Balkan countries 2019.10 – 2019.12 part 4

Shkoder

Partly rotten, partly renovated, Shkoder welcomes me with carts full of junk, Romany camp, spacious boulevards, all turned up pavements, pavements where little entrepreneurs sit… and so do lots of gentlemen who wait for something non-specific and they are killing their time with a game of domino… Later on I discover the neat pedestrian walk, mosques, churches… And the lake, where you definitely want to take a tour and hike up some nearby mountains… If the weather permits, that is….

And then, in the early morning, I discover an earthquake.

Nobody is panicking though, those things just happen in these parts of the world.

And I am impressed with the way that Albanians get organized to help those affected by the calamity… I am lucky to meet the great people from EKO Mendje (local NGO) and I join them, documenting their actions. People are bringing groceries, blankets, mattresses, whatever they can… I saw a powerful image in a kid coming by bicycle bringing two loaves of bread… Then we all go to temporary camps to distribute the goods. All is going well until we are requested to leave as the prime minister is coming to snap some photos…

Oh, and I meet the talkative Charles again. We decide to to visit the gypsy camp where we play a football game Europe vs. almost Europe.

Shkoder

Częściowo zaropiały, częściowo odnowiony Shkoder wita mnie wózkami ze złomem, romskim obozowiskiem, przestronnymi bulwarami ze zmasakrowanymi chodnikami, chodnikami zasiedzianymi przez drobnych handlarzy oraz przez panów czekających nie wiadomo na co i ten czas oczekiwania zabijającymi grą w domino… Dopiero później odkrywam schludny deptak, meczety, cerkwie, kościoły… I jezioro, wokół którego warto zrobić sobie rundkę a także wyskoczyć w okoliczne góry… Ale to przy sprzyjających warunkach meteorologicznych…

A potem, nad ranem, odkrywam trzęsienie ziemi.

Nikt nie panikuje, to się w tych rejonach co jakiś czas zdarza.

Za to imponują mi Albańczycy sposobem, w jaki organizują pomoc dla poszkodowanych… Mam to szczęście, że poznaję przefajnych ludzi z NGO o nazwie EKO Mendje i przyłączam się do nich, dokumentując ich akcję. Ludzie zwożą artykuły spożywcze, koce, materace, kto co może… Najbardziej rozbraja mnie chłopaczek, który podjeżdża rowerem i przywozi dwa bochenki chleba… Jedziemy potem rozdawać te dary w tymczasowych obozach. Akcja zostaje zakończona wyproszeniem pomagających z obozu, bo przyjeżdża premier i będzie pozował do zdjęć…

Ach, i w Szkodrze znowu spotykam wygadanego Charlesa. Wybieramy się do cygańskiego obozowiska, w którym rozgrywamy z dzieciakami mecz piłkarski Europa-prawie Europa.

Tirana

I am feeling a little stressed as I suddenly enter the highway… I ride it as fast as possible, just in case… And then there is another chunk of highway that I have to cover… Otherwise I would be adding lots of kilometers and winding tiny roads. At some point, a police car pulls over just in front of me. And so I think I am doomed. But no, they are only here to meet with their friends in a car that pulls over right after. And a few kilometres later I totally get convinced that you should ignore traffic regulations here… As I approach a long tunnel, road workers start waving at me and telling me I should go back and make a 20 km detour as bikes are totally not allowed inside…. And then they throw my bike on the back of their pickup car and give me a ride to the end of the tunnel…

And as for the city of Tirana – it’s big, contrasty, with lots of Hodza-socialist style architecture, patched with more Middle-Eastern squeezey, weird-shapey little buildings… A mosque here, a bazaar there, a museum, a pyramid… And some talkative (Italiano only) local elders, who might not own anything at all but that doesn’t mean they have no bottle of raki to share…

And do join the Free Walking Tour (aka pay as much as you want walking tour) – two hours’ walk fills you with quite some knowledge.

And one more recommendation – The English Hostel – good price, great location, tasty breakfast and the owner, an American guy, obsessed with clarinet music and raki – always ready to share either of those two.

