Mexico 2020-2022

Mexico City|Guadalajara|Puerto Vallarta|Sayulita|M.|Manzanillo|Lázaro C|Tecpán|Acapulco|Marquelia|Puerto Escondido|Mazunte|San José del P|Oaxaca|Mitla|Cuicatlán|Teotihuacan|Mixquic|Puebla|Pachuca|Xalapa|Casitas|Papantla|Orizaba|Cordoba|Veracruz|Villahermosa|Palenque|Agua Azul|San Cristobal|Sumidero|Chamula|Campeche|Edzná|Mérida|Sisal|Izamal|Chichen Itza|Valladolid|Bacalar

(Each destination follows this pattern: English text 1st, photos 2nd, Polish text 3rd/najpierw po angielsku, potem zdjęcia, potem po polsku)

I had been promising myself to go there for many years, but by some strange coincidence these plans never materialised. It took a coronavirus pandemic and a lockdown in Poland for the vision of a trip to Mexico to materialise. Actually, choices were limited – forced to sit around for months and desperate to start travelling again, I could only pick between very few countries that remained open to tourism and didn’t require any additional paperwork like a vaccination or Covid test result. Amidst the various shades of red, denoting different degrees of border closure, a large green splash on the map of the Americas was winking at me amicably. Mexico was letting me know that the time was right for me to finally realise my dream of visiting it.
The painful memory of the chaos of getting out of Europe at that time has already faded and I have almost forgotten the Matrix of fighting with the airlines, who put the responsibility for the pandemic chaos entirely on the passengers, setting up a true obstacle course, which I approached several times, once arriving running at the departure gate only to be turned away. In the end, after several approaches (and money thrown down the drain), I managed to get out of Lisbon (luckily this city is a beautiful one, which somewhat helped reducing the resulting stress) and leave the virus-infected continent behind, holding on to my ticket to Mexico City.

May travel never again look like it did during Covid!


In Mexico one can:

indulge in getting your hands oily while munching on delicious local food (for those interested: there are always vegan options, you just have to explain patiently what is off-limits for you), meet friendly drivers who are always willing to pick up a hitchhiker and sometimes stop at a hidden, empty and picturesque beach along the way; one can get drunk on tequila or (better) mezcal, marvel at the architecture and the colours used for decorating buildings, feel safe even in cities with a bad reputation such as Acapulco, admire the impressive Aztec ruins (Palenque, in my opinion, easily wins over Chichen Itza), check the great Olmec heads, see the snowy peaks (or even climb them), fall in love with Puerto Escondido (where at that time you could also taste Polish food and beverages at Casa de Pierogi, now they have moved out of this town), get sunburt on the coast, party in the capital, go home before dark so as not to provoke robbers; one can also attend many colourful street festivals and experience interesting festivals and rituals such as Dia de Muertos in Mixquic, the crucifixion in CDMX, every wicked day in San Juan de Cholula, Chiapas; in the state of Chiapas, you can also find entire villages excluded from state jurisdiction (the so-called caracoles – snails), spot a whale from a shore, meet an iguana (almost everywhere), pay 10 pesos for an electric shock at the “Third World” bar in Oaxaca, watch wading flamingos in Sisal, swim in cenotes, or admire cacti of various sizes and fascinating shapes… Above all, you will meet many warm-hearted people who will be happy to exchange a few words, which may even develop into a long conversation or even a true friendship.

//back to top/do początku

Od wielu już lat obiecywałem sobie wybrać się tam, ale jakimś dziwnym trafem plany te nigdy się nie zmaterializowały. Trzeba było dopiero rozpełznięcia się po świecie koronawirusa i lockdownu przesiedzianego w Polsce, żeby wizja podróży do Meksyku nabrała bardziej konkretnej formy. Właściwie to nie było wielkiego wyboru – zmaltretowany wielomiesięcznym zasiedzeniem się i zdesperowany, żeby znów zacząć podróżować, miałem bardzo wąskie pole manewru – dosłownie kilka krajów na świecie pozostało otwarte na turystykę i nie wymagało żadnych dodatkowych dokumentów w rodzaju szczepienia czy wyniku testu na Covid. Pośród różnych odcieni czerwieni, oznaczających różne stopnie zamknięcie granic, na mapie Ameryk łypała do mnie przyjaźnie wielka zielona plama. Meksyk dawał mi znać, że nadszedł odpowiedni czas, bym wreszcie zrealizował marzenie o jego odwiedzeniu.

Wspomnienie transportowego koszmaru, jakim było wówczas wydostanie się z Europy, zdążyło już wyblaknąć i niemal już zapomniałem o matriksie walki z liniami lotniczymi, które odpowiedzialność za chaos pandemiczny całkowicie przerzuciły na pasażerów, urządzając im istny tor przeszkód, do którego podchodziłem kilkukrotnie, raz docierając zziajany pod samą bramkę odlotów tylko po to, żeby zostać zawróconym. Ostatecznie, po kilku podejściach (i pieniądzach wyrzuconych w błoto), udało mi się wydostać z Lizbony (całe szczęście, że to piękne miasto, trochę łagodzące wynikły z tej sytuacji stres) i zostawić za sobą zadżumiony kontynent, ściskając w dłoni bilet do Mexico City.

Oby podróżowanie już nigdy nie wyglądało tak, jak za Covidu!

W Meksyku można:

rozkosznie się ubrabrać, pałaszując przepyszne lokalne jedzenie (dla zainteresowanych: zawsze istnieją opcje wegańskie, tylko trzeba wytłumaczyć, o co chodzi), spotkać przemiłych kierowców, którzy zawsze chętnie wezmą na stopa, a bywa, że po drodze zatrzymają się na ukrytej, pustej i malowniczej plaży, upić się tequilą albo (lepiej) mezcalem, zachwycić się architekturą i kolorami na nią naniesionymi, czuć się bezpiecznie nawet w miastach o nie najlepszej reputacji jak Acapulco, podziwiać imponujące ruiny azteckie (Palenque wg mnie wygrywa z Chichen Itza) i wielkie głowy olmeckie, popatrzeć się na śnieżne szczyty (albo i nawet wspiąć się na nie), zakochać się w Puerto Escondido (gdzie można było wtedy również skosztować polskich potraw i trunków w Casa de Pierogi, obecnie wynieśli się z tego miasteczka), spalić się słońcem na wybrzeżu, spalić się czym innym właściwie wszędzie, zaimprezować w stolicy, wrócić do domu przed zmrokiem, żeby nie prowokować rabusiów, zaliczyć wiele kolorowych festiwali ulicznych i doświadczyć ciekawych świąt i obrzędów jak np. święto zmarłych w Mixquic, ukrzyżowanie w CDMX, właściwie każdy dzień w San Juan de Cholula w Chiapas; w stanie Chiapas można też spotkać całe wsie wyłączone spod państwowej jurysdykcji (tzw. caracole – ślimaki), wypatrzeć z brzegu wieloryba, spotkać iguanę (prawie wszędzie), zapłacić 10 pesos za porażenie prądem w barze „Trzeci Świat” w Oaxace, pogapić się na brodzące flamingi w Sisal, popluskać się w cenotes, można też pozachwycać się kaktusami w rozmaitych rozmiarach i o przeróżnych, fascynujących kształtach… I – przede wszystkim – można spotkać wielu bardzo serdecznych ludzi, którzy bardzo chętnie zamienią kilka słów, które niepostrzeżenie rozrosną się w długą rozmowę, a może nawet w prawdziwą przyjaźń.

//back to top/do początku

Mexico City

My Mexican adventure began in the capital city, all bolted and locking its attractions away during the during the pandemic. It wasn’t until I met Joaquín, a jolly street juggler (in the larger city, almost every intersection has its stock of artists, some will definitely impress you with their skills) who was staying in my hostel (the cheapest one possible, right by the Isabel la Catolica metro station), I learn that a simple knock on the right door and those seemingly closed bars let you in, offering a cheerful alcoholic atmosphere with a hint of conspiracy, manifested by the sudden silence as soon as a police car passes nearby. After tequila nights, I return to my hostel and fall asleep, listening to the sounds of the city and the noises coming from the other rooms, inhabited by many colourful characters. One night, for example, there is a Senegalese guy strolling back and forth in the hallway, complaining loudly about his girlfriend who has just ditched him so he has decided to shout out loud what exactly he will do to her should he ever catch her. Sleep comes slowly, just before dawn.…

In CDMX, I learn that it is best and cheapest to dine in the markets. And in general, it’s best not to be afraid of street food. One should also not be afraid of taking pictures (for the first few days, having read about crime situation in Mexico, I just snap away quickly with my mobile phone, but after a while I feel more comfortable – nevertheless, it’s a good idea not to wave your camera around everywhere you go).


I’m discovering the capital in small steps, as it reveals itself to me on subsequent visits – more Covid limitations are lifted, more tourist attractions can be visited again – the Frida Kahlo Museum (a very strict staff, not allowing you to snap photos inside), the incredible house/museum of Diego Ribera, the Teotihuacan pyramids near the city, the Guadalupe Shrine (and the huge devotional market adjacent to it – very recommendable;)…. Speaking of shrines – you should definitely check out the church of Santa Muerte, whose cult is one of those Mexico-only things. You can attend the mass, buy various talismans and other objects of magical powers… Shops selling magical goods and fortune-tellers/shamans are, by the way, quite a popular business – not only here, but in the whole of Central America – who wouldn’t be tempted to buy a powder that will make the object of our secret affection fall in love with us, or a candle that will cause our business enemy unbearable suffering?

In CDMX, I also take a journey back in time – in the family archives we managed to find the address of a German-Mexican couple with whom my parents had once exchanged letters and who had even visited us in the grey communist circumstances of the 1980s. They were very surprised when an adult guy knocked on their door claiming to be that Polish kid who had been messing around during their visit all those years ago. They ventually renewed their international and inter-family friendship and I, in the process, listenened to the life story of a very nice couple.

The city is huge – you can immerse yourself in it for a long, long time, constantly experiencing something new – markets, museums, parks, galleries, bookshops, ice cream parlours, taquerias, street protests, gender equality marches, cultural events of all kinds… But at some point, you have to leave it and get on with exploring the rest of the country.
I am leaving CDMX for the first time after a few weeks’ stay. It is the end of December 2020, and together with Joaquín, the merry circus man, we set off by blablacar for Guadalajara.

//back to top/do początku

Mexico City

Przygodę z Meksykiem rozpocząłem w stolicy, w czasie pandemii zaryglowanej i broniącej swoich atrakcji przed wirusem. Dopiero poznawszy Joaquina, wesołego ulicznego żonglera (w większych miastach prawie każde skrzyżowanie jest obsługiwane przez różnego rodzaju sztukmistrzów, niektórzy naprawdę imponują umiejętnościami) pomieszkującego w moim hostelu (najtańszy z możliwych, tuż przy stacji metra Isabel la Catolica), dowiaduję się, że wystarczy popukać w odpowiednie drzwi i zamknięte na trzy spusty knajpy wpuszczają do środka, oferując wesołą alkoholową atmosferę z nutką konspiry, objawiającej się nagłym zapadaniem ciszy, gdy tylko w pobliżu przejeżdża radiowóz. Po tequilowych wieczorach wracam do mojego hostelu i zasypiam, wsłuchując się w odgłosy miasta i dźwięki płynącego z innych pokojów, zamieszkiwanych przez wiele barwnych postaci. Np. jednej nocy po korytarzu przechadza się w tę i nazad gość z Senegalu, którego dziewczyna właśnie puściła kantem i postanowił w związku z tym wykrzyczeć na głos, co dokładnie jej zrobi, jak ją dorwie. Sen przychodzi powoli, tuż przed świtem…

W CDMX uczę się, że najlepiej i najtaniej stołować się na targowiskach. A w ogóle to najlepiej nie bać się street foodu. Nie bać się też fotografowania (przez pierwsze dni, naczytawszy się o przestępczości w Meksyku, pstrykam tylko z zaczajenia komórką, ale po jakimś czasie czuję się bardziej komfortowo – niemniej jednak, dobrze jest zachować zdrowy rozsądek i nie wymachiwać wszędzie aparatem).

Stolicę odkrywam na raty, w miarę tego, jak samo się przede mną odkrywa podczas kolejnych wizyt – kolejne covidowe obostrzenia są znoszone, kolejne atrakcje turystyczne można znowu zwiedzać – Muzeum Fridy Kahlo (bardzo cieciowe nastawienie pracowników, nie pozwalających pstrykać wewnątrz zdjęć), niesamowity dom/muzeum Diego Ribery, piramidy Teotihuacan w pobliżu miasta, sanktuarium Guadalupe (i przylegające do niego wielkie targowisko dewocjonaliów – polecam;)… A skoro o sanktuariach mowa – na pewno warto wybrać się do kościoła Santa Muerte, której kult jest osobliwością charakterystyczną dla Meksyku właśnie. Można wziąć udział w mszy, można nabyć różne talizmany i inne obiekty o magicznych mocach… Sklepiki z artykułami magicznymi i wróżami/szamanami to zresztą dość popularny biznes – nie tylko tutaj, ale w całej Ameryce Centralnej – któżby się przecież nie skusił na proszek, dzięki któremu obiekt naszych sekretnych westchnień w nas się zakocha albo taką świeczkę, która wywoła niemożebne cierpienia u naszego wroga biznesowego?

W CDMX odbywam również podróż w czasie – w rodzinnych archiwach udaje się nam znaleźć adres niemiecko-meksykańskiej pary, z którą kiedyś korespondowali moi rodzice i która nawet odwiedziła nas w szaroburych komunistycznych okolicznościach lat osiemdziesiątych. Bardzo byli zdziwieni, kiedy do ich drzwi zapukał facet, podając się za polskiego szkraba, który dokazywał podczas ich wizyty przed laty. Udało się odświeżyć międzynarodową i międzyrodzinną znajomość, a przy okazji wysłuchać historii życia bardzo sympatycznej pary.

