle of the jungle), they’re educating! Don’t let the person in station counter convince you that 2nd class is better, no seats are available for the 3rd… There WILL be seats and even if there are none, sit on your bag and wait until a free seat appears.

Pociągi

Jeśli masz dużo czasu, nie jesteś umówiony na konkretną godzinę a czekanie na dworcu Ci nie straszne – kupuj śmiało bilet, najlepiej na 3 klasę pociągu zwykłego lub lekkoszybkiego. To właśnie w tych wagonach panuje najlepsza atmosfera, tu jest najbardziej gwarno, tutaj wreszcie kursuje najwięcej przenośnych jadłodajni. W 3 klasie poznałem mnóstwo odjechanych osób, z którymi teraz wiążą się niezapomniane wspomnienia: oto Joe, tajski gitarzysta, częstuje tajską whisky (popijaną tajską wodą), właśnie się zakochał w Julie, niemieckiej nauczycielce angielskiego, mówiącej arcypłynnie po tajsku, a ponieważ to nieszczęśliwa miłość, to Joe tłucze szybę w drzwiach pociągu a następnie jest opatrywany przez Doogiego, podróżnika z Korei, w drodze od ponad roku, żadnych tam noclegów w hotelach – albo dżungla albo u przypadkowo poznanych osób, właśnie wraca od hippisów z Pai. Przypadkowo poznany Sudiman, też wraca, ale z RPA, gdzie kształci się na nauczyciela w szkole koranicznej, właśnie wraca do domu w Chana po dwóch latach nieobecności, zaprasza do siebie. Mnisi mają przydzielony fragment wagonu, każdy się rozsiadł wygodnie na dwóch miejsach (choć wokół pocą się, stojąc, i starsi, i kobiety) ale białego chętnie do siebie zaproszą. I wypytają o cenę Kindla. I porozmawiają przez Google Translate. Z kolei Kris (poznany wyjątkowo nie w przedziale a na stacji kolejowej w Lopburi, północ, mój pociąg jest opóźniony o dwie godziny) pyta mnie, czy mam białą koszulkę. Skoro nie, to on mi da swoją, kanadyjską. Po czym maluje na niej flamastrami mój osobisty portret. W akcie wdzięczności oferuję Krisowi piwo a cierpliwemu SOK-iście syrop z witaminami. Choć Kris to buddysta, to także artysta, piwem więc nie pogardzi.

Tajskie pociągi radośnie spowalniają podróż, wzbogacają o doświadczenia (awaria i zmiana pociągu w środku lasu), pociągi kształcą. Nie dajcie sobie wmówić w kasie, że druga klasa, że w trzeciej nie będzie miejsc siedzących. Będą zawsze, a jak nie będzie, to usiądziesz sobie na plecaku i poczekasz aż coś się zwolni.

***

Thai hospitality

Though the legendary Thai smile, which has been a marketing thing in the first place, has already become a mere half-smile (incidentally I witnessed a conversation between two French tourists, I mean travellers, in a hippie Julie’s hostel in Chiang Mai, complaining that those Thais aren’t grinning as they should according to the guidebook, especially in Seven Eleven; why don’t you try to smile after working all day at the counter, Monsieur?) but the hospitality of Thais has no limits. I was lucky to experience it from couchsurfers and randomly met people. They are always happy to host you, show around, offer food. Passers-by will be glad to strike a photo pose or to talk (keep it reasonable though – if at some point the subject of the conversation shifts to visiting a shop with souvenirs/leather/vacuum cleaners – it is time to say your goodbyes). And the key to Thai smile is your own – sincere – grin.

/

Tajska gościnność

Choć ze słynnego tajskiego uśmiechu, stanowiącego od samego początku chwyt marketingowy, pozostał ledwie życzliwy półuśmiech (miałem zresztą okazję być świadkiem rozmowy dwóch francuskich turystów, znaczy podróżników, w hippisowskim Julie’s hostel w Chiang Mai, w której to rozmowie obaj panowie narzekali, że ci Tajowie to wcale się nie szczerzą tak, jak to opisują w przewodnikach, zwłaszcza w sklepach całodobowych; spróbuj zatem się pouśmiechać po całym dniu pracy przy kasie, cwaniaczku), to gościnność Tajów nie zna granic. Miałem okazję jej doświadczyć poprzez couchsurfing oraz poprzez przypadkowo spotkane osoby. Zawsze chętnie ugoszczą, pokażą, oprowadzą, poczęstują. Przechodnie chętnie do zdjęcia zapozują i porozmawiają (zachowaj zdrowy rozsądek i jeśli rozmowa niepostrzeżenie schodzi na temat zwiedzenia sklepu z pamiątkami/skórą/odkurzaczami – grzecznie pożegnaj rozmówcę). Uśmiechem – i w tym tkwi cały sekret – na Twój (szczery) uśmiech odpowiedzą.

