Galle, 2010.09.09

Galle, located on the very south edge of the island, welcomes us with a nice tourist information centre where we even find folders in Polish! What makes this city is mostly its colonial architecture left untouched by Lanka citizens, thus auto-preserving itself in a very charming way. Galle feels very sleepy… Out of all the tourist activities I choose to walk the ramparts of 17th century Portuguese fort embracing the old town, I also have a little splash in the ocean. Then a glass of whisky with local businessmen hanging out in the beach and evacuation to the guesthouse to avoid the rain.

East of Galle you can find villages with those famous stick fishermen, fishing on posts stuck in the sand some tens of metres away from the beach. A very picturesque view, just beware of the fishermen asking you for money after you took their photos…

Nearby villages have a lot to offer – spice gardens with little spice shops, homemade jewellery spots (full respect for melting gold in home conditions), batik manufactures (some of those paintings truly deserve to be treated as works of art).

***

Galle, położone na samym południu wyspy, wita nas sympatycznym punktem informacji turystycznej, dysponującym nawet folderami w języku polskim. Miasto to przede wszystkim kolonialna architektura, której Lankijczycy nie naruszyli, konserwując ją na swój niepowtarzalny sposób. Galle sprawia senne wrażenie… Z czynności turystycznych zaliczam obchód po murach siedemnastowiecznego portugalskiego fortu, okalających stare miasto, a także pluskam się we wzburzonym oceanie. A potem whisky na plaży z lokalnymi biznesmenami i ucieczka do hostelu przed deszczem.

Na wschód od Galle znajdują się wioski, w których można spotkać słynnych rybaków „na tyczkach”, łowiących ryby, siedząc na palach wbitych w dno oceanu, kilkanaście metrów od brzegu. Widok malowniczy, trzeba tylko uodpornić się na natrętów, próbujących wyciągnąć pieniądze za zdjęcia ze swoim udziałem.

Okoliczne wioski oferują mnóstwo innych atrakcji – począwszy od przyprawowych ogrodów z przyklejonymi do nich sklepikami, poprzez domowe wytwórnie biżuterii (szacunek za topienie złota w warunkach chałupniczych), po manufaktury batików – pięknie barwionych tkanin, z których niektóre jak najbardziej zasługują na miano dzieł sztuki.

Dambulle, Sigirya, 2010.09.08

In Dambulle the main tourist attraction is the complex of temples carved in rock (hilarious price for entering), huge golden statue of Buddha and Buddha figure museum (interesting architectonic idea – you have to enter the building through the mouth of a demon) as well as the museum of painting – the last one being a complete disappointment, low quality prints pretending to be canvases do not bring out any positive emotions…

Then come Sigirya – a definite must-see when in Sri Lanka. The palace erected in 5th century by prince Kasyap on top of magmatic rock with its system of pools is still surprising with its vision; scientists still have no idea how the engineers managed to bring water to top levels. You can also find the famous rock paintings here, depicting half-naked women – the colours are surprisingly vivid… The guards deny that they might have been painted over in the meantime, though.

From the very top you can admire a magnificent view of the surrounding endless jungle – a perfect place to see sunsets and sunrises (in the very romantic companion of ever-present monkeys).

 

***

 

W Dambulle z kolei znajduje się kompleks świątyń wykutych w skale (wstęp słono płatny), wielki złoty posąg Przebudzonego i muzeum figur Buddy (ciekawy pomysł architektoniczny w postaci wejścia do rozdziawionej gęby demona), a także muzeum malarstwa – to akurat kompletne rozczarowanie, bowiem naciągnięte na krosna kiepskiej jakości wydruki nie wywołują pozytywnych emocji…

Sigirya to absolutne must-see na Sri Lance. Wzniesiony w V w. przez księcia Kasyapa na skale magmowej zespół pałacowy z jego siecią basenów zachwyca rozmachem i myślą konstrukcyjną – po dziś dzień naukowcy nie mają pewności, w jaki sposób budowniczym udało się doprowadzić wodę na górne poziomy. Ponadto, znajdują się tu słynne na całą wyspę malowidła naskalne, przedstawiające półnagie kobiety – jak na tysiącletnie freski, prezentują podejrzaną intensywność kolorów – strażnicy zarzekają się jednak, że nikt nigdy ich nie podmalowywał. Ja jednak wciąż jestem pełny podejrzeń… Z najwyższego poziomu, gdzie mieścił się niegdyś pałac władcy, roztacza się wspaniały widok na otaczającą Sigiryę dżunglę – idealne miejsce na podziwianie wschodów i zachodów słońca (w romantycznym towarzystwie wszędobylskich małp, ma się rozumieć).