It’s picturesque again on the road to Macedonian border, especially past Elbasan… It is a little somber, autumny but the sun is still sliding down the hills and glitters in ever colder waters of meandering river… The winter is closing on me.

Friendly Albanian people are greeting the freezing cyclist, wishing him good luck, some of them offering him bread… Albania doesn’t want to let me go. At the very end it throws one last barrier at me – the steep uphill ride past Prrenjas. One more look behind at the vast panorama of the valley… And here we are at the border.

Następny przystanek:

Tirana

Po drodze łapię lekki stres, bo ni z tego, ni z owego wjeżdżam na autostradę… Na wszelki wypadek przemykam po niej szybko, tak bardzo poboczem, jak tylko się da. A potem okazuje się, że czeka mnie kolejny kawałek autostrady… Ale gdybym chciał jechać zgodnie z wszystkimi przepisami, to bym się rozbijał krętymi dróżkami, nadkładając dzień drogi. W pewnym momencie, tuż przede mną, zjeżdża na pobocze radiowóz… Oho, czyli limit szczęścia na dziś wyczerpałem… Ale nic z tych rzeczy, przed radiowozem zatrzymuje się kolejne auto, z którego wysiada uśmiechnięty typ – po prostu znajomi, z których jeden jest policjantem, spotkali się się na pogawędkę. A już po paru kilometrach kolejny dowód na to, że przepisy w Albanii można i należy naginać. Na wjeździe do długiego tunelu machają na mnie pracownicy drogowi, że absolutnie nie wolno wjeżdżać rowerem i muszę sobie zrobić 20-kilometrowy objazd… Po czym oferują przewiezienie mnie przez tenże tunel autem roboczym… Niespodziewany rowerowy autostop:)

A Tirana – wielka, z mnóstwem kontrastów, Hodżowo-socjalistyczną morówkową architekturą, poprzetykaną bardziej bliskowschodnimi chaotycznie wobec siebie ustawionymi budyneczkami… Tu meczet, tam bazar, tu muzeum, tam piramida… Tu chętni do pogadania (po włosku!) starsi panowie, którzy choć nic właściwie nie mają, to jednak mają flaszeczkę raki i chętnie poczęstują… Warto wybrać się na dobrowolnie opłacane oprowadzanie po mieście – tzw. Free Walking Tour – w dwie godziny łyka się solidną porcję wiedzy i odbywa się całkiem miłą przechadzkę.

I jeszcze polecę The English Hostel – dobra cena, dobra lokalizacja, świetne śniadanie w cenie i właściciel – Amerykanin z lekką obsesją na punkcie muzyki klarnetowej i raki. Obiema pasjami chętnie się zresztą dzieli:)

Na trasie od Tirany do granicy macedońskiej robi się malowniczo, zwłaszcza za Elbasan… Trochę surowo, jesiennie, ale słońce wciąż przyjemnie rozpływa się po wzniesieniach i migocze na coraz bardziej zmarzniętej powierzchni meandrującej rzeki… Zima czai się za rogiem…

Mili napotkani ludzie pozdrawiają zmarzniętego rowerzystę, życzą powodzenia, częstują chlebem…

Albania nie chce mnie wypuścić… Na sam koniec rzuca mi ostateczną przeszkodę – ostry podjazd pod górę za Prrenjas. Jeszcze tylko spojrzenie za siebie i widok na rozległą panoramę doliny… I już granica.

Ohrid

They warn me about the snow as I cross the border. I choose not to believe them. My non-believing only works out a little as I dash through some snow indeed. I rub my hands and cycle on. I reach the lake from Struga town side… This place is trying to put on a resortey face, though there is plenty of Albanian chaos around. And everything is Albanian here, including the flags on top of the masts. Later I will hear stories of mutual distrust between Macedonians and Albanians living in Macedonia.

The city of Ohrid, however, is very Macedonian already. And I get to experience Macedonian hospitality right away… When I arrive, freezing, at the door of the hostel, the owner’s mother has a quick look at me and rushes me into family room and urges me to sit next to the stove, puts a cup of hot tea in my hands and brings the warm purry cat around. And as the owner arrives I learn he is a very hospitable person, too and he is happy with every guest arriving… Five stars for Point Hostel!