***

Hitch-hiking

Hitch-hikers paradise. Thai people might not always quite understand the whole concept but they are always willing to help. Even in the middle of the city, in the darkest night. Moreover – they often give you a lift driving a pick-up car, which gives you a 360 degree view around (and which also means you will be rolling around when the road bends – Thais rarely use brakes).

/

Autostop

Tajlandia to kraj wręcz stworzony do łapania okazji. Tajowie może nie zawsze do końca rozumieją ideę autostopu ale zawsze chętnie pomogą. Choćby w środku miasta i w środku nocy. Ponadto, często podwożą pickupami, dzięki czemu zyskujemy niczym nieograniczoną przestrzeń do podziwiania widoków (często też turlamy się na tyle auta, bo tutejsi kierowcy nie mają w zwyczaju zwalniać na zakrętach).

***

The King

Respect the king (the King). No excuses. This man is a symbol, he has been ruling the country for more than 60 years. Don’t expect them to be “reasonable” about the subject. Even if a taxi driver asks you whether you think the king (the King) is beautiful, tell him he is. And you can add that the queen (the Queen) is elegant (she is actually).

/

Król

Królowi należy się szacunek i już. To człowiek-symbol, u władzy od ponad 60 lat. Tajowie do tematu nie mają i nie będą mieć dystansu. Nawet jeśli kierowca taksówki Cię zapyta, czy uważasz, że król (Król) jest piękny, to odpowiedz, że jest. I dodaj, że królowa (Królowa) jest elegancka (co zresztą jest prawdą).

***

Girls and all else

For many the first association they make when thinking of Thailand is sex-tourism, sex-liberty etc. While it might be true to some extent, luckily that sex is not all over the place. For a sex-oriented tourist there are special districts, all else looks normal. Moreover, regular Thai girls are quite shy. And suspicious about white men, they do know what those guys came here for. On the other hand, there are many Thai women hunting for a white husband – this is related to both economy and demography of the country. Women make most of Thailand’s population. What is more, a part of the male minority are monks. Another part are so called ladyboys – physically born as men and on the way to transform into opposite sex. And even if a man is a 100% man, he is probably gay… Poor Thai girls, not much to choose from.

I mentioned the girls being shy. But the gays and ladyboys are definitely not! A guy travelling alone should always stay alert. The most embarrassing situation that happened to me was when I was cycling uphill and was taken over by a shared open-back taxi. I had to listen to love declarations shouted out by one Thai guy while the cab was slowly climbing up. As the hill was really steep, the only sound I was able to make was loud panting, which made the perv even more horny…

Anyway, let’s start the trip!

/

Dziewczyny i cała reszta

Wiadomo – pierwsze skojarzenie to Tajlandia-seksturystyka, seks-wyzwolenie itp. Jest w tym odrobina prawdy, ale całe szczęście seks nie wylewa się wszędzie drzwiami i oknami. Dla turysty o sprecyzowanym profilu są odpowiednie dzielnice, poza nimi wszystko w normie. Ba, tajskie dziewczyny są wręcz bardzo nieśmiałe! A do białego często podchodzą z nieufnością, świadome, czego biały w Tajlandii szuka. Z drugiej strony, wiele Tajek „poluje” na białego męża, co wiąże się nie tylko z sytuacją ekononiczną ale i demograficzną kraju. Otóż w Tajlandii większość obywateli stanowią kobiety. Ponadto, część męskiej mniejszości to mnisi. Kolejna część to tzw. ladyboys czyli fizycznie faceci na różnych etapach transformacji w kobietę. A jak już facet jest facetem, to i tak jest spore prawdopodobieństwo, że to gej. Biedne Tajki naprawdę nie mają w czym wybierać…