Polonnaruwa, 2010.09.07

This time we’re taking a bus; this method is a lot less comfortable – in peak hours (and those tend to extend to synchronize with Singapore, the key business partner for Sri Lanka) it is so cramped that you are never sure if you’re reaching into your pocket or that of your neighbour… Vigilance is recommended. Food sellers jump in once in a while, as well as all sorts of beggars, adding to the congestion.

Huge ruins of 12th century temples spread on large area do not impress us that much after Aduranapurna, though there are some places that astound us – like frescoes representing events from Buddha’s life and what is said to be the biggest statue of walking Buddha – now one head shorter than originally but still majestic.

 

***

 

Tym razem podróżujemy autobusem; ta metoda jest zdecydowanie mniej wygodna – w godzinach szczytu (przedłużających się do godzin wieczornych ze względu na różnicę czasu w stosunku do Singapuru, kluczowego partnera biznesowego Sri Lanki) bywa tu tak ciasno, że trudno mieć pewność, czy sięga się do kieszeni własnej czy sąsiada… Zalecana czujność. W autobusie występują również w dużych ilościach „doskakujący” sprzedawcy wszelkich przysmaków a także żebracy, wprowadzający dodatkowe zagęszczenie…

Imponujące ruiny świątyń, pobudowanych w XII w., rozrzucone na olbrzymim terenie nie robią aż tak wielkiego wrażenia jak te w Aduranapurnie, niemniej znajduje się tu kilka punktów wzbudzających zachwyt – jak choćby freski przedstawiające sceny z życia Buddy i ponoć największa na wyspie figura Buddy kroczącego – obecnie pozbawiona głowy, ale wciąż prezentująca się majestatycznie.

Anuradhapura, 2010.09.05

Next stop: Anuradhapura. A truly magical place thanks to the historic “theme park” – on a big surface countless thousand and more years old structures are scattered – among other items the once biggest brick dagoba – Jetavana (with bunches of monkeys walking it up and down), 2000 years old Bodhi tree and Abhayagiri dagoba – currently under repair (when the guard was not watching we climbed the scaffoldings passing hundreds of surprised female workers who pass the bricks from one hand to the other, thus organizing transportation to the top of the structure).

And all that we get to see thanks to Surgath, the owner of nearby restaurant, who got to like us so much that not only he drove us around but he also made us taste the delicious Ceylon tea, took us to participate in a ceremony in the temple of Ganesha, where I receive blessings and protection against all evil (the mass is quite interesting, consisting mostly in eating), then he invited us to a roof party and at the end of the day he brought us to … a funeral banquet (this time we took over the steering wheel as our host had been drinking). That banquet was an odd experience, too – we could see no signs of sadness at all – everybody was chatting joyfully, playing cards, telling jokes and chewing on bethel…

***

Następny przystanek to Anuradhapura – miejsce przemagiczne, głównie ze względu na „park atrakcji” historycznych: na rozległym terenie rozrzuconych jest mnóstwo budowli sprzed tysiąca i więcej lat – m.in. największa swego czasu ceglana dagoba – Jetavana (oblepiona chmarami wałęsających się małp), ponad 2000-letnie drzewo Bodhi i dagoba Abhayagiri, gdzie trwają obecnie prace konserwacyjne i gdzie – pod nieobecność strażnika – można się wspiąć po rusztowaniach, mijając po drodze tłum zdziwionych robotnic, podających sobie z rąk do rąk cegły, wędrujące tym sposobem na sam szczyt dagoby.

A wszystko to oglądamy dzięki życzliwości Surgatha, właściciela pobliskiej knajpki, który polubił nas na tyle, że nie dość, że – zupełnie za darmo – urządził nam objazdówkę po zabytkach, ale również poił nas wyśmienitą cejlońską herbatą, zabrał nas do świątyni Ganeśy – boga-słonia, w której otrzymuję błogosławieństwo i ochronę przed złymi mocami (tutejsza „msza” wygląda bardzo ciekawie i polega głównie na objadaniu się ryżem i owocami), następnie zostaliśmy zaproszeni na wspólne śpiewy na dachu domu, a na koniec zawiózł nas na… stypę (tym razem to my prowadziliśmy auto, bowiem nasz gospodarz był już lekko wstawiony). Ciekawa sprawa – na stypie nie dało się wyczuć atmosfery smutku czy przygnębienia – wszyscy rano rżnęli w karty, żuli bethel i żartowali…