Miasto jest olbrzymie – można się w nim zanurzyć na długi, długi czas, ciągle doświadczając czegoś nowego – targowisk, muzeów, parków, galerii, księgarni, lodziarni, taquerii, ulicznych protestów, marszów równości, imprez kulturalnych wszelakiego rodzaju… Ale kiedyś je trzeba opuścić i wziąć się za zwiedzanie reszty kraju.

Pierwszy raz opuszczam CDMX po kilku tygodniach pobytu. Jest końcówka grudnia 2020, wraz z Joaquinem, wesołym cyrkowcem, ruszamy blablacarem do Guadalajary.

//back to top/do początku

Guadalajara
My encounter with the capital of the state of Jalisco, Guadalajara, is rather brief – it was mainly an interchange station for me en route to the coast. In the nutshell, it’s a culturally attractive city by day and a heavily insecure one by night. Absolutely not to be missed is the local cathedral, with its partly Renaissance and partly Gothic looks, with its history dating back to the 16th century and being that of destruction (mainly by earthquakes) and rebuilding.
It is in Guadalajara that I get introduced to pulque, a very tasty, slightly beverage perfect for surviving a hot afternoon. It is also here, through Couchsurfing, I meet Eferh, a girl with a vision to set up an ecological-scientific-artistic commune by the sea. I will soon be able to see the seeds of this project being planted.


//back to top/do początku

Guadalajara

Stolicę stanu Jalisco, Guadalajarę, poznałem dość pobieżnie – stanowiła dla mnie głównie stację przesiadkową na trasie do wybrzeża. W największym skrócie – to miasto atrakcyjne kulturalnie za dnia i mocno niepewne w nocy. Absolutnie nie można przegapić tutejszej katedry, o wyglądzie trochę renesansowym, a trochę gotyckim, której historia sięga XVI wieku i jest historią niszczenia (głównie przez trzęsienia ziemi) i odbudowywania.

W Guadalajarze po raz pierwszy kosztuję pulque – tradycyjnego, lekko sfermentowanego napoju, idealnego na upalne popołudnie.

Poprzez Couchsurfing poznaję Eferh, dziewczynę z wizją założenia nad morzem ekologiczno-naukowo-artystycznej komuny. Wkrótce będzie mi dane obejrzeć zalążki tego projektu.

//back to top/do początku


Puerto Vallarta

It is here that I have my first opportunity to see the so-called voladores de Papantla in action. It is a very interesting sight: a few colourfully costumed lunatics spin on a huge carousel, hanging their heads down. Centuries ago, this ritual was practised to curry favour with the gods and to bring rain. Today, it is more about raining coins from the pockets of tourists.
Joaquín and I wander from hostel to hostel, kicked out due to, um, the incompatibility of my companion’s intense character with a certain necessary stiffness of of the staff (of the places thus passed, I recommend the El Sunset hostel the most). From time to time, we also got into violent discussions with the police and random passers-by who supposedly looked at us crookedly. You can never get bored with Joaquín!

The pebbly beaches of Puerto Vallarta have been carefully dominated by lofty hotel architecture, thus robbing them of their charm (the remains of which are saved by curious pelicans, seen here and there).

The New Year catches up with us suddenly on the beach, and at the last minute we stock up on supplies to celebrate. At one point we are joined by a sad steward from the USA (out of all the places in the world he chose PV, how unfortunate!), our conversation ends with the American running away from my favourite acrobat, pissed off by the fearful steward’s mourning for his recently deceased cat. From that point on, our paths – Joaquín ‘s and mine – part.

//back to top/do początku

Puerto Vallarta

To tutaj po raz pierwszy mam okazję zobaczyć w akcji tzw. voladores de Papantla. Bardzo ciekawy to widok: kilku kolorowo wystrojonych wariatów kręci się na wielkiej karuzeli, zwisając głową w dół. Przed wiekami rytuał ten był praktykowany celem uzyskania przychylności bogów i wywołania deszczu. Dzisiaj chodzi raczej o deszcz monet z kieszeni turystów.

Wraz z Joaquinem tułamy się od hostelu do hostelu, wyrzucani z powodu, hm, niekompatybilności intensywnego charakteru mojego towarzysza z pewną niezbędną sztywnością obsługi (z zaliczonych w ten sposób miejsc najbardziej polecam hostel El Sunset). Co jakiś czas też wdajemy się w gwałtowne dyskusje z policją i losowymi przechodniami, którzy ponoć krzywo na nas popatrzyli.Z Joaquinem nie da się nudzić!

Kamieniste plaże Puerto Vallarta starannie obudowano wyniosłą architekturą hotelową, ujmując im tym sposobem uroku (którego resztki próbują ratować ciekawskie pelikany, widoczne tu i ówdzie).

Nowy rok dopada nas znienacka na plaży, w ostatniej chwili zaopatrujemy się w surowce do świętowania. W pewnym momencie przyłącza się do nas nieszczęśliwy steward z USA (jakże niefortunnie wybrał punkt na mapie, choć pewnie mógł wybrać tyle innych!), nasza rozmowa kończy się ucieczką Amerykanina przed moim ulubionym żonglerem, rozjuszonym opłakiwaniem niedawno zmarłego kota przez strachliwego stewarda. Od tego momentu nasze drogi – Joaquina i moja – rozchodzą się.

//back to top/do początku


Sayulita

… is a seaside town filled with tourists (and so-called expats who felt comfortable enough to settle down here for a while) mainly from the United States, who have created for themselves something of a hipster-surfer English-speaking colony here, with customs more North American than Mexican. Hardly anyone here takes the trouble to learn even a few words of Spanish, the Mexicans are such strange little people who flit here and there and certainly need to be explained how they should live in their own country. The town is tailor-made for hipsters, with proper menus and prices swollen like a foot after a jellyfish burn. So far the influx of tourists doesn’t look like it’s going to diminish; they’ll probably be trampling each other soon.

Here I hang out with a Chicago rapper-to-be and a tarot fortune teller. Together we improvise a rap music video (“Beach Life Livin'”). Then I’m outta here.

“Beach Life Livin'” music video

//back to top/do początku

Sayulita

… to miejscowość nadmorska, wypełniona po brzegi turystami (a także tzw. expatami, którzy poczuli się tu na tyle dobrze, że się zasiedzieli na dłużej) głównie ze Stanów Zjednoczonych, którzy stworzyli tu sobie coś na kształt hipstersko-surferskiej anglojęzycznej kolonii, w której obowiązują obyczaje bardziej północnoamerykańskie niż meksykańskie. Mało kto zadaje tu sobie trud, żeby nauczyć się choćby paru słów po hiszpańsku, Meksykanie to takie dziwne ludziki, które się pałętają to tu, to tam i na pewno potrzebują, żeby im objaśnić, jak powinni żyć we własnym kraju. Miasteczko jest dostosowane do potrzeb hipsterów, z odpowiednimi menu i cenami napuchniętymi jak stopa po oparzeniu przez meduzę. Na razie nie zapowiada się, żeby napływ turystów miał zmaleć, pewnie niedługo zadepczą się nawzajem.

Zadaję się tu z chicagowskim początkującym raperem i z wróżbitką tarotową. Wspólnymi siłami improwizujemy rapowy teledysk („Beach Life Livin’”). Znikam stąd.

//back to top/do początku

M.
I meet up with Eferh again in a seaside village – let’s call it M., because I don’t think I have permission to reveal its name and location, mainly because of the locals’ fears of an increased influx of foreigners, their buying up of land and the commercialisation of this still peaceful place.
It was here that Eferh decided to purchase a large chunk of forest, a few hills and a stretch of river, and to create her dream community, where, in harmony with nature, it would be possible for everyone to devote themselves to both science and art. When I arrive here (January-February 2021), the project is still at a very early stage, the official procedures are underway, so for the time being, together with Eferh, her faithful companion Jorge and a couple of volunteers, we are just hanging out, getting to know the neighbours and friends and sunbathing. It is only towards the end of my stay that things take off: my friend takes possession of the land and gives us a guided tour of her property (I also made a video of this tour, explaining what the project is all about).

//back to top/do początku

M.

Ponownie spotykam się z Eferh w nadmorskiej wiosce – nazwijmy ją M., bo chyba wciąż nie mam zezwolenia na ujawnienie jej nazwy i lokalizacji, głównie z powodu obaw miejscowych przed wzmożonym napływem obcokrajowców, wykupowaniem przez nich ziemi i komercjalizacją tego wciąż spokojnego miejsca.

To tutaj Eferh postanowiła objąć pieczę nad wielkim kawałem lasu, kilkoma pagórkami i fragmentem rzeki i tu stworzyć swoją wymarzoną wspólnotę, gdzie, w harmonii z naturą, będzie można poświęcić się i nauce, i sztuce. Kiedy się tu zjawiam (styczeń-luty 2021) projekt jest wciąż na bardzo wczesnym etapie, trwają procedury urzędnicze, więc póki co wraz z Eferh, jej wiernym kompanem Jorge i parą wolontariuszy byczymy się, poznajemy sąsiadów i znajomych i plażujemy. Dopiero pod koniec mojego pobytu sprawy ruszają z kopyta: moja koleżanka wchodzi w posiadanie ziemi i robi nam oprowadzenie po swoich włościach (z tego oprowadzenia powstaje również materiał wideo, wyjaśniający, o co chodzi w projekcie).

//back to top/do początku


Manzanillo, Colima

… is a place where I only stopped for a moment. Notable event: in Manzanillo, on Campos beach, right next to the ugly power station, walking on the scalding black sand, I was unexpectedly treated to the sight of a whale lazily rolling over the waves. An incredible feeling, especially as the beach was completely empty, so you could say I was alone with the giant.

One other attraction is oundoubtedly a row of trees hidden in the residential area, bent to the ground by the weight of the iguanas that have taken a liking to them. If, after staring at them, you feel you need more – there is also an iguanarium nearby for you to visit.

//back to top/do początku

Manzanillo

… to miejsce, w którym zatrzymałem się tylko na chwilę; z rzeczy godnych odnotowania – w Manzanillo, na plaży Campos, tuż przy szpecącej krajobraz elektrowni, spacerując po parzącym w stopy czarnym piasku, zostałem niespodziewanie uraczony widokiem wieloryba, leniwie przewalającego się po falach. Wrażenie niesamowite, tym bardziej, że plaża była całkiem pusta, można więc powiedzieć, że byłem sam na sam z olbrzymem.

Drugą niewątpliwą atrakcją jest kilka drzew ukrytych w dzielnicy mieszkalnej, uginających się pod ciężarem iguan, które je sobie upodobały. Jeśli komuś by było mało wpatrywania się w te smoki, to w pobliżu znajduje się również iguanarium.

//back to top/do początku

Lázaro Cárdenas, Michoacán

A short stop in LC, where I was put for night by the drivers who picked me up, showing me a beautiful hidden beach on the way.

//back to top/do początku

Lázaro Cárdenas, Michoacán

Krótki przystanek w LC, gdzie zostałem przechowany przez kierowców, którzy zabrali mnie na stopa, po drodze pokazując mi piękną, ukrytą plażę.

//back to top/do początku

Tecpán

A charming little town with seemingly nothing going on, but chatting to randomly met people (who, as it turned out, were more than happy to show me around and even invited me to visit their house, where, among other interior decorations, were plates with John Paul II’s face on them) makes you learn that the town likes hosting mural artists who regularly decorate empty spaces with colourful paintings. Another curiosity is the somewhat mysterious Chinese lead, which adds some colour to the Tecpan carnival (but not this year, because, you know, Covid). You can also eat at a Chinese place – good and cheap food. Chinese cuisine in Mexico is a great option for the low-budget traveller.

//back to top/do początku

Tecpán

Urokliwe miasteczko, w którym na pozór nic się nie dzieje, alepo zagadaniu do losowo poznanych osób (które, jak się okazało, bardzo chętnie oprowadziły mnie po okolicy a nawet zaprosiły do siebie do domu, w którym jednym z elementów wystroju wnętrz były talerze z Janem Pawłem II), okazuje się, że miasteczko chętnie gości u siebie artystów-muralistów, którzy regularnie ozdabiają puste przestrzenie kolorowymi malunkami. Inną ciekawostką jest nie do końca wyjaśniony trop chiński, który dodaje kolorytu tecpańskiemu karnawałowi (ale nie w tym roku, bo Covid). U Chińczyka można też zjeść – dużo i tanio. Chińska kuchnia w Meksyku jest dobrą opcją dla niskobudżetowego podróżnika.

//back to top/do początku


Acapulco
There is a plague of rubbishy travelers spreading across the Internet, smearing the titles of their Acapulco vlogs with adjectives like ‘most dangerous’, ‘scary’, ‘extreme’, etc. The likes keep coming and the audience keeps groing, but these descriptions have little to do with reality (the stigmatisation of non-dangerous places by tourists, especially North Americans, who do not bother to do their homework and read about the destination before setting off and who fail to behave appropriately when they get there is a separate and very broad topic). The coastal area of the city is as safe as possible (an impression strengthened by the discreet presence of police armed to the teeth). Should you wish to venture into less secure areas for any reason, any passers-by you come across will certainly advise you against it and help you find a safer route.
The city itself has its own special charm – it has a number of smaller and larger beaches (each with its own character), but the dense waterfront development and the large number of beachgoers make it less about connecting with nature and more about the sounds and smells that are man made. The whole time of my stay I have the impression of a certain temporal mismatch in the architecture, which certainly had its moment of glory a few decades ago, but is now getting older and older, and not in an elegant way. After some cracking down on the gangs and pushing them out of the tourist area, investors started coming in, this and that is being renewed, something new is being built here and there, but there is still a long way to go to regain the lost glory of the past…

//back to top/do początku

Acapulco

W internetach rozpleniła się plaga chwast-podróżników, którzy okraszają tytuły swoich sprawozdań z Acapulco przymiotnikami typu „najbardziej niebezpieczne”, „straszne”, „ekstremalne” itp. Lajki lecą, widzów przybywa, ale z rzeczywistością nie mają te określenia zbyt wiele wspólnego (stygmatyzowanie nie-niebezpiecznych miejsc przez turystów, zwłaszcza północnoamerykańskich, którym nie chce się odrobić zadania domowego i poczytać o miejscu docelowym przed wybraniem się w podróż i którzy nie potrafią się odpowiednio zachować, gdy tam dotrą to osobny i bardzo rozległy temat). Strefa przybrzeżna miasta jest jak najbardziej bezpieczna (wrażenie to wzmacnia dyskretna obecność uzbrojonej po zęby policji). Gdybyście chcieli z jakichś względów zapuścić się w mniej pewne rejony, to z całą pewnością wszyscy przechodnie, na których natraficie, odradzą wam i pomogą znaleźć bezpieczniejszą trasę.