Wspominałem, że dziewczyny bywają nieśmiałe. Za to geje i ladyboys – wręcz przeciwnie! Samotny facet musi się od nich bez przerwy opędzać! Najbardziej żenująca sytuacja, która mi się przydarzyła, miała miejsce podczas wycieczki rowerowej: pedałując (tfu!) pod stromą górkę, musiałem wysłuchać deklaracji miłosnych pewnego Taja, siedzącego w zbiorczej pickup-taksówce, ślimaczącej się przede mną. A że podjazd był naprawdę stromy, jedynym dźwiękiem, który byłem w stanie z siebie wydobyć, było głośne dyszenie, co jeszcze pewnie dodatkowo świntucha nakręciło…

Tak czy inaczej – po krótkim wstępie czas rozpocząć wycieczkę:)

Flying back, 2010.12.08

A bus to the outskirts of Delhi, then a minibus with two European sadhu-clowns inside, with their forehead painted and Quechua sleeping backs in their hands… A short quarrel at the entrance to the airport building (I didn’t care to print out the ticket reservation, and it seems to be a problem here; furthermore, my final destination is London… – “On what grounds are you allowed into UK? Do you have the right visa?” – “European Union state citizens don’t need visas to enter UK, and Poland is a member state of EU” – “Please wait, we will check on that…”) and I’m on my way home.

I run through those thousands of kilometres again in my mind… Eight and a half months on the road, so many places, so many people met, so many experiences, so many images I can see before my eyes… There I climbed a glacier wearing sandals, there I bathed in a mud volcano, I looked in the eyes of thousand-year old stone faces, I was speechless in holy places, stared at overwhelming landscapes, cursed the steep way up, loved the speed downhill, I didn’t understand but I could feel, I saw the wounds of war, love and hate, contagious joy and immense poverty, I met real friends, had a million of glass eyes watching me and a monkey hypnotized with a sandwich, I saw Taj Mahal and krakowiak dance danced in the middle of the night on a bridge in Tbilisi. I was amazed.

 

 

Thank you all whom I met on the way and who pushed me further, many a time in an unexpected direction. I hope we will meet again soon.

 

***

 

Autobus do przedmieść Delhi, potem minibus, a w nim dwóch europejskich sadhu-klownów, z pomalowanymi czołami i śpiworami Quechua… Krótka scysja przy wejściu na lotnisko (nie wydrukowałem sobie rezerwacji lotu, a tutaj stanowi to problem; ponadto, moim portem docelowym jest Londyn… -„Na jakiej podstawie wolno Panu przebywać na terytorium Zjednoczonego Królestwa? Ma Pan odpowiednią wizę?” – „Obywatele Unii Europejskiej nie potrzebują wiz, by wjechać do UK, a Polska należy do Unii.” – „Proszę poczekać, sprawdzimy to…”) i już nieodwołalnie wracam do domu.

Jeszcze raz w myślach przebywam te tysiące kilometrów… 8 i pół miesiąca podróżowania, tyle miejsc, tylu poznanych ludzi, tyle doświadczeń, tyle obrazów przemyka mi przed oczami… Tu wdrapałem się na lodowiec w sandałach, tam kąpałem się w błotnym wulkanie, spojrzałem w oczy tysiącletnim twarzom z kamienia, oniemiałem z zachwytu w świętych miejscach, zapatrzyłem się w oszałamiające pejzaże, przeklinałem drogę pnącą się pod górę, uwielbiałem pęd w dół, nie rozumiałem, ale nawet nie rozumiejąc, czułem, ujrzałem świeże ślady wojny, miłość i nienawiść, zaraźliwą radość i niezmierzoną biedę, poznałem prawdziwych przyjaciół, obserwowały mnie miliony szklanych oczu i jedna małpa, zasadzająca się na kanapkę, widziałem Taj Mahal i krakowiaka odtańczonego w środku nocy na moście w Tbilisi. Byłem zachwycony.

 

 

Dziękuję wszystkim, których spotkałem po drodze i którzy pchnęli mnie dalej, często w nieoczekiwanym kierunku. Obyśmy się wkrótce ponownie spotkali.

Agra, Delhi, 2010.12.07

 

Before I get on the train to Agra, on the platform I meet lots of friendly people whom I educate a little about Poland and Europe, and who in exchange teach me something about India and (finally! I’m so ashamed…) some words in hindi.