Kandy, 2010.09.04

Lots of attractions to experience in Kandy – we check out the huge Buddha statue located on the top of the hill (with a staircase on his back; from the shoulder level you can admire the beautiful panorama of the town that has kept its provincial character, with lovely walks winding around green hills) as well as the Museum of Archaeology (it is so covered with dust that it can be considered a museum item itself) and the Temple of the Tooth (10US for the entrance, our round ticket does not apply) where every evening a special ceremony is held – presenting the golden urn with the tooth of Buddha inside. The crowds who gather in the temple become driven by some sort of hysteria, pushing their way as close to the sacred object as possible. Beware of “guides” waiting for you in front of the place – it is difficult to rid of them and they will try to charge you after your visit.

 

***

 

W Kandy – sporo atrakcji, z których zaliczamy umiejscowiony na szczycie góry wielki posąg Buddy (z klatką schodową na plecach – z poziomu ramion można popodziwiać piękną panoramę miasteczka, które – mimo sporych rozmiarów – zachowało prowincjonalny charakter, z urokliwymi uliczkami wijącymi się pośród zielonych pagórków), a także muzeum archeologiczne (które samo w sobie można by uznać za eksponat, choćby ze względu na warstwę kurzu pokrywającą całe wnętrze) i Świątynię Zęba (10USD za wstęp, nasz karnet tu nie działa), gdzie co wieczór odprawiana jest ceremonia odsłonięcia złotej urny z zębem Buddy wewnątrz. Wydarzeniu temu towarzyszy histeria tłumu wiernych, przepychających się bezwzględnie, byle dostać się w pobliże relikwii. Uważajcie na „przewodników” grasujących pod świątynią – ciężko ich spławić, a na koniec wycieczki każą sobie słono płacić.

Colombo, 2010.09.03


Our trip to Sri Lanka happened quite unexpectedly – my schedule suddenly became a little “dense” when my friend called me to come to his wedding in China and we decided not to go to India this time as it would be a waste to stay there just for a couple of days. We found what seemed a good alternative – a 150USD connection with Colombo. Thus, we decided to spend a week in Sri Lanka.

Later on we understood this was not the smartest decision – this island has so much to offer that we would need a couple of months to explore it…

After landing in Colombo we go straight to CCF (Central Cultural Fund) where we plan to purchase the entrance ticket for all historic sites spread across the island (50USD, but it’s worth it – individual tickets sometimes cost 25 or 20 dollars). The seat of CCF is located in quite a special place – next to the UN building, protected with soldiers in huge numbers, wandering about the place with big guns hanging on their backs (military presence is clearly visible in all Sri Lanka – though officially the Tamil Tigers have been crushed, the situation is not 100% safe). While walking we cannot help noticing that the opinion about Colombo being one of the ugliest capital cities in the world is probably true… Though the omnipresent little restaurants called “hotels” have a charm impossible to deny….

In tourist information centre located in the building of Colombo railway station a very nice mister not only buys us the tickets to Kandy but he also invites us to his little hotel (real hotel, not a restaurant) in that town (out of season you can easily find places for 6-7USD a double, this time we pay 10 but it is well worth the price – a very reasonable standard, I can fully recommend Blue Haven hotel).

Railway trips are worth a separate paper or maybe a book: second and third (my favourite) class coaches are always cramped, you have to fight for your seat… I recommend you staying in the corridor, next to ever-open door from which you can hang outside as the locals do and stare at the landscapes passing in front of your eyes (you can have a good look as the speed of the train is never too high). Railway tracks often pass through slum areas, to be found very often in places where 2004 tsunami had its share of destruction (a couple of people told us of their experience – including dramatic climb onto trees to escape the waves; interesting thing – many of the houses have been rebuilt by Polish engineers).

 

***

Wizyta na Sri Lance wypadła nam dość nieoczekiwanie – z powodu napiętego terminarza (zostałem wezwany do Chin na ślub przyjaciela) musieliśmy zrezygnować z podróży do Indii. W poszukiwaniu alternatywnego rozwiązania znaleźliśmy tanie połączenie z Colombo (poniżej 150$ w jedną stronę) i postanowiliśmy poświęcić tydzień na zwiedzanie Sri Lanki.

Po niewczasie zrozumieliśmy, że to błąd: wyspa ma do zaoferowania tyle atrakcji, że aby je wszystkie spokojnie zaliczyć potrzeba kilku miesięcy.