Samo miasto ma swój szczególny urok – posiada wiele mniejszych lub większych plaż (każda o swojej specyfice), ale gęsta zabudowa nabrzeżna i duża ilość plażowiczów sprawiają, że mniej się tu obcuje z naturą a bardziej z odgłosami i zapachami „man made”. Cały czas towarzyszy mi tu wrażenie pewnego niedopasowania czasowego architektury, która na pewno miała swoją chwilę chwały parę dekad temu, teraz zaś coraz bardziej się starzeje i to chyba niekoniecznie w elegancki sposób… Po jako-takim rozprawieniu się z gangami i wypchnięciu ich poza obszar turystyczny, pojawiają się inwestorzy, to i owo się odnawia, tu i ówdzie buduje się coś nowego, ale droga do odzyskania minionej chwały jest jeszcze bardzo długa…

//back to top/do początku


Marquelia
I recommend going to the beach here and jumping into the San Luis River and letting it carry you all the way to the ocean. It’s a very pleasant sensation when the warm water pushes you all the way to the estuary, carefully laying you down on the sand while cool ocean waves begin to tickle your feet. There is also an abundance of birds to watch as you walk along the riverbank. You can also sunbathe and sip a beer while sitting in simple but friendly beachside pubs.

//back to top/do początku

Polecam tu wybrać się na plażę i wskoczyć do rzeki San Luis i dać się jej ponieść aż do oceanu. Bardzo przyjemne wrażenie, gdy ciepła woda pcha mnie aż do ujścia, ostrożnie kładąc mnie na piasku, a moje stopy zaczynają łaskotać chłodne oceaniczne fale. Dookoła jest też mnóstwo ptactwa, które można obserwować, spacerując brzegiem rzeki. Można też poplażować i posączyć piwo, rozsiadając się w prostych, ale sympatycznych przyplażowych knajpkach.

//back to top/do początku


Puerto Escondido

This is a small seaside town, with its own airport and several beaches of various shapes and sizes. There is something for locals and hipsters alike, for loners and for fans of crowds. There are a couple of cool restaurants, a couple of nice and cheap hotels, and one that is too expensive for my budget, but I still manage to squeeze into it in exchange for shooting promotional content. The receptionist who works at the hotel, having heard about the filming activities, strikes up a conversation and tells me about his music. In the end, I shoot another video in the interiors and exteriors of the hotel – this time for Melchor Viyella’s ‘Canción de Amor’. Melchor also tells me about his youth, about mafia fights for control of the beaches, about comic books, about the hard life of a sensitive musician.

The Polish ‘House of Dumplings’ (Casa de Pierogi) had its headquarters in Puerto Escondido (no longer there, they moved out), which was a very pleasant surprise – the pierogi tasted very Polish, the Polish vodka evoked Polish melodies sung in the middle of the night.
It is also possible to fall in love with this town. Or fall in love IN this town. And to find a faithful companion who will put my journeys into plural from now on. The companion’s name is Citlali (which means “star” in Nahuatl).

Music video for Melchor Viyella

//back to top/do początku

Puerto Escondido

To małe miasteczko nadmorskie, z własnym lotniskiem i kilkoma plażami o różnych kształtach i rozmiarach. Jest i coś dla miejscowych, i dla hipsterów, dla samotników i dla wielbicieli tłumów. Kilka fajnych restauracyjek, parę sympatycznych i tanich hoteli, a także jeden za drogi na moją kieszeń, ale i tak udaje mi się do niego wkręcić w zamian za nakręcenie materiału promocyjnego. Pracujący w tymże hotelu recepcjonista, dowiedziawszy się o działaniach filmowych, zagaduje do mnie i opowiada mi o swojej muzyce. Koniec końców, kręcę we wnętrzach i zewnętrzach hotelu jeszcze jeden klip – tym razem teledysk do „Canción de Amor” Melchora Viyella. Melchor opowiada też mi o swojej młodości, o mafijnych walkach o kontrolę nad plażami, o komiksach, o ciężkim życiu wrażliwego muzyka.

W Puerto Escondido miał (już nie ma, wyprowadzili się stąd) swoją siedzibę polski „Dom Pierogów” (Casa de Pierogi), co było bardzo przyjemnym zaskoczeniem – pierogi smakowały bardzo polsko, polska wódka wywoływała polskie melodie śpiewane w środku nocy.

W miasteczku tym można się również zakochać. Więcej, zakochać się i znaleźć wierną towarzyszkę, która sprawi, że od tej pory podróże będę odbywać w liczbie mnogiej. A na imię jej Citlali (co oznacza gwiazdę w języku nahuatl).

//back to top/do początku


Mazunte and Zipolite

A paradise for European modern hippies, hipsters, hippos, yogis, shamans and other interesting characters. Plus the only legal nudist beach in the whole country (Zipolite).
One totally exceptional event that I witnessed here: on the rock of Punta Cometa, completely by chance, surrounded by modern-day hippies who knew full well what was going on and came here in big numbers, I had the opportunity to watch the sunset on one side and the immediately following moonrise on the other. I don’t know what exactly this might mean in chakra terms, but it certainly didn’t hurt to be there at the right time.

//back to top/do początku

Mazunte i Zipolite

Raj dla europejskich współczesnych hippisów, hipsterów, hipopotamów, joginów, szamanów i innych ciekawych postaci. Plus jedyna legalna plaża nudystów w całym kraju (Zipolite).

Ze zdarzeń absolutnie wyjątkowych: na skale Punta Cometa, zupełnie przypadkiem, otoczony współczesnymi hippisami, którzy dobrze wiedzieli, co się święci i przybyli tu tłumnie, miałem okazję obejrzeć zachód słońca z jednej strony i natychmiast po nim następujący wschód księżyca z drugiej. Nie wiem, co dokładnie może to oznaczać w wymiarze czakralnym, ale na pewno mi nie zaszkodziło.

//back to top/do początku


San José del Pacifico

It’s a small town on the way to the regional capital of Oaxaca, famous for its hallucinogenic mushrooms (as reflected in numerous mushroom-themed murals and a couple of people trippin’here and there) and some nice views of the surrounding mountains. From the heat of the coast, I roll into into a pleasant chill (not-so-pleasant in the evening and at night though, especially given my hostel is a wooden hut with a cold wind blowing in through the cracks). During the day, it’s worth walking around and breathing in the mountain air, grabbing some snack in a few nice bars/restaurants and then we are good to move on towards the regional capital.

//back to top/do początku

San José del Pacifico

To mała miejscowość w drodze do stolicy regionu Oaxaca, słynąca z grzybków halucynogennych (co znajduje odzwierciedlenie w licznych muralach o tematyce grzybowej i paru osobach przebywających odmiennych stanach świadomości) oraz paru ładnych widoków na okoliczne góry. Z upalnego wybrzeża wpadam w przyjemny chłodek (a nawet nie do końca przyjemny wieczorem i w nocy, zwłaszcza, że mój hostel to drewniana chatka, do wnętrza której szczelinami wdziera się zimny wiatr). Za dnia warto pochodzić dookoła i powdychać górskie powietrze, nadziać coś na widelec w kilku sympatycznych knajpkach i ruszyć dalej, w stronę stolicy regionu.

//back to top/do początku


Oaxaca
This is the town where you’re very likely to bump into a festival or street parade (during which someone will surely treat you to some homemade strong liquor – a very intense experience, especially on a hot day). The largest festival is that of Guelaguetza, celebrated in July, which dates back to pre-Columbian times and now neatly combines Marian cult with a presentation of the many cultures of the Oaxaca region (the percentage of people declaring themselves to be Indians of different tribes here is 30%, much higher than the Mexican average).
There are also many beautiful churches, craft and art shops, charming squares and plazas. On the food side of things, the characteristic element of the regional cuisine is mole (a sauce made of a multitude of different elements, it comes in different colours and types, all of them delicious) and chocolates (there is even a Hotel Chocolate, that fills with the smell of brewed from early morning).

There is also a bar with the graceful name ‘Tercer Mundo'(Third World), where I meet a merry crew led by a certain Machete. In the course of a conversation, one of Machete’s colleagues demonstrates his skills as an ex-karateka (the silhouette of the karateka has been lost lont time ago, now I see a strong resemblance to that of Kung-Fu Panda) and one gentleman appears, holding two metal rods in his hands and offering electric shock for a small fee (this is very healthy, Machete explains to me, and tells me to increase the voltage, although his face has already turned red and is contorting in a grimace of pain).

A must-see is Monte Albán, a great cultural and religious centre, founded by the mysterious Olmecs and extended by the Zapotecs. It is definitely worth wandering around the step pyramids and imagining how full of people and bustling the plazas must have once been – now they are covered in a carpet of grass and frequented by the gusty wind (and the crowds of tourists, who are scarce this time – because of Covid).

The area around Oaxaca City is also worth wandering around; we only had the chance to visit a few from the long list of interesting places:

//back to top/do początku

Oaxaca

To miasto, w którym prawdopodobnie traficie na jakiś festiwal lub paradę uliczną (podczas której ktoś was na pewno poczęstuje domowej roboty silnym trunkiem – moc wrażeń, zwłaszcza w upalny dzień). Największym z festiwali jest Guelaguetza, obchodzona w lipcu, wywodząca się z czasów prekolumbijskich, a obecnie zgrabnie łącząca kult maryjny z prezentacją rozlicznych kultur regionu Oaxaca (odsetek osób deklarujących się jako Indianie różnych – często bardzo różnych od siebie – plemion wynosi tu 30% i jest o wiele wyższy od średniej meksykańskiej).

Sporo tu też pięknych kościołów, sklepików z rzemiosłem i sztuką, urokliwych placów i placyków. Z kolei charakterystycznym elementem kuchni regionalnej jest mole (sos z mnóstwa różnych elementów, występuje w różnych kolorach i rodzajach, co jeden to pyszniejszy) i czekolady (jest nawet hotel Czekolada, od rana wypełniony zapachem zaparzonego kakao).

Jest tu też bar o wdzięcznej nazwie „Tercer Mundo”(Trzeci Świat), w którym poznaję wesołą kompanię dowodzoną przez niejakiego Machete. W trakcie rozmowy jeden z kolegów Machete demonstruje swoje umiejętności byłego karateki (sylwetka karateki gdzieś się zagubiła, obecnie widzę spore podobieństwo do Kung-Fu Pandy), zjawia się też pan, dzierżący w dłoniach dwa metalowe pręty i za drobną opłatą kopie prądem (to bardzo zdrowe, tłumaczy mi Machete i każe zwiększać napięcie, choć twarz mu cała czerwienieje i wykrzywia się w grymasie bólu).

Obowiązkowym punktem do zwiedzenia jest Monte Albán, wielkie centrum kulturalne i religijne, założone przez tajemniczych Olmeków a rozbudowane i przez Zapoteków. Zdecydowanie warto powłóczyć się po piramidach schodkowych powyobrażać sobie, jak pełne ludzi i gwarne musiały kiedyś być place, które obecnie pokryte są dywanem trawy i odwiedzane przez hulający wiatr (i przez rzesze turystów, których tym razem jest jak na lekarstwo – bo Covid).

Po okolicach miasta Oaxaca też warto się powłóczyć, my mieliśmy okazję zwiedzić tylko kilka z z długiej listy ciekawych miejsc:

//back to top/do początku

Mitla

A very important site in Zapotec culture – a temple complex and burial site dating back over a thousand years, like many others, well preserved, due to the cool and dry climate of the region.

Árbol del Tule

An ancient (more than 2,000 years old!) and large tree with a circumference of 42 metres (this impressive figure is achieved thanks to the considerable corrugation of the trunk) growing next to the church of Santa María del Tule.

Tlacolula

A very pleasant market and church – good enough for a short visit.

Yagul

Zapotec ruins that we didn’t get to visit (because Covid), but at least we got a glimpse of them from a drone’s point of view.

//back to top/do początku

Mitla

Bardzo ważne miejsce w kulturze zapoteckiej – kompleks świątynny i miejsce pochówku sprzed ponad tysiąca lat, jak wiele innych, dobrze zachowany, ze względu na chłodny i suchy klimat panujący w regionie.

Árbol del Tule

Stareńkie (ponad 2000 lat!) i wielgachne drzewo o obwodzie 42 m (ten imponujący wynik osiągnęło dzięki sporemu pofałdowaniu pnia) rosnące przy kościele w Santa María del Tule.

Tlacolula

Bardzo sympatyczne targowisko i kościół – w sam raz na wizytę przejazdem.

Yagul

Ruiny zapoteckie, których nie udało nam się zwiedzić (bo Covid), ale chociaż rzuciliśmy na nie okiem z perspektywy drona.

//back to top/do początku

Cuicatlán

This is a town a bit to the north that is also well worth visiting and spending a few days there (in our case, these were exceptionally hot days; Cuicatlán seems to collect heat from the whole region, sculpt it into a hot and humid ball and throw it at two surprised travellers). In addition to its own personal charm, centred around the Zocalo (central square) with a few streets diverging from it, Cuicatlán also has the Río Grande to offer, a river along which to stroll and cool off safely – especially in the dry season when water doesn’t flow much; and, even more importantly, there is the Tehuacán-Cuicatlán Canyon and the entire reserve that surrounds it. It’s a place not to be missed: a beautiful, varied, albeit very dry and cactus-covered landscape that is suddenly split in half by a deep ditch, along which colourful parrots fly and shriek in the morning and afternoon. Definitely worth it! As in many other places in Mexico, the system of organising entry is quite chaotic, we decided to just go for it without organising or paying for anything – and it was the right decision, it was only on the way back that someone asked us for tickets, but we just pretended we had no idea about it and then nobody insisted too much.