On the train I meet a delightfully nice family who invite me to their place; unfortunately I have to refuse – I hate booking tickets in advance! The youngest fellow, Krishna, wants to join me in my trip back to Poland, where he is planning to eat chocolate all the time. I promise to meet the guys during the wedding of one of twenty year old brothers – he doesn’t know yet whom he would marry, but the date is already fixed…

I arrive in Agra in the middle of the night and begin my walk towards the most obligatory Indian tourist attraction, Taj Mahal that is. Taxi drivers can’t stop to wonder why I don’t get on and try to extend the distance from the station to the mausoleum (in fact it is no more than 9 kilometres). I reach the gate before they even open it. The sunrise is not there either…

After some perturbations related to the impossibility of storing my backpack (the cloakroom guy didn’t get up early enough) I finally reach the court… The sun is slowly rising and lighting up the snow white structure, beautifully decorated with fine ornaments. This is probably the craziest token of love ever made and the most elegant mausoleum in the world. But we all know about, and so do those hordes of tourists spoiling my photo…

And the lastest, but really, stop before I get home – Delhi… The capital city publicized as modern metropolis welcomes me with narrow and cramped streets and fake tourist information centres. After finding a cheap hotel (I get a room with a balcony, which makes watching street life even easier) and a little wash (useful after a long train journey) I decide to at least try and feel a little bit of the city where I would only be staying 24 hours…

I get on the subway (those security checks are ridiculous; a perfect place to be a white terrorist – a Westerner is never checked properly) and experience the greatest denseness in my whole life! Here nobody ever waits for passengers to get off, right after the doors open, hundreds of shouting and sweating guys jump in, compressing the space to an unbelievable point – you have no choice, you have to embrace your neighbour… What if you want to alight? Your elbows will be your best friends… No mercy!

Before the night falls, I have a look at the Red Fort and the buildings around, walk along busy streets, try out some street food (ask the customers that are already eating for prices) and purchase a couple of souvenirs in a shop run by a certain Johnny, an Indian who starts a conversation in fluent Polish and tells me the story of his long stay and commercial career in Poland. We both regret that I’ll be leaving India tomorrow. Next time I come to Delhi, I know whom to look for!

Two weeks spent in India is not even enough for an introduction to what could happen… This country, with all its colourful diversity, is a quest to tackle one more time. The sooner, the better…

 

***

 

Zanim wsiądę w pociąg, który zawiezie mnie do Agry, spotykam na peronie mnóstwo przyjaznych ludzi, których edukuję nieco w temacie Polski i Europy, a którzy rewanżują mi się garścią informacji o Indiach i uczą mnie (w końcu! Aż mi wstyd…) paru podstawowych zwrotu w hindi.

W samym pociągu spotykam przesympatyczną rodzinkę, która zaprasza mnie do siebie; niestety, muszę odmówić – ech, te bilety lotnicze! Za późno, by zmienić rezerwację. Najmłodszy szkrab, Krishna, chce ze mną lecieć do Polski, gdzie planuje bez przerwy objadać się czekoladą. Ostatecznie umawiamy się na odwiedziny podczas wesela jednego z dwudziestojednoletnich braci – jeszcze nie wie, kto zostanie jego połową, ale termin już wyznaczony…

Do Agry docieram w środku nocy i ruszam w marsz ku absolutnie najbardziej koniecznej indyjskiej atrakcji turystycznej, którą stanowi Taj Mahal. Taksówkarze nie mogą się nadziwić, że nie daję się podwieźć i starają się wirtualnie wydłużyć dystans dzielący dworzec i mauzoleum (tak naprawdę to nie więcej niż 9 km). Do bramy docieram jeszcze przed otwarciem i przed świtem…

Po perypetiach związanych z niemożnością przechowania mojego plecaka (strażnik szatniany najwyraźniej zaspał) w końcu docieram na dziedziniec… Słońce powoli wstaje i oświetla śnieżnobiałą konstrukcję, przepięknie zdobioną finezyjnymi ornamentami. To bodaj najbardziej odjechany dowód miłości i najelegantsze mauzoleum na świecie. Ale przecież wszyscy o tym wiemy, również chmary turystów co rusz wchodzące mi w kadr…