The town itself is worth visiting and experiencing its narrow streets, very Mediterranean-coastal architecture (even though it s a lake and we are quite far from the sea), there is a fortress, there is an amphitheater… And those views of the blue water and the mountains in the background. I bet it’s great to be hear in warm weather and to hike those peaks…

I park my bike here and get on a bus up North.

Ohrid

Na granicy ostrzegają mnie o śniegu na trasie. Postanawiam im nie wierzyć. I tą niewiarą udaje mi się trochę śniegu roztopić, ale tylko trochę. Co jakiś czas rozcieram zmarznięte palce i jadę dalej. Nad jezioro dojeżdżam od strony Strugi – miasteczka starającego się przybrać kurortowy wyraz twarzy, choć wszędzie dookoła wypływa barwny albański chaos… Bo tu wszystko albańskie jest, łącznie z powiewającymi dookoła flagami. Później się jeszcze nasłucham o podziałach i absolutnym braku zaufania Macedończyków do Albańczyków i vice versa…

Miasto Ohrid jest już z kolei bardzo macedońskie… A macedońskie oznacza dla mnie również przegościnne… Kiedy ląduję zziębnięty pod drzwiami hostelu, otwiera mi matka właściciela, szybko lustruje mnie wzrokiem i zaraz zapędza mnie do części budynku zamieszkałej przez gospodarzy, pod sam piec, wesoło buchający ciepłem i wręcza mi gorącą herbatę oraz kota do przytulania. Sam gospodarz też jest przemiły i cieszy się z obecności każdego gościa… Pięć gwiazdek dla Point Hostel:)

Samo miasto warte jest zwiedzenia i doświadczenia jego wąskich uliczek, bardzo śródziemnonadmorsko wyglądającej architektury (choć to przecież jezioro, a do morza kawał drogi!), jest nawet forteca i amfiteatr… I te widoki na błękit wody i góry w tle… Na pewno warto wrócić tu w sezonie i powłóczyć się wzdłuż wybrzeża, może ogarnąć jakiś trekking?

Zostawiam tu rower i robię wypad na północ, najpierw do…

Skopje

The capital city of Macedonia (now officially called North Macedonia) must have the highest number of statues and monuments per square kilometer… And each and every one of them refers to antiquity so intensely that you might start thinking that this is where Greece began… There is also a tightly packed Albanian borrough, reconstructed city walls, huge classicist building of all institutions… But I like Kenzo Tange’s works better – his buildings are a part of never fully realized plan of reconstruction of the city after disastrous earthquake of 1963. And there is also Mother Theresa’s house, with quite a number of interesting photo documenting different stages of her career. A little more interesting than I expected.

I was hoping I would take a train out of here to Kosovo but it’s kind of tough to find operating trains in the Balkans… And this one only runs in summer.

But there is a bus.

Skopje

Stolica Macedonii, obecnie już oficjalnie zwanej Północną, ma chyba największą liczbę rzeźb i pomników na kilometr kwadratowy… A każda z nich przywołuje ducha Antyku tak intensywnie, że aż można uwierzyć, że to Macedończycy dali początek Grecji… Jest też ścieśniona i posklepikowana dzielnica albańska, są zrekonstruowane mury, potężne klasycyzujące gmaszyska urzędów… A mnie się najbardziej podoba odjechana architektura Kenzo Tange – zrealizowana część wielkiego planu odbudowy miasta po tragicznym trzęsieniu ziemi w 1963 r. I jest jeszcze dom Matki Teresy, ze sporą ilością zdjęć z różnych etapów jej kariery. Jest ciekawiej niż można było się spodziewać.

Liczyłem na to, że zrobię sobie stąd kolejowy wypad do Kosowa… Ale na Bałkanach w ogóle coś słabo z pociągami, a ten konkretny kursuje tylko sezonowo.

Ale jest autobus.