Santo Dominguillo

This is a tiny village south of Cuicatlán, which we visited to ask around where to find prehistoric cave paintings nearby. We didn’t find the paintings, but we did see a nice church and wandered some paths winding among cacti growing into fantastic shapes. We also met an elderly lady, with whom we then stayed and tasted a new fruit called zapote.


This little trip around the Oaxaca region was followed by a return to the capital, which has already been mentioned, so I’ll focus on what can be found around CDMX and then head north along the coast to the very south-eastern tip of Mexico.

//back to top/do początku

(San Juan Bautista) Cuicatlán

To miasteczko położone kawałek na północ, które również warto odwiedzić i spędzić tam kilka dni (w naszym wypadku były to dni wyjątkowo upalne, Cuicatlán zdaje się zbierać ciepło z całego regionu, ugniata je w gorącą i wilgotną kulę i rzuca nią w dwójkę zaskoczonych podróżników). Oprócz własnego uroku osobistego, skoncentrowanego wokół Zocalo, czyli placu centralnego o paru uliczek odeń odchodzących, Cuicatlán ma do jeszcze do zaoferowania Río Grande, rzekę wzdłuż której można pospacerować i bezpiecznie się schłodzić – zwłaszcza w porze suchej, gdy wody nie płynie za wiele, a także, a nawet przede wszystkim kanion Tehuacán-Cuicatlán i cały rezerwat, który go otacza. To punkt, którego nie wolno sobie odpuścić: piękny, różnorodny, choć bardzo suchy i kaktusowy pejzaż, który nagle rozrywa na pół głęboki rów, po którym nad ranem i po południu latają i powrzaskują kolorowe papugi. Zdecydowanie warto! Jak w wielu innych miejscach w Meksyku, system organizowania wstępu jest dość chaotyczny, my postanowiliśmy pójść na rympał, bez organizowania i opłacania niczego – i była to właściwa decyzja, dopiero w drodze powrotnej ktoś nas zagaił o bilety, ale nie wiedzieliśmy, rzecz jasna, o co im chodzi i nikt się specjalnie o to nie wściekał.

Santo Dominguillo

To maleńka miejscowość na południe od Cuicatlán, którą odwiedziliśmy, żeby popytać, gdzie w pobliżu znajdują się prehistoryczne malunki naskalne. Malunków nie odnaleźliśmy, zobaczyliśmy za to sympatyczny kościółek i poszwendaliśmy się po ścieżkach wijących się pośród kaktusów o fantastycznych kształtach. Spotkaliśmy też starszą panią, u której się potem zasiedzieliśmy i popróbowaliśmy nowych owoców, które zwą się zapote.

Po tej rundce po regionie Oaxaca nastąpił powrót do stolicy, o której już było, zatem skupię się na tym, co dookoła CDMX, aby następnie ruszyć północnym wybrzeżem na sam południowo-wschodni kraniec Meksyku.

//back to top/do początku


Teotihuacan
A sizable archaeological park, with the monumental pyramids of the Moon and Sun. Quite a touristy place, but well worth a visit; walk around and check out the ancient sculptures. I also recommend visiting the small museum, with some interesting artefacts and reconstructions of paintings.

//back to top/do początku

Teotihuacan

Sporych rozmiarów park archeologiczny, z monumentalnymi piramidami Księżyca i Słońca. Dość oblegane to miejsce, ale warto się tu wybrać i nie przeoczyć starożytnych rzeźb. Polecam też odwiedzić niewielkie muzeum, z paroma ciekawymi artefaktami i rekonstrukcjami malowideł.

//back to top/do początku


Mixquic
You should go to this town, located within the CDMX boundaries, around Dia de Muertos. And it is best to go there a bit earlier, as the festivities start on 31 October and the journey takes a long time – whole crowds of local tourists want to warm themselves in the light of the candles in the tiny cemetery in the centre of Mixquic. The locals themselves show truly angelic patience, enduring the invasion of curious visitors and trying to spend quality time with their loved ones laid to rest in their graves, beautifully decorated with orange chrysanthemums during this special time. In and around the Zocalo, you can also check out the decorations, with the main theme being skeletons, you can also enjoy a cup of homemade ponche, sold in the gates of the townhouses. The Dia de Muertos stretched out for a couple of days, as you have to fit in ceremonies focusing on dead children, visits from known and unknown neighbours, combined with paying tribute to their dead (often in exchange for small treats), and also find time to visit the cemetery. In addition, in the main square you can find a picturesque crowd performing ritual drumming throughout the night, trying to preserve pre-Columbian traditions. Interestingly, the town is completely unsuited to hosting tourists (who usually drop in for a couple of hours and leave the same day) – you have to ask around in the shops to find someone who knows someone who will rent a room (which in our case turns out to be four bare walls and a floor, but luckily the owner throws us a few blankets from which we can improvise a bed).

//back to top/do początku

Mixquic

Do tego miasteczka, położonego w granicach CDMX należy się wybrać w trakcie Święta Zmarłych. A najlepiej wybrać się ze sporym wyprzedzeniem, bo świętowanie zaczyna się tam już 31 października, a podróż trwa nadspodziewanie długo – całe rzesze lokalnych turystów chcą się ogrzać w świetle zniczy na maleńkim cmentarzu w centrum Mixquic. Sami mieszkańcy wykazuję się iście anielską cierpliwością, znosząc natarcie ciekawskich przybyszów i starając się spędzić „quality time” ze swoimi bliskimi, złożonymi w grobach, w tym szczególnym okresie przystrojonych pomarańczowymi chryzantemami. Na Zocalo i dookoła można też popodziwiać dekoracje, będące wariacjami na temat kościotrupów, i napić się domowego ponche, sprzedawanego w bramach kamienic. Święto Zmarłych jest tu rozciągnięte w czasie, bo trzeba w kilku dniach zmieścić celebrowanie zmarłych dzieci, odwiedziny znanych i nieznanych sąsiadów, połączone z oddaniem czci ich zmarłym (często w zamian za drobne smakołyki), a także wizytę na cmentarzu. Dodatkowo, na placu głównym przez całą noc trwa rytualne bębnienie i malownicze koczowanie tłumku osób, starających się zachować prekolumbijskie tradycje. Co ciekawe, miasteczko jest zupełnie nieprzystosowane do goszczenia turystów (którzy zazwyczaj wpadają na chwilę i tego samego dnia wyjeżdżają) – trzeba popytać w sklepikach, żeby znaleźć kogoś, kto zna kogoś, kto wynajmie pokój (który w naszym wypadku okazuje się być czterema gołymi ścianami i podłogą, ale całe szczęście właściciel podrzuca nam kilka koców, z których można zaimprowizować posłanie).

//back to top/do początku


Puebla

A big city very close to the CDMX, where you can admire both the old buildings in the centre and the more modern architecture, in the form of the Baroque Museum (sounds boring? Trust me, it is not – you have to see that impressive edifice designed by Toyo Itō).
Interesting fact: Puebla is home to the world’s smallest volcano, Cuexcomate. Now extinct, it is a peculiar tourist attraction that you can walk around, climb to the top and descend the stairs to the centre without sweating.

Here you should also taste the famous mole poblano, at least as popular as the mole from Oaxaca.

//back to top/do początku

Puebla

Wielkie miasto bardzo blisko CDMX, w którym warto popodziwiać zarówno starą architekturę w centrum, jak i tę bardziej nowoczesną, w postaci muzeum baroku (brzmi nudnawo? Nic podobnego, warto się tam wybrać, choćby po to, aby obejrzeć imponujący gmach zaprojektowany przez Toyo Itō ).

Ciekawostka: w Puebla znajduje się najmniejszy wulkan świata, Cuexcomate. Od dawna wygasły, stanowi osobliwą atrakcję turystyczną, którą można obejść dookoła, wejść na szczyt i zejść schodami do środka, nie zasapawszy się ani trochę.

Tutaj też warto skosztować słynnego mole poblano, co najmniej równie popularnego jak mole z Oaxaca.

//back to top/do początku


Pachuca
… is a pleasant interchange town. It is famous above all for the first Mexican football club and the so-called monumental clock on the tower in the market square (maybe they were exaggerating a bit about that monumentality:). There is also an oversized mural, spread over many buildings adjacent to a hill – it blends into a sensible whole when viewed from the right angle.

//back to top/do początku

Pachuca

… to sympatyczne miasto przesiadkowe. Słynie przede wszystkim z pierwszego meksykańskiego klubu piłkarskiego i tzw. monumentalnego zegara na wierzy w rynku (z tą monumentalnością nie ma co przesadzać:). Jest tu też przeogromny mural, rozsmarowany na wielu budynkach przyklejonych do wzgórza – zlewa się w sensowną całość, kiedy popatrzeć nań pod odpowiednim kątem.

//back to top/do początku


Xalapa
Xalapa, on the other hand, is an interesting town, where you can feel the good energy generated by its sizeable student population. The cathedral, with its sloping floor, is worth a visit – by the way, the whole town is built on a very undulated terrain, which adds to the charm of the colourful streets. There is also an excellent museum of anthropology, where the most impressive are the artefacts of the Olmec culture, the most spectacular example of which are the large stone heads, whose technology of manufacture and especially of transport is still being worked out by scientists.


Nearby Xalapa you can also find:

Xico (and Coatepec on the way)

– a small town with supposedly very colourful streets (and there are some, but nothing to go crazy about) and nice landscapes (also nothing too special, especially with not so good weather); according to Google, there is supposed to be a cheap hostel here – instead I find a private property and a dog that treats me like an intruder and wants to bite my leg off… The town also boasts an active corrida, which for me personally is a sign of barbarism. Overall a failed mission, the only positive note being being treated to homemade alcohol by a group of local farmers partying on the pavement.

//back to top/do początku

Xalapa

Xalapa z kolei to ciekawe miasto, w której da się wyczuć dobrą energię wytwarzaną przez sporą populację studentów. Warto tu odwiedzić katedrę, której oryginalności dodaje katedra z pochyłą posadzką – zresztą, całe miasto jest mocno pofałdowane, co dodaje uroku kolorowym uliczkom. Jest tu także świetne muzeum antropologii, w którym największe wrażenie sprawiają artefakty kultury olmeckiej, której najbardziej imponujący przykład stanowią wielkie kamienne głowy, nad których technologią wykonania, a zwłaszcza transportu wciąż głowią się naukowcy.

W pobliżu Xalapy jest jeszcze:

Xico (a po drodze Coatepec)

– maleńkie miasteczko, w którym mają być kolorowe uliczki (i są, ale bez przesady), mają być ładne pejzaże (też bez rewelacji, zwłaszcza że pogoda taka sobie), wg Google ma być tani hostel – zamiast niego jest prywatna posesja i pies, który traktuje mnie jak intruza i chce mi odgryźć nogę… W dodatku jest tu czynna corrida, co dla mnie osobiście jest przejawem barbarzyństwa. Ogólnie misja zakończona niepowodzeniem, jedynym pozytywnym akcentem jest bycie poczęstowanym domowej roboty alkoholem przez imprezującą na chodniku grupkę miejscowych rolników.

//back to top/do początku

Casitas

Just a short beachy stopover. Tiny town, charm level: medium.

//back to top/do początku

Casitas

Krótki plażowy postój. Poziom urokliwości oceniam na średni.

//back to top/do początku


Papantla
The main attraction here is a flagpole around which loons go in circles while hanging head down – in the past it was believed that this ritual helped convince the gods to send rain down to the earth.

//back to top/do początku

Papantla

Główną atrakcję stanowi tu maszt, wokół którego krążą zawieszeni głową w dół wariaci – w przeszłości wierzono, iż ten rytuał pomaga w przekonaniu bogów do zesłania na ziemię deszczu.

//back to top/do początku


Orizaba
We are slowly moving away from the centre of Mexico. I set aside a couple of days to stay in Orizaba, quite a nice town in the shadow of Pico de Orizaba – the highest mountain in Mexico, a towering 5636m volcano (dormant, last eruption in 1846, but rumoured not to have said its last word yet). First, I catch a bus to the town of Perla and on to tiny villages villages from where I can see the Pico in all its majesty. Then, on foot, I walk further to get an even better view of the impressive snow-capped peak. I return on foot, as buses (and any vehicles at all) only run here in the morning.

In Orizaba, you can also wander around picturesque corners, parks and even take a ride in a cable car moving above the town. There’s also a river, flowing through the centre itself, in one of its sections decorated with murals and other art-like objects. Unfortunately, it also adjoins something between a zoo and an animal concentration camp, crammed into very small spaces to the delight of passers-by.

//back to top/do początku

Orizaba

Powoli oddalamy się od centrum Meksyku. Parę dni przeznaczam na pobyt w Orizabie, całkiem sympatycznym mieście w cieniu Pico de Orizaba – najwyższej góry w Meksyku, wznoszącego się na 5636 m wulkanu (drzemiącego, ostatnia erupcja w 1846 r., ale ponoć nie powiedział jeszcze ostatniego słowa). W pierwszej kolejności łapię busika do miejscowości Perla i dalej, do wiosek, z których można dojrzeć Pico w całym jego majestacie. Potem, już piechotą drepczę jeszcze dalej, żeby jeszcze bardziej napatrzeć się na imponujący, ośnieżony szczyt. Z powrotem wracam piechotą, bo busiki (i w ogóle jakiekolwiek pojazdy) kursują tu tylko rano.

W Orizabie można też powłóczyć się po malowniczych zakątkach, parkach, a nawet pobujać się w gondolach sunących po kablach zawieszonych nad miastem. Jest tu też rzeka, przepływająca przez samo centrum, na jednym fragmencie obficie udekorowane muralami i innymi sztukopodobnymi obiektami. Niestety, przylega do niej również coś pomiędzy zoo a obozem koncentracyjnym dla zwierząt, powciskanych w bardzo małe przestrzenie ku uciesze przechodniów.