I najostatniejszy naprawdę już przystanek przed powrotem – Delhi… Stolica, zapowiadana w informatorach przeróżnych jako nowoczesna metropolia, wita mnie ciasnymi i zatłoczonymi uliczkami i fałszywymi centrami informacji turystycznej. Po znalezieniu taniego hoteliku (szczęśliwie dostaję pokój z balkonem, z którego mogę podziwiać życie uliczne) i odświeżeniu się po długiej pociągowej podróży, postanawiam choćby liznąć atmosfery miasta, w którym pozostanę niecałą dobę…

Wsiadam w metro (ech, te kontrole bezpieczeństwa przed wejściem! Warto tu zostać białym terrorystą – białego nawet porządnie nie zrewidują) i doświadczam największego ścisku w mojej karierze, większego niż to można sobie wyobrazić! Tutaj nikt nie czeka, aż pasażerowie wysiądą z wagonu, zaraz do środka wskakuje horda rozwrzeszczanych i spoconych facetów, wprowadzająca taką kompresję, że chcąc nie chcąc trzeba się obejmować i tulić z sąsiadami… A może masz ochotę wysiąść? Łokcie w ruch i nie miej litości!

Przed zapadnięciem zmroku zdążę tylko zerknąć na Czerwony Fort i okoliczne budowle, przespacerować się ruchliwymi ulicami, popróbować przysmaków z nocnych straganów (o ceny najlepiej pytać klientów, będących w trakcie konsumpcji) i zakupić parę pamiątek w sklepiku prowadzonego przez niejakiego Johnnego, Indusa, który przemawia do mnie płynną polszczyzną i opowiada historię swojego wieloletniego pobytu i handlu w Polsce. Obaj żałujemy, że już nazajutrz opuszczam Indie. Będąc następnym razem w Delhi, wiem do kogo się zwrócić w pierwszej kolejności!

Dwa tygodnie spędzone w Indiach to nawet nie przedsmak tego, co mogłoby się wydarzyć… Kraj ten, wraz z całą swą kolorową różnorodnością, to wyzwanie, które na pewno jeszcze raz podejmę. Oby jak najszybciej…

Goa (Margao, Palolem Beach), 2010.12.02

My piece of junk reaches Margao only 4 hours late (on the way the coach staff try to get some extra money from me – luggage handling fee and … handling fee). From hear I head for Palolem beach, recommended by Jankiel, who is already there, waiting. Before I get on the right local bus, I go to the railway station in order to book a ticket to Agra. I’m only 131st on the waiting list. OK, there goes the berth…

And the Palolem beach itself… Well, if you looking for solitude, peace and quiet then you might be disappointed… But on the other hand, the parties that go on here are relatively quiet and not so frequent. And the beach, built up with colourful coco-houses (I lodge in one of them – 200 rupees for a room with a bathroom, just a little dirty) has its special charm…

Jankiel tries to convince me to be the only non-Jewish participant of Jewish party in Jewish House… I refuse politely – I’m too busy with splashing in the water and rolling in the sand. The laziness is occasionally interrupted by the feelings of guilt, wearing colourful saris and selling ridiculously useless stuff that can’t be bought by any sober person. They try to make tourists feel sorry for them and tell stories about their 10-person family, alcoholic father etc. and even though I know this is invented, I still know that their life is far from easy.

And so I keep rolling – between the mild waves and the guilt…

 

***

 

Mój wehikuł dociera do Margao z jedynie 4-godzinnym opóźnieniem (po drodze załoga autokaru próbuje jeszcze mnie naciągnąć na opłatę za bagaż i obsługę techniczną). Stąd zmierzam ku Palolem beach, poleconej przez Jankiela, który już tam jest i czeka. Zanim wsiądę w odpowiedni lokalny autobus, wybieram się na stację kolejową, coby zarezerwować bilet do Agry. Jestem, bagatela, 131 na waiting list. O miejscu do spania mogę zapomnieć…

A sama Palolem beach… Hm, jeśli ktoś poszukuje odludzia i wyciszenia to raczej się zawiedzie… Z drugiej strony, imprezy, które się tu odbywają, są stosunkowo ciche i nie ma ich zbyt wielu. A plaża, zabudowana kolorowymi coco-house’ami (w jednym z nich się lokuję – 200 rupii za pokój z łazienką, umiarkowanie obskurny) posiada pewien specyficzny urok…

Jankiel próbuje mnie namówić, bym został jedynym nie-Żydem na na żydowskiej imprezie w Domu Żydowskim, ja jednak grzecznie odmawiam – jestem zajęty pluskaniem się w wodzie i turlaniem się po piasku. Byczenie przerywają co jakiś czas wyrzuty sumienia, sprzedające przeokropną tandetę, której nikt trzeźwy nie kupi. Próbują brać turystów na litość i opowiadają o swojej 10-osobowej rodzinie, ojcu alkoholiku itp. i choć wiadomo, że to ściema, to wiem przecież, że ich życie wcale nie jest łatwe.