Po wylądowaniu w Colombo kierujemy się zaraz ku CCF (Central Cultural Fund), gdzie planujemy zakupić karnet wstępu do miejsc historycznych rozsianych po całej Sri Lance (50USD, ale warto, bo pojedyncze bilety kosztują nierzadko po 25, 20 dolarów). Siedziba CCF ulokowana jest dość ciekawie, bo obok siedziby ONZ, otoczonej ogromną ilością żołnierzy, spacerujących po okolicy (obecność wojska wyczuwalna jest zresztą na całej wyspie – choć oficjalnie Tamilskie Tygrysy zostały rozbite, to sytuacja wciąż nie jest w 100% pewna). Przy okazji zauważamy, że opinia, iż Colombo jest jedną z najbrzydszych stolic świata, nie jest wcale przesadzona… Choć z drugiej strony nie da się odmówić uroku rozsianym wszędzie knajpkom, zwanym tutaj „hotelami”.

W biurze informacji na dworcu kolejowym przemiły pan nie dość, że kupuje nam bilety na pociąg do Kandy (centrum kraju), to jeszcze zaprasza nas do swojego hoteliku w tymże mieście (poza sezonem można na Sri lance nocować od 6-7 dolarów za dwójkę, my tym razem płacimy 10, ale warto – standard jest naprawdę przyzwoity, z czystym sumieniem polecam hotel Blue Haven).

Podróże koleją to odrębny temat: w drugiej, a zwłaszcza trzeciej (mojej ulubionej) klasie prawie zawsze panuje ścisk, o miejsca siedzące trzeba zaciekle walczyć… Ja polecam miejsce w korytarzu przy wiecznie otwartych drzwiach, z których można – wzorem miejscowych – pozwisać na zewnątrz i popodziwiać krajobrazy mknące przed oczami (choć mknące to niewłaściwe określenie, bardziej pasowałoby „dostojnie kroczące”, zważywszy na prędkości rozwijane przez lankańskie pociągi). Trakcje kolejowe często przecinają podmiejskie dzielnice slumsów, skleconych z byle czego, występujących w dużym zagęszczeniu zwłaszcza na terenach zniszczonych przez tsunami w 2004 r. (parę osób opowiadało nam o swoich doświadczeniach – łącznie z dramatyczną wspinaczką na drzewo celem uniknięcia porwania przez fale; co ciekawe – wiele spośród zniszczonych domów zostało odbudowanych przez Polaków).

Tehran, 2010.08.28

Our favourite tourist attraction in Tehran is… the embassy of India. We hope to get our visas quickly and smoothly.

But no, nothing is as easy as we thought. After five hours of waiting for a talk with the consul, we are informed that Mr Consul doesn’t know what to do and he needs to call the embassy in Warsaw, but unfortunately it is closed for a holiday right now, please come in two days, goodbye.

Luckily, our host, the unique Ali, is very patient and lets us stay for a couple of more days, cooking new delicious Iranian meals everyday. In the meantime we book our tickets for Sri Lanka – we don’t have to worry about visas there, we just get them at the airport for free. And – finally – we do a little bit of sightseeing in Tehran! While visiting the Golestan palace (a big structure put together under the reign of Qajar dynasty, the last king being famous for his interest in women – they say he had thousands of them – and the liking for spending money, this palace being a good example; it is also a good example of tasteless eclecticism: the West meets the East but this meeting won’t end up in anything good) we meet Z., the girl who had once helped us to find our way to the National Museum. Our conversation starts in a very innocent way – we listen to the criticism of the last Qajar king, who made Iran lose most of its territory, but soon our talk takes an unexpected turn into modern times.

A couple of years ago Z., eminent employee of the National Museum, was organizing quite a big cultural event – it was supposed to be important enough to draw the attention of the infamous president, Mahmoud Ahmadinejad. He wanted to take part – which should be a good thing after all as it would increase the prestige of the act… But… The very last moment he expressed his objection towards the fact that there would be women-reciters appearing on stage. Z., who had worked a lot to prepare the event in its original form, expressed her frustration during a phone conversation with a friend. What she didn’t know was that it was all recorded. For using the words “stupid president” Z. was facing charges that could make her end up in prison (was it because she gave away the secret?) but eventually she “only” got relegated, threatening phone calls and a couple of friends ceasing to talk to her.