//back to top/do początku


Cordoba
A short social visit to Cordoba, the city in which Joaquín, my juggler friend, now resides, with whom we chat all night and in the morning we admire the sunrise painting the violets and oranges aroun Pico de Orizaba. More sightseeing in the Zocalo, soome walking by the river and it is the time to say our goodbyes…

//back to top/do początku

Cordoba

Krótka wizyta towarzyska w Cordobie – mieście w którym obecnie pomieszkuje Joaquin, mój zaprzyjaźniony żongler, z którym przegadujemy całą noc i nad ranem podziwiamy wschód słońca malujący nam fioletami i pomarańczami Pico de Orizaba. Jeszcze zwiedzanie Zocalo, spacer nad rzeką i pożegnań nadszedł czas…

//back to top/do początku


Veracruz
Once a beautiful city, now in quite a poor shape… Shabby plasterwork and crumbling townhouses. Plus a few kilometres of dark sand beaches, some sculptures glorifying the city’s past…. Here we take a nostalgic wander along the route of Citlali’s memories of family holidays. In the evenings (in non-pandemic times) you can also find squares filled with dancing crowds of locals.

//back to top/do początku

Veracruz

Niegdyś piękne miasto, obecnie mocno podupadłe… Odrapane tynki i zapadające się w sobie kamienice. Do tego parę kilometrów ciemnopiaszczystych plaż, trochę rzeźb gloryfikujących przeszłość miasta… Robimy tu sobie nostalgiczną wędrówkę trasą rodzinno-wakacyjnych wspomnień Citlali. W czasach niepandemicznych można tu też trafić na placyki wypełnione w godzinach wieczornych tłumami roztańczonych mieszkańców.

//back to top/do początku

Villahermosa
In Villahermosa, the capital of the state of Tabasco, we make a short stopover, during which we visit Parque la Venta with its large Olmec stone heads scattered here and there. This is where, for the first time, we have close encounters of the third kind with coati, known here as tejon – animals whose cuddly yet bizarre nature we were not prepared for… They are sort of badger-ridges with long tails, raised like antennae. It was our first encounter with them, but not the last…

//back to top/do początku

Villahermosa

W Villahermosa, stolicy stanu Tabasco, robimy sobie krótki postój, podczas którego odwiedzamy Parque la Venta z porozrzucanymi to tu, to tam wielkimi kamiennymi głowami olmeckimi. Tutaj też po raz pierwszy mamy bliskie spotkania trzeciego stopnia z coati, zwanymi tutaj tejon – zwierzakami, na których miluśność ale i dziwolągowatość nie byliśmy przygotowani… To takie borsuko-ryjówki z długimi ogonami, zadartymi jak anteny. Pierwsze to z nimi spotkanie, ale nie ostatnie…

//back to top/do początku


Palenque
The main advantage of travelling during a pandemic is that many tourist sites are virtually empty. This is true, for example, of the ruins at Palenque, where the ancient Mayan structures crouch modestly in the shade of the trees and accept the admiration of travellers. Elegant pyramids, intriguing sculptural fragments and the sounds of the forest create a very pleasant atmosphere. It’s not yet the biggest archaeological park we’ll come to visit, but one should build the tension gradually, right? It’s also definitely worth taking a few moments to visit the nearby museum, where there are quite a few fascinating artefacts to see. The main attraction is a copy of the sarcophagus lid of the ruler of the city-state of Palenque, Pakal – decorated with, among other things, a number of glyphs that give an insight into the ancient Mayan writing system. Pakal, on the other hand, was ruler from 615 and reigned for 68 years, which makes him one of the longest ruling emperors of all time.

//back to top/do początku

Palenque

Podróżowanie w czasie pandemii ma tę zaletę, że wiele turystycznych miejsc jest właściwie pustych. Dotyczy to np. ruin w Palenque, gdzie starożytne majańskie budowle przycupnęły skromnie w cieniu drzew i wyrozumiale akceptują zachwyt podróżników. Eleganckie piramidy, intrygujące fragmenty rzeźb i odgłosy lasu tworzą bardzo przyjemną atmosferę. To jeszcze nie te największe parki archeologiczne, które przyjdzie nam zwiedzić, ale napięcie należy stopniować… Zdecydowanie warto poświęcić też parę chwil na zwiedzeniem pobliskiego muzeum, w którym do obejrzenia jest sporo fascynujących artefaktów. Główną atrakcją jest kopia pokrywy sarkofagu władcy miasta-państwa Palenque, Pakala – ozdobionej m.in. wieloma glifami, które dają wgląd w dawny system piśmienniczy Majów. Pakal zaś był władcą od 615 r. i panował przez 68 lat, co lokuje go w światowej czołówce jeśli chodzi o czas rządów.

//back to top/do początku


Cascadas de Agua Azul

The Chiapas region definitely stands out – it is a very interesting place in terms of organisation and independence from the central government. Communities here organise themselves into what are known as caracoles (snails), characterised by a flattened hierarchy – each village decides for itself, with the whole community participating in decision-making. At the entrances to some villages there are sign posts prohibiting the state police from interfering in internal affairs. And we are told that the police respect these restrictions so as not to irritate the hardy villagers. We visit one such caracol village that manages the nearby waterfalls, called Cascadas de Agua Azul. Tourists are few, locals are pleasantly surprised and resolute kids hurriedly pick fruit from trees and try to sell it to tourists. And the waterfall itself makes a very positive impression, although the weather is far from perfect.…

//back to top/do początku

Cascadas de Agua Azul

Region Chiapas, w którym się znajdujemy, to ewenement w skali nie tylko Meksyku – bardzo ciekawy pod względem organizacji i niezależności od władz centralnych. Społeczności organizują się tutaj w tzw. caracoles (ślimaki), charakteryzujące się spłaszczoną hierarchią – każda wioska decyduje o sobie, przy udziale całej społeczności w podejmowaniu decyzji. Przy wjazdach do niektórych wsi stoją tablice, zabraniające policji stanowej mieszać się w sprawy wewnętrzne. I ponoć policja respektuje te ograniczenia, żeby nie drażnić hardych wieśniaków.

Odwiedzamy jedną z takich caracolowych wiosek, która zarządza pobliskimi wodospadami, które zwą się Cascadas de Agua Azul. Turystów to mało, ludzie mile zaskoczeni, rezolutne dzieciaki naprędce zrywają owoce i próbują je sprzedawać turystom. A sam wodospad robi bardzo pozytywne wrażenie, choć pogoda daleka od idealnej…

//back to top/do początku


San Cristobal de Las Casas

A very popular tourist destination in the Chiapas region, it is full of interesting architecture, especially sacral (cool view of the city from San Cristobalito church located on a hill), with several colourful markets, cool cemetery as well as a ton of infrastructure made exclusively for tourists, who come here in big numbers, perhaps even too big to appreciate the beauty of the town. There is also a problem with access to good quality water, mysteriously linked to the presence of a Coca-Cola factory nearby.

//back to top/do początku

San Cristobal de Las Casas

Wielce popularne miejsce na turystycznej mapie regionu Chiapas, pełne interesującej architektury, zwłaszcza sakralnej (niezły widok na miasto spod kościoła San Cristobalito), z kilkoma barwnymi targowiskami, fajowym cmentarzem a także z masą infrastruktury zrobionej wyłącznie pod turystów, których tu sporo, może nawet za dużo, by móc docenić piękno miasta. Występuje tu też problem z dostępem do dobrej jakości wody w rurociągach, w tajemniczy sposób powiązany z obecnością nieopodal fabryki Coca-Coli.

//back to top/do początku

Chiapa de Corzo – Cañón del Sumidero

A natural wonder… The gorge of the Grijalva River, surrounded at this point by rocks shooting up to 1,200 metres high. Travelling in one of the boats docked in the village of Chiapa de Corzo (I recommend figuring the real price first and not getting tricked into tipping the guide), we get amazed by those impressive blocks of rock, bending the river into a zigzag; by not-so-obvious waterfalls, such as the one that carved something like a huge Christmas tree on one of the slopes… If you are lucky, you can also spot crocodiles sunbathing on the shore.

As for the town itself – make sure you visit the former convent of Santo Domingo – now transformed into a gallery and a cultural centre.

//back to top/do początku

Chiapa de Corzo – Cañón del Sumidero

Kanion – cud natury… Przełom rzeki Grijalva, otoczonej w tym miejscu skałami wystrzelającymi na wysokość nawet 1200 m. Podróżując jedną z łodzi cumujących w miejscowości Chiapa de Corzo (zalecam zapoznać się z prawdziwym cennikiem i nie dać się wmanewrować w napiwek dla przewodnika), możemy się rozdziawiać i podziwiać imponujące bloki skalne, wyginające rzekę w esy-floresy, nieoczywiste wodospady, jak np. ten, który wyrzeźbił na jednym ze zboczy coś na kształt wielkiej choinki a przy odrobinie szczęścia możemy dostrzec opalające się na brzegu krokodyle.

W mieście warto odwiedzić były konwent Santo Domingo – obecnie przekształcony w galerię/muzeum i centrum kultury.

//back to top/do początku


San Juan de Chamula
This is home to a very special and mysterious church whose magic is guarded by its inhabitants, who do not allow photographs to be taken in its interior. And inside… it feels a bit like a horror movie but also like a fairy tale. In the darkened interior of the Catholic church, a layer of smoke hangs in the air, candles burn, and on the floor heaped with hay, sit the local worshippers and offer sacrifices of live chickens and Coca-Cola. A magical yet unsettling place where pre-Columbian and Catholic traditions merge.

//back to top/do początku

Chamula

Mieści się tu bardzo szczególny i tajemniczy kościół, którego magii strzegą mieszkańcy, nie pozwalający na wykonywanie wewnątrz zdjęć. A wewnątrz… atmosfera ni to z horroru, ni to z baśni. W przyciemnionym wnętrzu katolickiego kościoła w powietrzu kłębi się dym, palą się świece, na podłodze obrzuconej sianem, zasiadają miejscowi wierni i składają ofiary z kur i z Coca-Coli. Magiczne ale i niepokojące miejsce, w którym łączą się tradycje prekolumbijskie i katolickie.

//back to top/do początku


Campeche
The hands down favourite memory from Campeche (the state capital of the same name): escaping the rain that burst abruptly, messing up our walk along the seaside promenade. Seeking shelter, we stop under the canopy of a house, from which we hear the sound of a piano – someone is very skilful at playing lyrical melodies here. We peek inside through the open door. The pianist notices us and our soaking problem and invites us inside with a friendly gesture. We settle comfortably in the living room and engage in a long conversation about everything and nothing, about travel, music, Chopin… From time to time, Mr Tiberio (what an unusual name!) sits down at the piano and gives us beautiful musical interludes. Afterwards, we still go for an evening walk together and watch the seaside fountain show.

The second unforgettable image from Campeche is another show, this time presented by nature itself: from the dry and safe shore, we watch the dark blue in the distance being lit up every now and then by lightning, forming fantastic, broken patterns. The show goes on for a minute, a quarter of an hour, an hour… After a while, we return to the hotel as the act keeps happening behind us.

The city boasts an impressive 17th-century city wall, which is very well preserved to this day, tightly surrounding the elegant historic centre. Plus the usual stuff one finds in any Mexican city: colourful buildings, churches and plenty of pubs and restaurants.

//back to top/do początku

Campeche

Ulubione wspomnienie z Campeche (stolicy stanu o tej samej nazwie): ucieczka przed deszczem, który gwałtownie przerwał nasz spacer nadmorską promenadą. Szukając schronienia, przystajemy pod daszkiem domu, z którego dobiegają dźwięki pianina, z którego ktoś bardzo wprawnie wydobywa rzewne melodie. Zerkamy do środka przez otwarte drzwi. Pianista dostrzega nas a także stopień naszego przemoczenia i zaprasza nas do środka przyjaznym gestem. Rozsiadamy się wygodnie w salonie i wdajemy w długą rozmowę o wszystkim i o niczym, o podróżach, o muzyce, o Szopenie… Co jakiś czas Pan Tiberio (cóż za niebanalne imię!) zasiada do pianina i zapodaje nam piękne muzyczne przerywniki. Potem jeszcze wspólnie wybieramy się na wieczorny spacer i oglądamy pokaz nadmorskiej fontanny.

Drugi niezapomniany obraz z Campeche to inny pokaz, tym razem zaprezentowany przez samą naturę: z suchego i bezpiecznego brzegu obserwujemy, jak w oddali ciemnobłękitny co chwilę rozświetlają błyskawice, układające się w fantastyczne, połamane wzory. Show trwa minutę, kwadrans, godzinę… Po pewnym czasie wracamy do hotelu, a spektakl trwa w najlepsze za naszymi plecami.

Miasto ma do zaoferowania imponujące siedemnastowieczne mury miejskie, które bardzo dobrze się zachowały aż do dzisiaj, szczelnie okalając eleganckie historyczne centrum. Plus to, co zwykle w każdym meksykańskim mieście: kolorowe kamienice, kościoły i mnóstwo knajpek i restauracji.

//back to top/do początku


Edzná
Yucatán is intimidating with the number of pre-Columbian monuments… We don’t feel we can explore everything, and decide to limit ourselves just to a few key ones so as not to give ourselves an archaeological overload. We have Edzná relatively on the way and that is where we go. It is a very pleasant and well-preserved ruin, without excessive crowds, in a nice forest environment.


//back to top/do początku

Edzná

Yucatan onieśmiela liczbą prekolumbijskich zabytków… Nie czujemy się na siłach zwiedzić wszystkiego, postanawiamy ograniczyć się do kilku, żeby nie udzielił się nam przesyt archeologiczny. W miarę po drodze mamy Edznę i tam właśnie się wybieramy. To bardzo sympatyczne i dobrze zachowane ruiny, bez przesadnych tłumów, w ładnym leśnym otoczeniu.