I tak się turlam – między łagodnymi falami a wyrzutami sumienia…

Mumbai, 2010.10.30

The train from Chennai to Mumbai (25 hours) is cramped but I’m lucky to have my berth for myself. Inside and outside mountains of rubbish are growing – the Hindus never use dustbins. The floor inside the train becomes filled with colours and nobody of the train staff ever cares to clean this mess up. This is sometimes done by “private enterprises” – unbelievably dirty boys who, on their knees, wipe the floor with a dirty rug and then stretch out their palm, waiting for some coins… There are so many beggars crossing the train, they get on at every station and walk all coaches in an endless procession. The old lady has hardly finished moaning about her misery when the singing blind boy walks in; the skinny bearded grandpa is still waving his palmless arm in my face when the legless guy limps holding onto his cane… And others are queuing – gypsies hitting the drums, a transvestite offering his (her?) blessings… Sometimes you might think this promenade has all been invented by some sick film director and you are just watching his picture… But this is really happening. In order not to get completely crazy, you have to become resistant in some way. You can’t help them all… A different film they’re playing outside the window, your eyes are treated to some bitter-sweet landscapes: a little bit of tropical forest, a roll of slums falling into pieces, decorated with coloured sari drying in the sun… The picturesque poverty – this is what we, the Westerners, snapping the shots like machines, adore and this is our reason for coming here. The fascination soon becomes awe, the peace of mind they promised in travel agency leaflet gets kicked out with that only leg of the beggar limping the street, your conscience might even be awakened… It is harder and harder to push that camera button, some of the images you’d rather just remember or – even better – forget…

The city of Mumbai grants you with some intense impressions, too – enormous colonial (the British never built such huge structures in their own country) and the poorest of the poor eating rice with their dirty hands from a piece of newspaper folded on the pavement, yellow-black cabs honking angrily, cricket players and their snow-white vests, the annoying hucksters… The latter are really difficult to get rid of, particularly when looking for a hotel… I almost put up a fight… Eventually I unite with one accidentally met Israeli (code name Jankiel) and we find a decent two-person room for 300 rupees a person, right next to the Gate of India and Taj Mahal hotel. Those two spots have to be checked out, especially that around the Gate there are often Bollywood scouts looking for Western-looking extras… I was trying to make myself visible but no luck this time…

Another place you just have to visit is Dhobi Ghat, the biggest manual laundry in the world. A view impossible to describe… Such big assembly of fabrics, colours, trousers, sari… And all those people – working harder than you can imagine, hardly ever using any modern technology at all – most of them hit the stone tubs with dry clothes dawn till dusk, bathing in the very same tubs once in a while, looked at by neighbours from other tubs and gawkers like myself.

Beware of those who offer you the “permit” for taking pictures. And please, do remain respectful when interfering into privacy of people working there…

So many other places to see in Mumbai, so many temples, mosques, palaces… Impossible to experience during such a short stay…

My coach to Goa is already waiting.

 

***

 