During our evening walk through the streets of Tehran (people are busy celebrating the death of Imam Ali – during this celebration adult guys cry like babies, even though the Imam died 1400 years ago; one other feature of the day is organizing meals for passers-by so that it brings good luck to the cook. Without even asking we get a bowl of ash, delicious thick soup) Z. tells us about demonstrations that took place in Azadi street after presidential election fraud. From her window Z. was watching the 3-million crowd and taking photos. Too bad, one of the soldiers “securing” the demonstration spotted her and pointed his gun towards her. And then… A visit in the apartment, a search and the order to delete all photos, occasional insults and “accidental” hit by a policeman a couple of days later…

And so we sit in a café in Artists’ Park (a great place, where all Tehran art bohemians gather – the cultural life in Iran has not died yet, though Khamenei is trying to do his best… Recently he is planning on passing the law banning all kind of musical education) and think about this extraordinary country, destroyed by its own/un-own government and we admire the courage of the people who, in spite of permanent lack of normality, remain friendly and smiling…

We leave Iran with a mix of feelings… We send a bunch of sms to all the friends whom we met on the way (most of them call us back right away) and on the 2nd of September we get on the plane to Sri Lanka (a stopover in Sharjah), ready for new sensations…

 

***

 

Ze stołecznych atrakcji turystycznych odwiedzamy tym razem… ambasadę Indii, licząc na szybki i łatwy odbiór wizy.

Nie jest to jednak tak proste jak byśmy sobie tego życzyli… Po pięciu godzinach oczekiwania na obowiązkową rozmowę z konsulem, zostajemy poinformowani, że pan konsul nie wie, co z nami zrobić i musi zadzwonić do ambasady Indii w Warszawie, ale tak się właśnie nieszczęśliwie złożyło, że tam akurat świętują, proszę wpaść za dwa dni, żegnam państwa.

Całe szczęście, że nasz gospodarz, Ali, jest bardzo cierpliwy i chętnie nas gości, gotując nam coraz to nowe, przepyszne irańskie dania. My tymczasem rezerwujemy bilety na lot na Sri Lankę, gdzie o wizy martwić się nie trzeba, bowiem Polacy otrzymują je za darmo na lotnisku. Zabieramy się też w końcu na zwiedzanie Teheranu – czynność, która, z różnych względów, głównie indyjskich, pozostawała do tej pory na drugim planie. Podczas zwiedzania pałacu Golestan (okazała budowla wzniesiona za dynastii Qajar, której ostatni przedstawiciel znany był z hulaszczego trybu życia – ponoć miał kilka tysięcy kobiet – i rozrzutności, czego dowodem wspomniany pałac, którego wnętrze stanowi przykład dość zaskakującego eklektyzmu – Zachód spotyka się tu ze Wschodem, ale z tego spotkania nie wyniknie nic dobrego) trafiamy na Z., dziewczynę, która pomogła nam się odnaleźć w okolicach Muzeum Narodowego przy okazji naszej poprzedniej wizyty w stolicy. Wywiązuje się dyskusja, zaczynająca się całkiem niewinnie – od krytyki ostatniego władcy z linii Qajar, za którego panowania Iranowi ubyło większej części terytorium, ale wkrótce wkraczamy w obszary o wiele bardziej współczesne i zatrważające. Kilka lat temu Z., wybitna pracownica Muzeum Narodowego, organizowała duży event kulturalny – na tyle znaczący, że chęć uczestniczenia zgłosił wciąż urzędujący niesławny prezydent Mahmoud Ahmadinedżad. W ostatniej chwili zgłosił jednak obiekcje odnośnie programu – nie spodobało mu się mianowicie, że występować będą kobiety-recytatorki i nakazał skreślić ten punkt. Z., która naprawdę sporo się napracowała nad organizacją imprezy w tej formie właśnie, dała upust swej wściekłości w rozmowie telefonicznej. Nie wiedziała, ma się rozumieć, że jej komórka jest na podsłuchu. Z. groziła nawet kara więzienia za użycie sformułowania „głupi prezydent” (czyżby chodziło o ujawnienie tajemnicy państwowej?), ostatecznie skończyło się na degradacji, telefonach z pogróżkami i zerwaniu kilku przyjaźni.