//back to top/do początku

Mérida

The capital of the state of Yucatán impresses with its elegance, discreetly tempering traditional Mexican motley. It a nice walk checking out the Zocalo and its outlying streets and admiring the architecture. One of the nicest buildings to stare at is the Palacio Cantón, located on the very representative Paseo Montejo street, which houses the Museum of Anthropology, providing a fascinating introduction to the world of Mayan glyphic writing.

//back to top/do początku

Mérida

Stolica stanu Yucatan zachwyca swoją elegancją, dyskretnie temperującą tradycyjną meksykańską pstrokatość. Warto tu się powłóczyć po Zocalo i odchodzących od niego ulicach i pogapić się na architekturę. Jednym z ładniejszych budynków, które warto popodziwiać jest Palacio Cantón, położony przy bardzo reprezentacyjnej ulicy Paseo Montejo, w którym mieści się Muzeum Antropologii, które w fascynujący sposób wprowadza w świat majańskiego pisma glifowego.

//back to top/do początku


Sisal
The tiny coastal town of Sisal (a species of agave) is the place to be if you want to feast your eyes on the Caribbean blue of the water and the whiteness of the sand, as well as if you want to watch a flock of flamingos wading in a lake separated from the sea by a narrow strip of land.

//back to top/do początku

Sisal

Do maleńkiej nadmorskiej miejscowości o wdzięcznej nazwie Sisal (oznaczającej gatunek agawy) wpadamy po to, żeby nacieszyć oczy karaibskim błękitem wody i bielą piasku, a także w celu powpatrywania się w stado flamingów, brodzące w jeziorze, oddzielonym od morza wąskim pasem ziemi.

//back to top/do początku


Izamal
The convent of St Anthony of Padua in the village of Izamal is not to be missed. An exquisite yellow colour covers this amazing building, whose atrium is made up of 75 arches and whose surface area is second only to the atrium of St Peter’s Square in the Vatican. Nearby, there is also a somewhat neglected pyramid of Kinich Kakmó, not too modest in size either.

//back to top/do początku

Izamal

Nie należy przegapić konwentu św. Antoniego z Padwy w miejscowości Izamal. Przecudny żółcień pokrywa tę niesamowitą budowlę, której atrium składa się z 75 łuków a powierzchnią ustępuje jedynie atrium placu św. Piotra w Watykanie. W pobliżu znajduje się sporych rozmiarów, nieco mniej uczęszczana piramida Kinich Kakmó.

//back to top/do początku


Chichen Itza

While in Yucatán, or even Mexico in general, it is hard to find an excuse not to visit what is perhaps the most famous monument of Mayan architecture. After visiting the quiet and almost anonymous ruins at Palenque and Edzna, we are confronted by swarms of tourists from all over the world, their loud chatter and photographic poses providing stiff competition for the splendid stone structures.

//back to top/do początku

Chichen Itza

Będąc na Yucatanie, a nawet w ogóle w Meksyku, trudno znaleźć wymówkę, by nie odwiedzić tego bodaj najbardziej znanego zabytku architektury majańskiej. Po odwiedzeniu cichych i prawie anonimowych ruin w Palenque i Edznie, zderzamy się z całymi chmarami turystów z całego świata, swoim rozszczebiotaniem i pozami fotograficznymi stanowiącymi mocną konkurencję dla nie byle jakich kamiennych struktur.

//back to top/do początku


Valladolid
In Valladolid we pass another convent, this time with a contemporary addition in the form of an evening video projection on the façade. The projection is a run-through of the history of Mesoamerica and the region. The convent itself is also pretty good looking.

Valladoilid (and the entire Yucatan peninsula) is also famous for its cenotes, which are, tu put it simply holes in the ground filled with water, where you can cool off pleasantly. In most cases, they are located on private land and the owners charge a lot for the opportunity to visit them. The most budget-friendly and accessible options are the two cenotes located right next to each other: X’Keken and Samula. Pro-tip for the those on a very tight budget: bring your own life jacket:)

//back to top/do początku

Valladolid

W Valladolid zaliczamy kolejny konwent, tym razem ze współczesnym dodatkiem w formie wieczornej projekcji wideo na fasadzie. Projekcja jest przebieżką po historii Mezoameryki i regionu. Sam konwent też jest całkiem, całkiem.

Valladoilid (i cały półwysep Yucatan) słynie również z cenotes, czyli – w uproszczeniu – dziur w ziemi,wypełnionych wodą, w których można się przyjemnie schłodzić. W większości przypadków znajdują się na terenach prywatnch, a właściciele słono sobie liczą za możliwość ich odwiedzenia. Najbardziej budżetową opcją są dwa położone tuż obok siebie cenotes: X’Keken i Samula. Pro-tip dla bardzo oszczędnych: miejcie ze sobą własną kamizelkę ratunkową:)

//back to top/do początku


Cancún
We treat Cancún as a hub – we prefer not to experience the hordes of American tourists flooding the city, littering the beach and vomiting over the pavements.


Playa del Carmen

Don’t be sad if you miss it – what’s left of the beaches here are small patches, interspersed with grandiose hotels; plenty of loud music here, fancy cars and a dolphin trapped in the hotel pool…. Not our cup of cacao.

//back to top/do początku

Cancun

Traktujemy Cancun jako bazę przesiadkową – wolimy nie doświadczać hord amerykańskich turystów, zalewających miasto, zaśmiecających plażę i obrzygujących chodniki.

Playa del Carmen

W zasadzie też do pominięcia – z plaż zostały małe skrawki, poprzecinane wielkoludami hoteli, tu głośno gra muzyka, tam wypasiona fura, a tam uwięziony w basenie hotelowym delfin… Nie nasza to bajka.

//back to top/do początku


Bacalar
In hot Bacalar, take a dip in the lake, the colour of which evokes that of the Caribbean. And this would actually do, but we decide to add another cenote to the collection – Cenote Azul, completely different from the ones we experienced in Valladolid; it is much bigger and deeper, and there is even a sort of a beach around it.


All these places are still just a tiny bit of what Mexico has to offer and what it can charm you with. We have to close this chapter though, at least for the time being…. After all, this continent doesn’t end in Mexico… The whole of Central America awaits us. Let’s head to Guatemala.

//back to top/do początku

Bacalar

W upalnym Bacalar należy popluskać się w jeziorze, które kolorem całkiem sprawnie imituje Karaiby. Właściwie na tym można by poprzestać, ale my postanawiamy dorzucić do kolekcji jeszcze jeden cenote – Cenote Azul, zupełnie różny od tych, w których chlupaliśmy się w Valladolid – jest o wiele większy i głębszy, a wokół niego jest nawet coś na kształt plaży.

Te wszystkie miejsca to wciąż tylko wycinek tego, co Meksyk ma do zaoferowania i czym potrafi zauroczyć. Jakoś trzeba jednak zamknąć ten rozdział, przynajmniej na jakiś czas… Wszak na Meksyku kontynent się nie kończy… Czeka na nas cała Ameryka Centralna. Ruszamy do Gwatemali.

//back to top/do początku

Woodstock Poland Festival, 2017.08

And now, for something completely different: a video documenting the last ever Woodstock Poland festival (and I say “the last one” because the next edition was renamed to “Pol’and’rock” and the future of the whole project is unknown) – the biggest free of charge open air music gig in the world. And probably the most beautiful one, too:) August 2017, Kostrzyn nad Odrą

 

***

 

Tym razem coś z zupełnie innej beczki: klip dokumentujący ostatni Przystanek Woodstock (ostatni, bo kolejna edycja została przemianowana na “Pol’and’rock” a przyszłość festiwalu w ogóle jest niepewna) – największą darmową imprezę muzyczną świata. I być może najpiękniejszą:) Sierpień 2017, Kostrzyn nad Odrą

Gangneung Dano Festival, 2014.05.31


Dano Festival (Danoje) in Gangneung is not just a regular little party. It has been happening every year for over four hundred years (the exact date depends on the lunar calendar, so be sure to check it beforehand; it usually takes place in May or June) and its awesomeness has been confirmed by UNESCO who designated it a “Masterpiece of the Oral and Intangible Heritage of Humanity”. Hence, I needed to check whether the gig was as cool as advertised:) And I wasn’t disappointed.

Korean people respect their culture and celebrate it skilfully. It managed to survive all the numerous invasions (mostly by Japanese troops) and it has always been bringing Koreans together. And during the Dano festival itself for two weeks that culture is manifested in all sorts of forms: mask play, shaman singing, traditional hair dyeing, drums, barbecue, soju (Korean rice-based alcohol) – you will find something that suits your taste. The biggest crowd always gathers to see the big parade that opens the festival: the streets of Gangneung are taken by the representatives of surrounding townships as well as schools, universities and various professional groups.

Check out the videos and photos to feel the magic of the gig.

***

Festiwal Dano (Danoje) w Gangneung to nie byle jakie wydarzenie. Odbywa się co roku od przeszło czterystu lat (święto ruchome, wypadające w maju lub czerwcu), a jego fajność została nawet doceniona przez UNESCO, które wpisało festiwal na listę Arcydzieł Kulturowego Dziedzictwa Ustnego i Niematerialnego. Postanowiłem zatem sprawdzić, czy ta impreza jest rzeczywiście tak wspaniała, jak o niej piszą. I nie zawiodłem się.

Koreańczycy bardzo szanują i umiejętnie celebrują swoją bogatą kulturę, która przez wieki zdołała się oprzeć najeźdźcom (głównie z Japonii) i która do dziś skutecznie spaja naród koreański. A podczas festiwalu kultura owa przez bite dwa tygodnie przejawia się w najrozmaitszych formach: teatr masek, szamańskie śpiewy, tradycyjne farbowanie włosów, bębny, szaszłyki, soju (koreański alkohol na bazie ryżu)… Dla każdego coś miłego. Najwięcej publiczności gromadzi zawsze otwierająca imprezę parada, podczas której ulicami Gangneung dziarsko maszerują przedstawiciele okolicznych miasteczek, wiosek a także szkół, uniwersytetów i różnych grup zawodowych.

Zapraszam do oglądania filmików i zdjęć, coby poczuć ducha festiwalu.

Mongolia, 2013.07/08

Intro video: Mongolian Impressions

Intro

Less than a month spent in Mongolia is nowhere near enough to issue a final statement about a country so big and varied. Nevertheles, I feel competent enough to tell you that Mongolia is amazing, awesome and addictive. So addictive that I feel obliged to go back there and see all those things that I didn’t have enough time to see. And I encoutage you to go there as soon as you can, before it gets covered with asphalt, „civilized” and the friendly locals start pursuing the material wealth.

In the meantime – let me share with you some impressions and tips.

/

Niecały miesiąc spędzony w Mongolii to zdecydowanie za mało by wydać opinię o kraju tak rozległym i różnorodnym. Niemniej jednak czuję się na tyle kompetentny, by stwierdzić, że Mongolia zadziwia, rządzi, wymiata i uzależnia. Do tego stopnia, że czuję się zobowiązany tam wrócić i doeksplorować wszystko to, na co nie starczyło czasu. A Was zachęcam gorąco do jak najszybszego odwiedzenia tej magicznej krainy – zanim, zostanie wyasfaltowana i ucywilizowana a jej życzliwi mieszkańcy rzucą się w pogoń za dobrobytem…

W międzyczasie podzielę się z Wami wrażeniami z podróży i wskazówkami praktycznymi.

***

Transport

You can enter Mongolia by land from all directions, though it is advisable that you check if the given border crossing is available for foreigners (I was only interested in China/Mongolia crossings and there are two to chose from: Erlian/Zamyn-Uud in the East and Takashiken/Bulgan in the West) and if it is – what days of the week and what times it operates. Some of the crossings operate only Monday to Friday, 9AM to 4PM.

Once you get in, you can fly around – there air airplane connections available between all major cities/townships (something I have never tried); you can take a train (but only in central Mongolia – the far West is free from any infrastructure): I recommend the sleeper from Zamyn-Uud to Ulaabaatar (20-30 dollars depending on the standard) – you will surely meet lots of friendly passengers, who will talk with you half the night even without speaking a common language.

The best way to experience Mongolia, however, is by car (or else on horseback but that’s for short distances), having the direct feel of all the bumpiness (the roads, even the main ones are very off and ever-winding, though, very wittingly, they are sometimes marked as „bus lane”, „truck lane” „car lane”) and hitting your head against the ceiling of the furgon/truck/jeep. And the best-est way of traveling is hitch-hiking – this is how you get to meet all those groovy people.

/

Do Mongolii można wjechać z różnych stron, przy czym warto wcześniej sprawdzić, czy dane przejście graniczne jest dostępne dla obcokrajowców (mnie osobiście interesowały tylko przejścia Chiny/Mongolia, wobec czego uprzejmie donoszę, że istnieją dwa takie punkty – jeden na wschodzie, w Zamin Uud/Erlian i jeden na zachodzie w Bulgan/Takashiken) i w jakich dniach/godzinach obsługuje ruch. Z tego co mi wiadomo, niektóre z przejść działają tylko od poniedziałku do piątku od 9.00 do 16.00.

Po Mongolii można latać (połączenia między większymi miastami na terenie całego kraju), z której to opcji nie miałem okazji skorzystać; można jeździć pociągiem (ale tylko po centralnych rejonach, daleki zachód nie posiada infrastruktury kolejowej) – polecam połączenie Zamyn-Uud – Ulaanbaatar (ok. 20 – 30 dolarów za kuszetkę w różnych standardach), w pociągu na bank spotkacie mnóstwo przyjaznych osób, które – nawet mimo bariery językowej – przegadają z Wami pół nocy.

Prawdziwej Mongolii najlepiej jednak doświadczyć podróżując samochodem (ewentualnie konno, ale to raczej na krótkich dystansach) i wyczuwając wszystkie wertepy (drogi, nawet te główne to wijące się niczym pijany wąż drogi polne, które – szczyt fantazji – bywają oznaczone: „pas dla ciężarówek”, „pas dla autobusów”, „pas dla aut osobowych”) i waląc głową o sufit furgonu/ciężarówki/jeepa – niepotrzebne skreślić. A już najlepiej – według mojego doświadczenia – przemieszczać się autostopem – wówczas mamy okazję spotkać mnóstwo odjechanych ludzi.