Pociąg z Chennai do Mumbaju (25 godzin) jest zatłoczony, ale całe szczęście mam swoją pryczę na wyłączność. Wewnątrz i na zewnątrz stopniowo rosną góry śmieci, bowiem Indusi nie uznają koszy. Podłoga pociągu wkrótce nabiera kolorów – do obowiązków obsługi nie należy bowiem jej sprzątanie. Zajęcia tego podejmują się natomiast „firmy prywatne”, jednoosobowe, tak brudne, że ledwie widać ich twarz, na klęczkach omiatające podłogę czarną od brudu szmatą i wyciągają dłoń po zapłatę… Żebrzących w pociągach jest zresztą wielu, dosiadają się na każdej stacji i przemierzają wszystkie wagony w niekończącym się pochodzie. Jeszcze jedna staruszka nie przestała lamentować nad swą niedolą, a już zaraz za nią śpiewa niewidomy chłopak; jeszcze suchy jak patyk brodacz nie skończył wymachiwać mi przed nosem kikutem ręki, a za nim kuśtyka kuternoga… A w kolejce jeszcze cyganie z bębenkami, transwestyta błogosławiący na lewo i prawo, człowiek bez nóg… Chwilami wydawać by się mogło, że korowód ten wymyślił jakiś chory reżyser, a ja po prostu oglądam film… Tymczasem to się dzieje naprawdę. Żeby nie zwariować, człowiek musi się uodpornić, przecież nie da się im wszystkim pomóc… Drugi film grają za oknem – kadry przemykające obok to słodko-gorzkie pejzaże: raz tropikalny las, raz odrapane slumsy, przyozdobione suszącymi się kolorowymi sari… Malownicza bieda – oto, co my, ludzie zachodu, pstrykający fotki na lewo i prawo, tak uwielbiamy i po którą się do Indii wybieramy. Zachwyt jednak łatwo przeobraża się w grozę, spokój ducha obiecany w folderze reklamowym zostaje wykopany jedyną zdrową nogą kaleki rozłożonego na ulicy, pojawiają się wyrzuty sumienia… Coraz trudniej przycisnąć spust migawki, niektóre obrazy lepiej po prostu zapamiętać, a jeszcze lepiej – zapomnieć…

W samym Mumbaju doznania również intensywne – imponująca kolonialna architektura (tak okazałych gmaszysk Brytyjczycy nigdy nie wznieśli u siebie) i obdartusy jedzące brudnymi palcami ryż z kawałka gazety rozłożonego na chodniku, wściekle trąbiące żółto-czarne taksówki, gracze w krykieta i ich śnieżnobiałe wdzianka, irytujący naganiacze… Od tych ostatnich ciężko się opędzić, zwłaszcza podczas poszukiwań hotelu. Na tyle ciężko, że w jednym przypadku prawie przechodzę do rękoczynów. W końcu zwieram szyki z przypadkowo napotkanym Izraelczykiem (pseudonim: Jankiel) i znajdujemy przyzwoity pokój dwuosobowy za 300 rupii od osoby, o rzut beretem od Bramy Indii i hotelu Taj Mahal. Te dwa punkty należy obowiązkowo odfajkować, zwłaszcza, że przy Bramie kręcą się często skauci bollywoodzkich wytwórni filmowych, poszukujący białych statystów. Mi się tym razem nie poszczęściło, choć starałem się być widoczny z daleka…

Innym miejscem, które trzeba zobaczyć jest Dhobi Ghat, największa pralnia ręczna świata – widok nie do opisania… Takie nagromadzenie tkanin, kolorów, spodni, sari… I ci ludzie – pracujący w pocie czoła, z rzadka tylko wspierający się zdobyczami nowoczesnej techniki – 90% praczy przez cały dzień wali mokrymi ubraniami w kamienne wanny, w których się zresztą później kąpią, obserwowani przez współpracowników z wanny obok oraz przez gapiów takich jak ja. Uwaga na naciągaczy, oferujących „pozwolenie” na fotografowanie i apel o umiar w ingerencji w prywatności ludzi tam harujących…

A poza tym, tyle jeszcze w Mumbaju świątyń, meczetów i pałaców… Nie do ogarnięcia podczas tak krótkiego pobytu…

A tymczasem czeka już na mnie autokar na Goa.

Mahabalipuram, 2010.11.28

I take the advice of Kris and skip sightseeing Chennai (formerly known as Madras) and I get on the bus or even two that carry me to Mahabalipuram (Mamallapuram) – the kind drivers explain to me where to get off. I only notice the noisiness, chaos and crowdedness of Chennai, as well as a corpse in a plastic bag carried by two skinny guys, I can also smell the presence of the river – before I can even see it in her pitch-black elegance, my nostrils get struck with a vile stench…