Podczas wieczornego spaceru ulicami Teheranu (właśnie obchodzona jest rocznica śmierci imama Alego, podczas której dorośli faceci płaczą ze smutku, choć przecież minęło już 1400 lat; innym przejawem świętowania jest organizowanie ulicznego poczęstunku dla przechodniów – coby ten uczynek przyniósł ofiarującym pomyślność. Niepytani o zdanie otrzymujemy po talerzu ash, pysznej gęstej zupy), Z. opowiada nam również o demonstracjach, które odbyły się swego czasu na ulicy Azadi. Ze swojego okna Z. obserwowała 3-milionowy tłum i pstrykała zdjęcia. Niestety, dostrzegł to jeden z żołnierzy „ochraniających” demonstrantów i zaczął do niej mierzyć z karabinu. A potem… wizyta w mieszkaniu, rewizja, nakaz wykasowania zdjęć, szykany i „przypadkowe” spałowanie kilka dni później…

Siedzimy sobie razem przy kawie w Parku Artystów (wspaniałe miejsce, w którym zbiera się teherańska bohema artystyczną, bo życie kulturalne jeszcze w Iranie nie umarło, choć Chamenei czyni wielkie starania, by tak właśnie się stało, m.in. forsując projekt ustawy zakazującej nauki gry na instrumentach muzycznych) i dumamy nad tym niezwykłym krajem, gnębionym przez jego własny-niewłasny rząd i podziwiamy hart ducha ludzi, którzy, mimo chronicznego braku normalności, pozostają życzliwi i uśmiechnięci…

Żegnamy Iran z mieszanymi uczuciami, wysyłając garść sms-ów do wszystkich przyjaciół, których tu poznaliśmy (większość z nich natychmiast oddzwania lub odpisuje). Drugiego września wsiadamy do samolotu na Sri Lankę (przesiadka w Sharjah), gotowi na zupełnie nowe doznania…

Yazd, 2010.08.26

We reach the Yazd coach station so early that we decide to have a nap in the grass and sleep some more…

Woken up with shouts of hucksters, we hit the town – before it gets too hot to walk at all. We take local bus to Dowlat Abad garden, surrounded with a wall and fat towers and big wind tower dominating over the whole construction. You can see those towers everywhere in Yazd – they used to make an early air-conditioning system.

We get lost in the narrow streets full of clay houses – Yazd is the perfect place if you are a fan of old architecture. On our way we bump into the museum of Quran and other holy books – we cannot really appreciate the beauty of the words but we admire the elegance of the letters meticulously written on those pages of hundreds of years…

Accidentally we enter a mirror mosque – a truly amazing place! Millions of precisely cut pieces of glass flick with every tiny move that takes place inside the temple. I walk the soft carpets among crying women and men mumbling something in a sort of a trance… I stare speechless at the ceiling shining at me with those mirror eyes…

At lunch time we reach Amir Chakhmakh – the gate in the city centre, once a part of splendid temple complex, now a space for some shops and restaurants – one of the restaurants is open and – event though it is Ramazan – we manage to eat something. A bunch of soldiers eating at the table next to ours shows us the right way of eating chizi – a sort of purée with meat. Then a couple of photos together and we are free to leave.

Next to Amir Chakhmakh we find a hostel of the same name – we enter just to check and … we stay, finding a friendly owner and a promise of an interesting excursion next day.

In the evening we lodge on the roof (5 dollars a bed) and meet a great bunch of people from Baluchistan – they smoke water pipe for half the night and they speak no English or even Persian. We fall asleep in the best viewpoint in the whole town – the panorama of roofs and the light-up gate set us in a dreamlike condition…

And next morning we start the big tour! We all go together – me, Magdalena, Łukasz, Polish traveller we met on our roof, Czech couple and two drivers, father and son, the son having the looks of a serial killer.

We take one day to drive around the surroundings, we visit caravanserais, huge ice tanks, abandoned clay villages forming multi-level labyrinths where we run and jump like kids. We also climb the shaking minaret – I will never say a bad word about those muezzins anymore, no matter how bad singers they might be – squeezing through those twisted narrow corridors leading to the top is not an easy task… We stuff ourselves with pomegranates growing basically everywhere – they taste a little sour – it is not yet the right season – but I find them delicious.

At the end of the trip we visit the infamous tours of silence – old Zoroastrian structures located in the outskirts of Yazd. Not that long before (70 years ago those practices were banned) they were used as the place for abandoning dead bodies, leaving them to wild birds. Built on top of hills those towers overwhelm with their gloominess and …silence, a lot more silent than any other. At the foot of the mountains are “modern” Zoroastrian tombs, very similar to what we are used to in Europe. Though not very numerous anymore – it is said that there only a couple of thousands left in Iran – Zoroastrians still follow their beliefs and visit their holy places.

And in the evening – again – a night bus. Direction: Tehran. Our final visit…

 

***

 

Na dworzec autobusowy zajeżdżamy tak wcześnie, że aż musimy się położyć na trawie i dospać kilka brakujących godzin.