***

People/Ludzie

Be it Kalkh Mongols or Kazakhs (plenty of them in the West) – the citizens of Mongolia are totally crazy, ultra-friendly (try to look lost in Ulaanbaatar – in no time at all you will have somebody trying to help you; sit down on a bench to have a rest and you will soon find somebody inviting you to their house for a cup of tea; tea is peanuts actually – in villages random people will invite you to stay and eat with them in their gers) and very open to foreigners (except for the Chinese whom they truly hate for stealing a huge chunk of their land – in Inner Mongolia there are 23 million Mongolians living versus less than 3 million in the real Mongolia!). They tend to be superstitious (they are frightened of swimming – they did all they could to stop me from jumping into a lake, telling me stories about …crocodiles living there), they are fond of alcohol (a valuable piece of advise: Chingiz vodka+lots of white chees+bumpy road = bad idea), they don’t really understand the concept of time (better learn to accept them being always late) – that plus their incapability of organizing just about anything results in the condition where you can never be sure what/when/where will happen (e.g. the furgon that was supposed to take me to the border was supposed to leave at 9 AM and eventually left at 8PM). Mongolians are always ready to improvise, they don’t care or don’t realize the possible dangers (e.g. they won’t bring water for a two day trip, there will be some screws loose in their wheel and the spare wheel will be wrong-sized); instead of reason and calm analysis they would apply the recklesness and playfulness, which makes your car end up in a big heap of mud and then you have to push it out, shoulder to shoulder with a guy vomiting vodka. In their fancy they will chase a stray sheep (in order to slaughter it and cook; most Mongols are fat and the sheep can get away easily – there was one case, though, that got me surprised – a guy chased his runaway horse for a quarter of an hour and eventually caught it) or running across the steppe, bottle in hand, dick sticking out, shouting „Mongolskaja swaboda” („Mongolian freedom”)…

/

Czy to Mongołowie Kalka czy też Kazachowie (tych akurat pełno na zachodzie kraju) – mieszkańcy Mongolii są totalnie odjechani, bardzo życzliwi (spróbujcie pokręcić się zdezorientowani w Ulaanbaatar, a już za chwilę będzie przy Was ktoś, kto spróbuje pomóc; usiądźcie sobie na ławeczce, by odsapnąć, a zaraz ktoś Was zaprosi do siebie na herbatę; zresztą – co tam herbata, w wioskach napotkani ludzie zaoferują darmowy nocleg i kolację w swoich gerach) i otwarci na obcokrajowców (z wyjątkiem Chińczyków, których szczerze nienawidzą za zagarnięcie olbrzymiej części terytorium kraju – w Mongolii Wewnętrznej żyje obecnie około 23 milionów Mongołów a w Mongolii właściwej – niespełna 3 miliony!). Bywają zabobonni (panicznie boją się kąpieli w rzekach i jeziorach – usilnie próbowali mnie odwieść od pomysłu popływania, strasząc mnie m.in. … krokodylami), nie stronią od alkoholu (przy okazji ważna informacja: połączenie wódki Czyngis – skosztowania której nie wypada odmówić – z dużymi ilościami białego sera i wyboistą drogą to bardzo zły pomysł), nie mają poczucia czasu (lepiej od razu uodpornić się na ich spóźnialstwo), co – w połączeniu z brakiem jakiegokolwiek zmysłu organizacyjnego – skutkuje tym, że nigdy nie wiadomo, co, gdzie kiedy i czy w ogóle się wydarzy (np. furgon do granicy, którym miałem się zabrać, miał odjechać o 9 rano a odjechał o 8 wieczorem). Mongołowie są również zawsze gotowi improwizować, nie przejmują się albo nie zdają sobie sprawy z zagrożeń (np. w dwudniową podróż przez pustkowia nie zabierają ze sobą wody, świadomie jadą z niedokręconym jednym kołem i z kołem zapasowym nie do pary…); nad zdrowy rozsądek i chłodną analizę przedkładają ułańską fantazję i brawurę, co skutkuje np. zakopaniem się w błocie i wspólnym wypychaniem auta wraz z osobnikiem, który co chwilę wymiotuje po nadmiernym spożyciu wódki. Fantazja ichnia potrafi również przejawić się w nieposkromionej chęci złapania zbłąkanej owcy (celem zarżnięcia i ugotowania; większość Mongołów jest jednak otyła i takie wyścigi owca wygrywa… Raz jednak zdumiał mnie jeden Kazach, który po piętnastominutowym biegu dogonił konia, który mu się wyrwał) czy bieganiu po stepie z fujarą na wierzchu, butelką w dłoni i okrzykiem na ustach: „Mongolskaja swaboda!”.

***

Cuisine/Kuchnia

Try as I might I can’t find the right words to decribe it… Disaster? Failure? Disappointment? Something along these lines… The simplest of the simble, without any seasoning whatsoever, with rare occurence of any vegetables (vegetable = cabbage or carrot), consisting simply of boiled meat or intestines. There is also cheese (a couple of different types, one type is as hard as a rock – you waste more energy trying to bite it than you gain from eating it), buuz and hushuur (both are oil-dripping dough-meat combos, one shaped like a dumpling, the other one more like a pancake) and Mongolian tea, almost completely tea-free, though with lots of milk. Mongolians eat the way they used to eat centuries ago and they see no reasons to change that. Moreover, when mentioning Chinese cuisine, they feel disgusted – you never know where Chinese meet is coming from, right?

/

Ciężko mi znaleźć odpowiednie słowa, by ją opisać… Może masakra? Porażka? Rozczarowanie? Coś w ten deseń… Najprostsza z prostych, pozbawiona przypraw, ze sporadycznym udziałem warzyw (czyt. kapusta, ewentualnie marchew), składająca się po prostu z ugotowanego mięsa i wnętrzności. Są jeszcze sery (kilka rodzajów, w tym jeden twardy jak kamień – więcej trzeba zużyć kalorii na jego rozgryzienie niż się zyskuję po jego zjedzeniu), a także buuz i hushuur (oba to ociekające olejem kawałki ciasta z mięsem w środku, jeden w formie przypominającej pierogi, drugi – placek) i mongolska herbata bez herbaty, za to z dużą ilością wody i mleka. Mongołowie jedzą tak, jak jedli tysiące lat temu i nie widzą powodów, by coś w tej materii zmieniać. Mało tego, wzdrygają się na samą myśl o chińskiej kuchni, w której przecież mięso jest niewiadomego pochodzenia…

***

Landscapes/Pejzaże

Yeah, you know it all – everybody has seen the photos of endless steppes, green hills etc. But trust me – it is well worthy to experience all that directly, see those velvet covers on the hills, a little frayed here and there, with the bones of rocks sticking out (or the real bones – just walk the pastures or even outskirts of towns to complete your own bone set that can build a complete skeleton of a cow)… The landscapes are evenr-surprsing, colours change, streams whisper, flowers bloom, mermots whistle, falcons hover, mosquitoes bite (be aware that there is no way of buying a proper mosquito repellent in China). Go there and immerse yourself.

/

Niby wiadomo – każdy przecież widział fotografie bezkresnych stepów, zielonych wzgórz itp. Warto jednak tych przestrzeni doświadczyć osobiście, przyjżeć się z bliska tym aksamitnym materiałom pokrywającym pagórki, tu i ówdzie lekko przetartym, spod których to tu, to tam, wyłażą szkielety skał (albo i nie skał – wystarczy się przejść po pastwiskach albo i nawet po przedmieściach a można spokojnie skompletować szkielet np. krowy)… Pejzaże są zresztą niejednorodne, kolory zmieniają się jak w kalejdoskopie, strumyki chlupią, kwiatki kwitną, świstaki świszczą, sokoły kołują, komary kłują (a propos – uprzedzam, że w Mongolii nigdzie nie dostaniecie porządnego sprayu przeciw komarom)… Warto po prostu tam być i się tym wszystkim zachwycić.

***

Places/Miejsca

Ulaanbaatar

Chaotic, noisy, jammed, smoggy. I didn’t stay there for a long time – Ulaanbaatar is the only really big city in Mongolia and I was not looking for a big city experience this time. The city is pretty strange – with over one million people living there there seems to be only one main street („Peace Avenue”) with all the cars pushing their way through there (as for pushing – don’t expect Mongolians to queue properly, just sharpen your elbows). If you feel like it – check the department stores, museums, monuments etc. I recommend staying in Gana’s Guesthouse (the cheapest option there: 5 USD a night) in the ger district (the guesthouse itself has gers … on top of the building).

/

Chaos, hałas, korki, smog. Nie posiedziałem tam długo – Ulaanbaatar to jedyne w Mongolii duże miasto a ja akurat doświadczeń miejskich nie szukałem. Dziwne to zresztą miasto – ponadmilionowe, z jedną główną ulicą („Aleja Pokoju”), którą pchają się wszystkie auta (a propos pchania – Mongołowie nie mają w zwyczaju ustawiać się w kolejkach – wpychanie się jest na porządku dziennym). Jak ktoś chce, to może sobie pozwiedzać domy towarowe, muzea, pomniki itp. Polecam nocleg w Gana’s Guesthouse (najtańsza opcja: 5 dolarów od osoby) w dzielnicy gerowej (sam guesthouse dysponuje również gerami, z tym że ustawionymi … na dachu budynku).

***

Zamyn-Uud

My first ever contact with Mongolia. The memories that I keep are those of wrestling tournament in the park (one of the wrestlers that I met – a giant whocould crush me into pieces if he wanted – turned out to be a very sympathetic university student wrestling during summer holidays to earn some extra cash; he was terrible shy with me beause of his not-so-perfect English…) and of the bums strolling around the railway station, handing me cucumbers out of the blue and then following my every step hoping for some penny.

Some practical information: to get to Zamyn-Uud from Erlian you just take the bus to the border (the fare is 1 yuan; the border opens at 8 in the morning, I advise you to arrive early), then find a jeep that will take you across the border (50 yuan; plus extra 5 yuan to be paid to the border officers – for nothing at all) to the railway station in Zamyn-Uud. By the way – the cheapest hotel in Erlian (60 yuan a room) is located in the same building as the bus station.

/

Mój pierwszy kontakt z Mongolią. Główne wspomnienia to zawody zapaśnicze w parku (poznany jeden z zawodników – wielkolud, który mógłby mnie zmiażdzyć przez nieuwagę, okazał się być bardzo sympatycznym studentem, dorabiającym sobie w wakacje uczestnictwem w turniejach; wielkolud był wobec mnie bardzo nieśmiały, bo niedostatecznie dobrze władający językiem angielskim) i okołodworcowi pijaczkowie, wręczający mi ogórki a potem próbujący wyciągać ode mnie kasę.

Uwagi praktyczne: aby dostać się do Zamyn-Uud z Erlian wystarczy wsiąść w autobus (1 yuan), dojechać do granicy (otwierają o 8 rano, warto tam się zjawić w miarę wcześnie), wyczaić kogoś, kto nas przewiezie (odpłatnie – 50 yuanów; dodatkowo trzeba zapłacić pogranicznikom 5 yuanów za nic) aż do dworca w Zamyn-Uud i gotowe. Acha, najtańszy hotel w Erlian (pokój kosztuje 60 yuanów) znajduje się w tym samym budynku, co dworzec autobusowy.

***

Tsetserleg

A long way to the West (with only a part of the road covered with asphalt). I reach my destination by bus (leaving UB around 2PM, arriving aroun 10PM).

The village-ish looks are deceiving – Tsetserleg actually taks quite a lot of space. It has a beautifully located buddhist temple, university, park, a couple of bars and even a disco. My attention was drawn to the main square with a big screen screening news, music videos, radio programs or nothing at all, depending on the mood of whoever is operating the device. There is quite a number of foreigners residing in Tsetserleg, mainly teachers and other people from Peace Corps. There is also Risbek, who guides me around and hosts me in his apartment (for those who seek hotel-related information – there is a number of options available, including a hostel called Fairfield).

The most interesting thing here are the landscapes around the town – densely forested mountains to the North, where you can find all kinds of berries and mushrooms. In the South the nature is not so abundant but it stil very green and full of gers – traditional Mongolian tents where nomad families live (but not only them – many people keep gers next to their wooden houses and choose tents as their summer residence).

/

Kawał drogi (częściowo asfaltowej) na zachód. Docieram tu autobusem (wyjazd z UB około 14.00, docieram na miejsce ok. 22.00).

Wygląd małomiasteczkowy, ale Tsetserleg rozciąga się na sporym obszarze. Jest tu malowniczo położna świątynia buddyjska, uniwersytet, park, parę knajp, a nawet dyskoteka. Na uwagę zasługuje też główny plac z dużym ekranem, na którym czasem emitowane są newsy z kraju i ze świata, czasem teledyski, czasem audycje radiowe a czasem zupełnie nic. W Tsetserlegu mieszka sporo obcokrajowców, zwłaszcza nauczycieli i innych wysłanników Peace Corps. Jest też Risbek, który oprowadza mnie po mieście i gości w swoim mieszkaniu (dla tych, którzy wolą mieszkać w hotelach – jest ich tu kilka, łącznie z hostelem Fairfield).

Najciekawsze są jednak pejzaże dookoła miasta – na północ dość gęsto zalesione górki, w których można znaleźć i grzyby, i maliny, i inne smakołyki… Po południowej stronie jest bardziej łyso i surowo, za to tu i ówdzie bieleją płótna pokrywające gery, czyli tradycyjne mongolskie „namioty”, w których pomieszkują nomadzi (zresztą nie tylko nomadzi – w miastach często obok drewnianego domu stoi ger, w którym w lecie pomieszkuje cała rodzina, by w zimie przenieść się do domu).