The buses somehow manage not to fall to pieces before completing the 60 km in just above 2 hours. I am relieved to get out of the hot, sweaty interior and start an intense sightseeing in Mamllapuram – there is an immensity of temples, one more impressive than the other, with all the amazing sculptures… The most famous one is the Shore Temple, picturesquely thrown right next to the beach (my advice is to enter through a hole in the fence – you save 250 rupees; the locals only pay 10)… Next to it – a little Shiva altar, sculpted hundreds of years ago, flushed with waves… And there is the characteristic rock, called Krishna’s butterball, whom the Brits couldn’t move, though they are said to have used a thousand of elephants to pull… This is what the souvenir seller is telling me, not wanting to sell me anything at all, he only wants to join me in my stroll, but maybe I will find a little while to visit his little shop (so called studio). We settle for an exchange – I get rid of my knife made in China as well as my dirty T-shirt (“Don’t worry, I will wash it”) and obtain a couple of souvenirs – it is high time I started collecting these…

Early in the morning when hundreds of little shops, so colourful and noisy last night, are still asleep covered with metal blinds, I’m having a walk at the seaside. I consider having a morning swim, but I change my mind after noticing an elderly mister crouching next to the sea, defecating and throwing his chef-d’oeuvre into the waves… Now I can see clearly all the excrements – human, cow, pig, dog, goat – lying around the beach… I make my stroll a little shorter and head back for Chennai. This time the means of transportation I take is a school bus – crowded more than you can imagine, with a dozen or so kids hanging outside, catching the wind in their hair…

 

***

 

Za namową Krisa odpuszczam sobie zwiedzanie Chennai (dawniej Madras) i ładuję się w autobus, a nawet dwa, do Mahabalipuram (Mamallapuram) – mili kierowcy instruują mnie, gdzie się przesiąść. Odnotowuję jeszcze hałaśliwość, chaotyczność i tłoczność Chennai, a także zwłoki w plastikowym worze, dźwigane przez dwóch chudzielców, wyczuwam też obecność rzeki – zanim ją ujrzę w jej całej smoliście czarnej okazałości, do moich nozdrzy dociera niemiłosierny smród…

Rozklekotane autobusy pokonują dystans 60 km w nieco ponad 2 godziny. Z ulgą wytaczam się z gorącego, dusznego wnętrza i rozpoczynam intensywne zwiedzanie Mamallapuram – świątynia na świątyni, co jedna to bardziej efektownie zdobiona rzeźbami – najsłynniejsza to Świątynia Nabrzeżna, położona malowniczo tuż przy plaży (polecam wejście przez dziurę w ogrodzeniu i zaoszczędzenie 250 rupii – to cena dla białasa, Indusi płacą jedynie 10), a obok wyrzeźbiony setki lat temu w kamieniu ołtarzyk Shivy, omywany falami oceanu… I jeszcze charakterystyczny głaz, zwany Krishna’s butterball, którego nie udało się ruszyć Brytyjczykom, choć podobno zorganizowali w tym celu tysiąc słoni… Tak przynajmniej gawędzi handlarz pamiątek, który nie chce mi nic sprzedać, tylko potowarzyszyć w zwiedzaniu, ale może jednak się skuszę i zajdę do jego sklepiku (tzw. pracowni). Miły sprzedawca przystaje na handel wymienny; pozbywam się m.in. noża turystycznego made in China oraz – z uczuciem pewnego zażenowania – brudnego T-shirtu („Nie szkodzi, wypiorę sobie”) a wchodzę w posiadanie kilku pamiątek, które czas najwyższy zacząć kolekcjonować…

Nazajutrz wczesnym rankiem, gdy setki sklepików, tak kolorowych i gwarnych wczoraj wieczorem, wciąż śpią przykryte metalowymi storami, wybieram się na spacer nabrzeżem. Rozważam możliwość porannej kąpieli, ale moje chęci studzi widok starszego pana, przykucniętego tuż nad brzegiem morza, defekującego w najlepsze mimo mojej obecności i wrzucającego swe dzieło pełnymi garściami w morskie fale… Jakby wyraźniej dostrzegam teraz odchody – ludzkie, krowie, psie, świńskie, kozie – zalegające na plaży… Skracam spacer do minimum i ruszam z powrotem do Chennai. I tym razem wybranym przeze mnie środkiem transportu jest autobus, jednak tym razem jest to autobus dość niezwykły – poziom jego zatłoczenia zostaje podniesiony do sześcianu, a to dlatego, że wszystkie okoliczne dzieciaki jadą właśnie do szkoły. Wszyscy na wszystkich wiszą, tu łokieć, tam kolano, tam broda pod pachą. Kilka, może kilkanaście osób nie mieści się wewnątrz – czepiają się zatem drzwi i okien autobusu i chwytają wiatr we włosy…