Kosovo

Pristina feels chaotic but in a friendly way. Mainly thanks to friendly people, eager to tell you how strongly they feel for their new country. Some places here are a little posh, others half-abandoned (the huge sports complex, what beautiful nightmarish-futuristic architecture!)… And Christmas is in the air…

I also visit Pec (Peje) – finally, a train! – and its ultrared Pec Patriarchate. Once more I arrive in a beautiful place but in the wrong season… The surrounding mountains are demanding that I hike them… But not in this kind of weather…

Kosowo

Prisztina jest wielce chaotyczna, ale w przyjazny sposób. Bo i przyjaźni są ludzie, chętnie opowiadający o tym, jak bliska ich sercu jest ich nowa ojczyzna. Niektóre miejsca są też trochę posh, inne pozostawione same sobie (centrum sportowe, cóż za piękna upiorno-futurystyczna architektura!)… A dookoła krąży duch świąt Bożego Narodzenia…

Odwiedzam jeszcze Pec (Peje) – w końcu połączenie pociągowe! – a w nim przeczerwoną cerkiew Pecowego Patriarchatu. Po raz kolejny kompletnie nie trafiłem z terminem – okoliczne góry aż proszą o wybranie się na przechadzkę… Ale nie przy tej temperaturze i nie w tej mgle…

Balkan countries 2019.10 – 2019.12 part 3

Kotor, Montenegro

(and Herceg Novi on the way, with its lovely compact old town, just the right place for a short break)

The Bay of Kotor makes your jaw drop when you ride/drive in… And this is only the beginning. You have to check out the old town (as well as nearby small towns!), where you can find old Italian villas, cats, churches, winding little roads, cats, countless restaurant and pubs, cats, cats… And the Ladder of Kotor, the trekking trail leading above the town… Each bend of the Ladder is a beautiful view of the city and the bay, each step is a new goat jumping around. The wind is blowing, the clouds are running across the sky… Nest to the tiny church up the hill lays a donkey, waiting for you to take photos… Against the fortress wall stands a ladder and next to it it says you aren’t allowed to climb it to get inside (you should enter from within the old town, waaaay down… and pay for the entrance). Well, everybody has to solve this dilemma on their own…

Evening time. In my hostel I meet a Serb who organizes tours for Chinese tourists who don’t speak any language at all but are still happy… He is telling me that there are no Croats, no Montenegrins or Kosovars – there only exist coastal Serbs, mountainous Serbs and somewhat confused Muslim Serbs… When will they ever understand?

Kotor, Czarnogóra

(A po drodze jeszcze Herceg Novi z uroczym, kompaktowym, starym miastem, w sam raz na krótką przerwę na trasie)

Zatoka Kotorska już z poziomu nabrzeża rozdziawia i zachwyca… A to przecież dopiero początek. Do zwiedzenia i zachwycania zachęca całe stare miasto (a także okoliczne miasteczka!). A tam: starowłoskie rezydencje, koty, kościoły, kościółki, koty, pokręcone uliczki, koty, niezliczone knajpki, koty, koty… I jeszcze Kotorska Drabina, czyli trasa na wzgórza wyrastające Kotorowi za plecami… Każdy zakręt to piękny widok na miasto i zatokę, każdy szczebel wyżej to nowa rozbrykana koza. Wiatr szumi, chmury gonią po niebie… Pod kościółkiem wyleguje się osioł, domagający się wręcz wykonania zdjęcia. Przy murze fortecy wieńczącej wzgórze stoi drabina a obok niej widnieje napis, że nie wolno wchodzić do środka (należy wchodzić na dole, od strony starego miasta, płacąc za bilet). Każdy musi rozwiązać ten dylemat zgodnie z własnym sumieniem…

Wieczorem w hostelu spotykam Serba, organizującego wycieczki chińskim turystom, którzy ni w ząb nie rozumieją żadnego języka… Tłumaczy mi, że nie ma Chorwatów, Czarnogórców czy innych Bośniaków… Są tylko nadmorscy Serbowie, górscy Serbowie i zagubieni muzułmańscy Serbowie… Kiedyż w końcu oni wszyscy to zrozumieją?