Obudzeni wrzaskami autokarowych naganiaczy, ruszamy do miasta – zanim zrobi się niemiłosiernie gorąco, jak zawsze w południe. Komunikacją miejską dostajemy się do Dowlat Abad garden, otoczonego murem i pyzatymi basztami, z pokaźną wieżą wiatrową w środku – wież takich jest zresztą w Yazd jest mnóstwo – stanowiły one wczesną formę klimatyzacji i wiele z nich zachowało się do dziś.

W następnej kolejności gubimy się w gąszczu wąskich uliczek zapchanych domkami z gliny – Yazd to prawdziwa uczta dla oczu wypatrujących starej architektury. Podczas naszej wędrówki trafiamy do muzeum Koranu i innych świętych ksiąg – choć nie jesteśmy w stanie docenić piękna zawartego w treści, to przynajmniej możemy się pozachwycać elegancją zawijasów wypełniających karty kilkusetletnich tomisk.

Zupełnie przypadkiem pakujemy się do lustrzanego meczetu – piorunujące wrażenie! Miliony precyzyjnie przykrojonych kawałków lustra migoczą przy każdym, najdrobniejszym ruchu, zachodzącym we wnętrzu świątyni. Stąpając po miękkich dywanach pośród szlochających kobiet i mężczyzn bełkoczących coś w transie, wpatruję się oniemiały w sufit, migoczący do mnie lustrzanymi oczami…

W porze obiadowej docieramy do Amir Chakhmakh – bramy w centrum miasta, stanowiącej niegdyś część wspaniałego kompleksu świątynnego, a obecnie dającej schronienie kilku handlarzom i restauratorom – jedna z knajpek jest nawet otwarta i, mimo trwającego Ramadanu, udaje się nam coś zjeść – obecna tu mocna ekipa żołnierzy prezentuje nam instruktarz spożywania chizi – rodzaju purée z mięsem. A potem kilka wspólnych fotek z mundurowym i już jesteśmy wolni…

Tuż przy bramie Amir Chakhmakh trafiamy na hostel o tej samej nazwie – z ciekawości zachodzimy do środka i… zostajemy, zachęceni miłą atmosferą i sympatyczną gadką właściciela i obietnicą jutrzejszej wyprawy po okolicach miasta.

Z innej beczki: udaje mi się w końcu naprawić niedomagające od pewnego czasu buty – za równowartość dolara uliczny szewc fachowo rozwiązuje mój problem. Znowu mogę chodzić!

Wieczorem lokujemy się na dachu hostelu (5 dolarów) i spotykamy przemiłą ekipę z Beludżystanu – przez pół nocy pykającą fajkę wodną i nie mówiącą w żadnym normalnym języku… Zasypiamy w najlepszym punkcie widokowym w całym mieście – panorama dachów Yazdu i podświetlana brama Amir Chakhmakh wprawiają w stan sennej błogości…

A nazajutrz rano – wycieczka objazdowa! Ruszamy mocną ekipą: ja, Magdalena, poznany na hostelowym dachu Łukaszem, podróżnikiem z Polski, sympatyczną parką czeskich studentów oraz z naszymi kierowcami – jeden z nich ma fryzurę za milion dolarów i fizjonomię boksera, a drugi, ojciec pierwszego, jest zupełnie normalny:)

Wykonujemy całodniową rundkę po okolicy, zaliczając karawansaraje, gigantyczne zbiorniki na lód, opuszczone gliniane wnioski, tworzące kilkupoziomowe labirynty, po których brykamy wesoło jak dzieci. Gramolimy się również na chyboczący się minaret – nigdy więcej nie powiem nic złego o muezinach, nawet tych najbardziej fałszujących – przeciśnięcie się krętymi wąskimi korytarzykami prowadzącą na szczyt budowli wymaga niezłej formy… Poza tym obżeramy się rosnącymi wszędzie owocami granatu – co prawda są nieco kwaśne, wszak to jeszcze nie sezon, ale mi osobiście ich smak pasuje jak najbardziej.

Na zakończenie objazdówki nie lada atrakcja, czyli wieże milczenia – stare zoroastryjskie konstrukcje położone na peryferiach Yazdu, służące jeszcze do niedawna (ok. 70 lat temu praktyk tych zakazano) jako miejsce porzucania zwłok, wydawanych na pastwę krążących wokół ptaszysk. Wzniesione na szczytach gór, wieże przytłaczają swoją posępnością i … ciszą, w jakiś osobliwy sposób cichszą od innych cisz. Zaś u stóp góry mieści się cmentarz zoroastryjski w uwspółcześnionej formie, podobnej do cmentarzy katolickich. Choć wyznawców zoroastryzmu nie pozostało w Iranie wielu – ponoć tylko kilkadziesiąt tysięcy – to wciąż praktykują swą wiarę i odwiedzają swoje święte miejsca.