***

Ulaangom

The capital city of Uvs province, looking like a proper armpit of the country, full of wooden fences and soc-real architecture. On the other hand – around the town there are lots of picturesque, snow-topped peaks and a couple of lakes. My hosts (I stay in a ger, like half of the Ulaangomians do) promise me to bring me to Bayan Nuur lake for a very reasonable fee. Excited by such persepective I wake up early and wait for the promised trip. We are leaving in just a moment, we only need to visit some friends, and then some others, we’ll help them tow the car, or maybe we won’t because we don’t have the right cord, so why don’t we visit other friends and relatives… All those people are very nice, they offer lots of cheese and milk tea without tea, but somehow the morning turns into afternoon and the lakes are not getting any closer… Eventually my driver informs me that he is not really planning to go to any lake at all but his cousing or maybe a brother has a taxi and can bring me there but it will cost me like twenty times more than agreed. No, thank you, I’d rather walk there. The driver won’t leave it like that though and offers to bring me (for free) to the closest lake (Uvs Nuur). However, on the way he makes a calculation and finds out that this is a little too far so he drops me off five kilometers away from the lake. To me it seems it’s more like 10-15 kilometers… And the closer to the shore I get, the more nasty and numerous the mosquitoes get. All in all, I decide to walk back to the town. In the meantime dusk falls and I stumble on heaps of bones – I think I found a cattle cemetery. I discover a jerboa jumping in between the skeletons, jumping even more intensely and chaotically when I turn my flashlight towards it.

Eventually I fall asleep on a hill next to the cemetery, with a view over Ulaangom. No ghost haunt me, no wolves eat me. But all night long noise birds fly over…

The next day I decide to leave the town and hitch a hike to Olgiy. All the people I meet tell me this is not doable but I know better and after four hours of waiting I manage to get on a neat jeep with two Turkish tourists and one Mongolian driver who doesn’t really know where to go.

/

Stolica prowincji Uvs, zabita dechami i socrealną architekturą. Za to dookoła sporo malowniczych, przyprószonych śniegiem szczytów a także jezior. Moi gospodarze (nocuję w gerze, jak połowa mieszkańców miasta) obiecują zawieźć mnie do jeziora Bayan Nuur za stosunkowo niewielką opłatą. Podekscytowaną taką perspektywą, zrywam się wcześnie rano i czekam na obiecany wyjazd. Wyjeżdżamy już za chwileczkę, tylko najpierw podskoczymy do znajomych, a później do innych znajomych, pomożemy odholować ich samochód, a może nie, bo nie mamy odpowiedniej linki, zatem odwiedzimy innych znajomych i krewnych… Wszyscy krewni i znajomi są bardzo mili, poczęstują nawet mleczną herbatą bez herbaty i serem, ale tymczasem dopada nas popołudnie a jezior wciąż nie widać… Mój kierowca w końcu oświadcza, że właściwie to wcale nie wybiera się nad żadne jeziora, ale kuzyn a może brat jest kierowcą taksówki i może mnie podrzucić za kwotę dwadzieścia razy wyższą od uprzednio ustalonej. Dziękuję i postanawiam wybrać się do jezior piechotą. Kierowca unosi się honorem i postanawia podrzucić mnie (za darmo) chociaż do najbliższego jeziora (Uvs Nuur). Po drodze jednak uznaje, że to jednak trochę za daleko i żegna się ze mną „pięć kilometrów” od brzegu. To znaczy, nie pięć a raczej piętnaście… Poza tym im bliżej brzegu, tym więcej komarów, zatem decyduję się na powrót do miasta. Tymczasem zapada zmrok a ja potykam się o walające się wszędzie kości zwierząt – najwyraźniej trafiłem na cmentarzysko dla bydła. Między kośćmi odkrywam kicającego skoczka pustynnego – przezabawne zwierzę, skrzyżowanie myszy z niedożywionym kangurem, na widok światła latarki kompletnie idiocieje, skacząc chaotycznie to tu, to tam.

Zasypiam na pagórku z widokiem na miasto. Nie zjadają mnie wilki, za to przez całą noc przelatują nade mną jakieś ptaszyska, furkocząc ponad dopuszczalne normy.

Następnego dnia postanawiam opuścić Ulaangom i złapać stopa do Olgiy – wszyscy zagajeni na ten temat mieszkańcy twierdzą, że to niewykonalne. Ja jednak nie odpuszczam i już po czterech godzinach zatrzymuje się wypasiony jeep z dwoma tureckimi turystami i jednym zagubionym mongolskim kierowcą (stop działa w Mongolii niezawodnie – prawie każde auto się zatrzymuje, z tym że aut nie jeździ zbyt wiele i nieczęsto na długich trasach; na wszelki wypadek na wstępie należy zaznaczyć, że nie płacimy za przejazd).

***

Olgiy (Bayan-Olgiy)

Halleluyah – foot and mouth disease! It’s the epidemic that caused the local Naadam festival to be postponed. And that means I can see it…

Olgiy is the capital city of Bayan-Olgiy province. Actually, this is no Mongolia anymore, there are only Kazakhs living here – the whole region is said to be more Kazakh than Kazakhstan itself. Some of the characteristic features of the city are mosques, communist symbols and frequent blackouts (the electricity is received from Russia, which makes no sens as using solar and wind energy could provide enough electricity for the whole Mongolia; I talk about it with Mukhit, who is planning to run in local elections and apply some changes: remove communist symbols, fight sloppiness and make the city function better).

In the centre – lots of tourist attractions: a museum (stuffed animals, local folkore and – creme de la creme – a whole floor of communist propaganda; a very interesting feature are the ladies who work in the museum and who force you to buy souvenirs from their shop – mostly handbags with traditional patterns, „very old”, „for you very cheap, only 35 thousand tugrik, 30, 20…”). You might also want to check the bazaar (this is also the place from which all the buses/vans/jeeps leave), the ueber-ugly theatre and the red square. The most awesome, however, is the Turkish restaurantcalled „Pamukkale”, serving non-Mongol food – thank goodness again! Another dining option is „Besbermak” with Kazach dishes, a little more ambitious than regular Mongolian cuisine.

As for lodging options – nothing really fancy, all hotels show off their slovenliness or maybe even drunkenness while constructing the building. The way the sanitary installations are laid makes me think of artistic installations rather than anything useful. The best value is probably „Blue Wolf” ger camp (10,000 a night). This is where I mean a funky bunch of Australians and Kiwis participating in Mongol Rally. The guys are slightly late as they took a long way through all the Stan countries…

Olgiy is also a great starting point for excursions into high mountains – you can visit a local tour agency and book a trip to snowy peaks, rafting spots or visit eagle hunters living in nearby villages.

/

Alleluja – pryszczyca! Pryszczyca spowodowała przesunięcie w czasie lokalnego festiwalu Naadam, dzięki czemu mam okazję się załapać. Zapasy, wyścigi konne i łucznictwo, czyli trzy męskie dyscypliny sportu…

Olgiy to stolica prowincji Bayan-Olgiy. Właściwie to żadna Mongolia, mieszkają tu tylko Kazachowie. Ponoć cały region jest bardziej kazachski nawet od Kazachstanu. Miasto charakteryzuje się obecnością paru meczetów, wielu symboli komunistycznych i częstymi przerwami w dostawach prądu (prąd ciągną z Rosji, co nie ma najmniejszego sensu, bo z samej energii słonecznej i wiatrowej można by zasilić całą Mongolię; dyskutuję o tym z Mukhitem, który chce wystartować wkrótce w wyborach lokalnych i zaprowadzić nowe porządki: usunąć komunistyczne symbole, zwalczać bylejakość i sensownie zorganizować funkcjonowanie miasta).

W centrum czeka nas mnóstwo atrakcji – muzeum (wypchane zwierzaki, stroje ludowe i – palce lizać – wciąż niezdemontowana wystawa materiałów o przodownikach pracy i ogólnie o osiągnięciach socjalizmu w regionie; największą furorę robią jednak panie oprowadzające po muzeum, nieodwołalnie prowadzące nas w kierunku muzealnego sklepiku z rękodziełem w postaci różnorakich toreb z wyhaftowanymi tradycyjnymi kazachskimi wzorami – „bardzo stare”, „dla Ciebie tylko 35 tysięcy tugrików, 30 tysięcy, 20…”). Do odhaczenia jest również bazar (spod którego odjeżdżają w różnych, interesujących turystów, kierunkach vany, furgony i jeepy), przeohydny budynek teatru i – rzecz jasna – plac czerwony. Największą atrakcję stanowi jednak restauracja turecka „Pamukkale” – serwująca NIE-mongolskie jedzenie, co samo w sobie powoduje, że dłonie składają się do oklasków (z jadłodajni wypada mi również polecić „Besbermak” z potrawami kuchni kazachskiej, nieco bardziej zaawansowanej technologicznie od mongolskiej).

Co do opcji noclegowych – nie należy liczyć na cuda, właściwie we wszystkich hotelach w oczy kłuje brakoróbstwo a może nawet pijaństwo podczas prowadzenia robót budowlanych i instalacyjnych. Sposób prowadzenia hydrauliki po ścianach przywodzi na myśl raczej instalację artystyczną niż użytkową. Najkorzystniej pod względem budżetowym jest w ger-campie „Blue Wolf” (10,000 tugryków za noc). Tamże poznaję m.in. wesołą australijsko-nowozelandzką ekipę, biorącą udział w Mongol Rally, sporo spóźnioną, bo jadącą przez wszystkie możliwe Stany (Turkmenistan, Uzbekistan itd.).

Jeśli komuś nie wystarczą malownicze widoki w bezpośrednim sąsiedztwie miasta, Olgiy stanowi też dobry punkt wypadowy w dalsze góry i doliny – można zamówić wycieczkę w ośnieżone szczyty, poraftować po rzece albo odwiedzić „Orlich myśliwych” (eagle hunters) mieszkających w pobliskich wioskach.

***

Tsengel

I visit this village precisely in order to find some eagle hunters; after a couple of hours of waiting I jump into a ZIL truck transporting petrol. The poor old vehicle is puffing and blowing and after countless stops and half a day spent on clambering the hills, it reaches Tsengel (70 km away from Olgiy).

After a little bit of sniffing around (ask about „birkut”) I manage to locate the eagle hunter ger. The hunters are not there, though and I only focus on staring at the huge birds tied to the ground among goats.

I stay with a newly met family; we eat dinner together – it’s a heap of mixed meat-bits. We all eat from one plate, using our hands as cuttlery and after we are done, the host pulls out a sticky rag to clean our hands one after another. You should not complain, though – the hosts offer you all they have and their hospitality is overwhelming. As for hospitality and generosity – after I return to Olgiy and tell the local kids I’m leaving Mongolia the next day, they wanted to stop me or at least offer me something… And they gave me what they had – bits of cheese or a plastic gun (I had fun transporting that through the border later on). I felt so stupid surrounded by this selfless genuine generosity…

/

Do wioski tej wybieram się właśnie w nadziei namierzenia eagle hunters; po paru godzinach oczekiwania ładuję się do ZIŁa transportującego benzynę. Poczciwa maszyna sapie i dyszy i poci się i po niezliczonych przystankach i połowie dnia spędzonej na gramoleniu się pod górę, dociera do oddalonego o 70 km Tsengel.

Po małym researchu (należy pytać o „birkut”) udaje mi się namierzyć rzeczonych myśliwych, z tym, że sami myśliwi są nieobecni, ograniczam się zatem do gapienia się na olbrzymie ptaszyska przywiązane do ziemi pośród pasących się kóz, łypiące na mnie podejrzliwie.

Na noc zatrzymuję się w gerze nowopoznanej rodzinki, z którą wspólnie spożywamy kolację w postaci zmasakrowanej kozy. Jemy kulturalnie, ze wspólnego talerza, używając dłoni a na koniec gospodyni wyciąga lepką szmatę, w którą po kolei wszyscy wycierają tłuste palce… Nie należy jednak wybrzydzać – gospodarze ofiarują to, co mają a ich gościna jest naprawdę ujmująca. A propos gościny i ofiarności – kiedy, po powrocie do Olgiy, wspomniałem napotkanym dzieciakom o tym, że nazajutrz wyjeżdżam – te koniecznie chciały mnie powstrzymać albo przynajmniej coś mi podarować; dały co miały – kostkę sera, plastikowy pistolet na kapiszony (z którym mam zresztą potem problemy na granicy)… Czułem się nieskończenie głupio wobec tej bezinteresownej życzliwości.

***

In-betwen/Pomiędzy

The beautiest views and the best places are those in between… Sometimes it’s the jeep driver gets lost and brings me and the Turkish tourists (by the way – Turks come here in big numbers as this is where prototurks, so called Blue Turks, used to reside) just next to picturesque lakes (Bayan Nuur and the amazing Achit Nuur, with the most amazing landscape around that contains it all: snow mountains, desert, camels, goats, weirdly shaped rocks…), sometimes we catch a flat tyre in a beautiful wilderness, sometimes we stay for night in a God-forsaken village… And the last part of the trip – the far too long road to the border, leading along the river and through canions, full of rocks fallen off the mountains… All those amazing views and the Mongolian wickedness – I will be missing it a lot.

/

Najpiękniejsze widoki i najlepsze miejsca to te „pomiędzy”… A to kierowca jeepa pomylił trasy i niechcący powiózł mnie i tureckich turystów (a propos – tureccy turyści przybywają tu w dużych ilościach, bo to właśnie na tych terenach urzędowali dawno temu prototurkowie – Blue Turks) tuż obok malowniczych jezior (Bayan Nuur i zadziwiające Achit Nuur, wokół którego rozpościera się widok zawierający absolutnie wszystko: i ośnieżone szczyty, i pustynię, i wielbłądy, i kozy, i fantazyjnie uformowane skały…), a to złapaliśmy gumę na pięknym pustkowiu, a to zanocowaliśmy w gościńcu w zapomnianej przez wszystkich wiosze… Wreszcie ostatni fragment podróży – ciągnąca się w nieskończoność droga do granicy, wiodąca wąwozem wzdłuż rzeki, zawalona głazami i głazikami odpadniętymi od surowych, poszarpanych gór. Tych nieogarnionych widoków i całej mongolskiej pokręconości będzie mi mocno brakować…