Jezerski Vrh

This is where the mausoleum of king Petar II Petrovic-Njegos is located.

The route is pretty demanding as you cycle up from sea leavel to over 1600 m. And you freeze more and more as you ascend. But you don’t complain, you watch the views… The higher, the more breathtaking, the more you see the shore driving its claws into Adriatic Sea… And finally you see nothing as you get surrounded by milky cloudiness… And then it appears – Jezerski Vrh, one of the highest peaks of Lovcen Park, topped with simple and elegant mausoleum building, with steep stairs leading you there. It’s empty at the top… You can get pensive and amazed with the landscape that surrounds you, covered and uncovered by passing clouds…

And now let’s go downhill, to Budva, stopping briefly in Cetinje (in front of a pastry shop I meet two dudes that look like they’re playing in a metal band… “’Cos we do play in a metal band”. They want to leave the town forever. They hate Jews. They are having a birthday party. There will be cake and acid. I pass).

Jezerski Vrh

To tam mieści się mauzoleum króla Petara II Petrovica-Njegosa.

Trasa nie za łatwa, bo z poziomu morza wjeżdża się na ponad 1600 m. Wjeżdża się i się marznie. Ale też się nie narzeka, bo widoki dookoła przepiękne… Im wyżej, tym lepiej widać, jak rozcapierza się wybrzeże i wpija się w Adriatyk… Aż w końcu nic nie widać, bo wjeżdżamy w chmurową mleczność… A potem spośród nich wyłania się Jezerski Vrh, jeden z wyższych szczytów Parku Lovcen, zwieńczony prostym i eleganckim budynkiem mauzoleum, do którego prowadzą strome schody. Pusto na tym szczycie… Można się zadumać i zachwycić, wpatrując się w otaczający nas krajobraz, co chwilę odsłaniany i na powrót zasłaniany przez przepływające chmury…

A teraz w dół, do Budvy, z przystankiem w Cetinje (pod cukiernią spotykam dwóch typów, którzy wyglądają jakby grali w zespole metalowym… „Bo gramy w zespole metalowym”. Chcą wyjechać z Cetinje. Nienawidzą Izraela. Zapraszają na urodziny – będzie tort i będzie kwas; jadę dalej).

Budva & Bar

I’m here after the tourist season ended so I can’t feel the famous Budvan holiday vibes, but I can feel the omnipresence of expats, especially those from Russia (good business relations with the presiditator of Montenegro), who have created a nice little Russian microcosm. The old town is kind of charming, but nothing too impressive after you have seen Kotor…

Lunch in Bar, as everything is half of the price compared with Budva. And make sure to check out Old Bar where they struck the right balance between reconstruction and maintenance of ruins.

And downhill to Shkoder.

Jestem po sezonie, więc słynnych budvowych wczasowych wibracji nie wyczuwam, ale za to wyczuwam wszechobecność ekspatów, zwłaszcza rosyjskich (dobre relacje z prezyfiozem Czarnogóry), którzy zorganizowali tu sobie miły rosyjski mikrokosmos. Stare miasto ma swój urok, choć po Kotorze nie da się zbyt mocno nim wzruszyć…

Obiad w Barze, bo tutaj ceny są o połowę niższe od tych kurortowo-budvowych. I jeszcze Stary Bar, w którym znaleziono dobre proporcje między rekonstrukcją a zachowaniem oryginalnych ruin.

A potem jazda z górki w stronę Szkodra.