A wieczorem – jak zwykle – nocny autobus. Kierunek: Teheran. Tym razem po raz ostatni…

Shiraz, Persepolis, 2010.08.24

Another sunrise seen in a bus station… We reach Shiraz. We will see the city later, though – now we hop on a minibus heading to Marvdasht. From there we catch a taxi to the legendary Persepolis, ancient seat of Persian kings (2.5 USD for the ride). The entrance ticket is so unbelievably cheap and it makes us enter such a magical place… After crossing the gate guarded by four bearded monsters (called Lamassus) we get sucked into the ruins of palaces, with many reliefs preserved, as well as full-volume sculptures of various monsters… After climbing the tomb we have a look back. And we are impressed. The whole site might not be huge but facing all the ghosts of kings from thousands of years ago makes it a unique experience…

Noon, back to Shiraz (after long negotiations with taxi drivers) where we are “taken over” by Fay, niece of Hadi, who in turn is a good friend of “our” Ali. Fay is a very modest girl, with every hour of our hanging out together we drag more and more surprising information – she studied a couple of faculties, she spent some time in Malaysia and she is… the first female airplane pilot in the history of modern Iran… She shows us the bank of the river called Dry. We pass small bars, tea-houses and lawns full of picnicking families (some even put up tents and stay there for night; very popular activity in Iran – you can put up tents virtually everywhere), she leads us to the beautiful Eran park, shrine of Hafez (a famous poet) and treats us to some fancy and delicious dinner… At the end of the evening she brings us to the weekend cottage built by her father; this house is so huge that they are using it for holding wedding ceremonies for hundreds of people.

After a night with noisy hotel fan we start our walk through Vahir bazaar with all its narrow and twisting streets, then we check out a couple of ancient hamams (paid entrance, but the prices are very low; in Vakil hamam they also exhibit old carpets), mosques, Arg Karim Khan castle (interesting inclined tower), Saadi shrine and Shah Cheragh prayer house (magnificent mirror-clad ceiling and walls); then we get on the night bus to Yazd…

Esfahan, 2010.08.23

Esfahan

In Esfahan we check out the Imam Square and all things around it – both mosques built here amaze us, in two different ways. The Shah mosque – is immense and its acoustics is unbelievable (if you place yourself right, you can hear the echo of a rustling banknote; a fat mullah wandering around shows us this trick); the other one – Loftollah – has the quaint and intimate feel that facilitates contemplation. And those psychedelic patterns on the ceiling!

We have a walk through the bazaar surrounding the square (it is said to be the second biggest in the world after Tian’an Men – the square, not the bazaar) – after long-lasting and fruitless search of sandals that would replace the pair I’m wearing we head for the coach station, where we meet a wacky Korean girl, who refuses (or is too ignorant to know the rules) to wear the scarf and trousers, causing a big disturbance with her snow-white legs and the strangest accent ever… We wish her good luck, though in radically Islamic country her ways might bring trouble (she already had some bad experience with taxi drivers having their hands all around her)…

 

***

 

W Esfahan z atrakcji turystycznych zaliczamy właściwie tylko plac Imama wraz z przyległościami – oba stojące tu meczety zachwycają, każdy na swój sposób. Jeden – meczet Szacha – przytłacza ogromem przestrzeni i akustyką (stojąc w odpowiednim miejscu można usłyszeć donośne echo szeleszczącego banknotu – sztuczkę tą prezentuje nam tłusty mułła, przechadzający się to tu, to tam), a drugi – Loftollah – kameralnością wnętrza, zachęcającą do wyciszenia i kontemplacji psychodelicznych wzorów pokrywających sklepienie.

Zaliczamy również spacer po bazarze okalającym plac (ponoć drugi pod względem wielkości po Tian’an Men – plac, nie bazar) – po długotrwałych i bezowocnych poszukiwaniach butów, mogących zastąpić moje rozlatujące się sandały, udajemy się na dworzec autobusowy, gdzie poznajemy szaloną Koreankę, nie uznającą (nie znającą tematu?) chust i spodni, wzbudzającą spore zamieszanie swoimi wyeksponowanymi białymi łydkami i absolutnie niezrozumiałym akcentem… Życzymy jej powodzenia, choć w kraju tak radykalnie muzułmańskim, swoją prezencją może napytać sobie biedy (już zresztą miała pewne przeboje z taksówkarzami, którzy brali się za jej obmacywanie)…