Balkan countries 2019.10 – 2019.12 part 2

Sarajevo
I have heard so much about the strange magnetism of the capital city of Bosnia and Herzegovina. I got off the bus and started looking for that Sarajevo magic…
First the hostel disappeared in mysterious ways… I was going up and down the streets, receiving conflicting responses from random people. They were all kind nevertheless, always ready to offer a drink…
I made it.
Inside the hostel I met Charles, the king of hitch-hiking (and a bunch of other colourful characters, including Korean busking guitarist and Venezuelan stone dealer). And it would have been a neat place but: 1. no alcohol allowed 2. a single toilet for the whole hostel (=apartment turned into hostel) + one Kiwi backpacker with constant gastric problems.
Changing the hostel.
Along with Charles and a different Charles not from France we knock the door of Eternal Flame Hostel… And we are firstestest guests. New owners, Ben and Eda are still finishing up paperwork, still getting things organized and ready to make it the best hostel ever. And they take such good care of us it feels like Mom and Grandma and your doctor combined. Ben is a hospitable, friendly and jovial bear (who could crush you in his palm if he wanted to), joking so hard we have to joke back, which makes it hard for Ben’s hernia to cure, which is even funnier so we all end up rolling on the floor laughing, Ben’s intestines included… In the night everybody gets eaten by bedbugs, I don’t. In the morning I get my Tito-themed mug of tea and a forced tiny cup of Bosnian coffee – I keep shaking and chattering all day long. Bedbugs don’t give up. Quarantine time, says Ben and we move out to a different hostel for a day. I bring Ben back Remi – a very interesting traveler, who also has the gift of self-taught throat-singing. We improvise a music video. There is a friend of Ben’s who also wants to make a video so I spend two weeks in town waiting for him to get ready. He never gets ready. Maybe next time…
Maybe I did focus too much on the hostel but that place and those people are such a sample of city’s magic and a trampoline to sightseeing the city… Its sentimental+wild turbofolk concerts (in Kino!), ruins of army barracks, former Olympic games site (bobsleigh track!), jazz-bars, concerts, city walks, comic book stores (with stories about ancient Bosnian pyramids as a bonus)… It really is hard to leave Sarajevo… And I will definitely be coming back one day…

 

Foca
The route to Foca is beyond picturesque, especially when painted with those Autumn colours. It winds along the river, drills into rocks… You want it to go forever. And Foca itself has the looks of a city and the smells of a countryside… Surrounding hills are topped with clouds, it is all getting grey… First big warning – if I don’t speed up, the heavy Autumn will get my back… And, oh, I’m in the Republic of Srpska, where Serbian flags dominate the landscape and so do Serbian orthodox churches and Serbian point of view.

Foca
Trasa do Focy jest przemalownicza, zwłaszcza okraszona jesiennymi kolorami… Wije się wzdłuż rzeki, wbija tunelami w skały… Aż nie chce się, żeby się skończyła. A sama Foca z wyglądu przypomina miasto, a z zapachu konkretną wieś… Na okolicznych szczytach czają się chmury, robi się szaro… Pierwsze poważne ostrzeżenie, że jeśli nie przyspieszę, to jesień mnie dopadnie… A poza tym to już Republika Serbska, tu królują serbskie flagi, serbska cerkiew i serbski punkt widzenia…

Tjentiste
It is a place definitely worth a longer stay so that you can roam those beautiful mountains. That was my plan, too, especially that the weather forecast was good.
The forecast did not work out.
I spent the night in an empty hotel, whose owner was so pleasantly surprised to see me he even gave me an electric heater – that worked until the wind broke the power line. I was hoping that maybe the weather forecast would work out the day after so I switched to a different guesthouse, near a trekking trail.
The forecast did not work out.
I still decided to at least break out of the storm clouds and continue my ride… I was joined by the guesthouse dog, who followed me for 20+ kilometers, in spite of me trying to convince him to turn back. I even stopped some drivers going the opposite way but they were a little distrustful… Finally, with my heart half broken, I had to throw all the worst insults at the poor dog to force him to go home… And I followed my way, through picturesquely located Gacko and Bileca until I reached…

Tjentiste
Zdecydowanie warto tu zostać na dłuższą chwilę i powałęsać się po okolicznych górach. Ja też miałem taki plan, zwłaszcza że prognozy pogody były korzystne.
Prognozy się nie sprawdziły.
Spędziłem noc w zupełnie opustoszałym hotelu, którego właściciel był tak mile zaskoczony moją obecnością, że dostałem do pokoju grzejnik, który działał aż do momentu, w którym przetaczająca się przez dolinę wichura nie zerwała linii energetycznej. Liczyłem na to, że prognozy sprawdzą się kolejnego dnia, więc przeniosłem się do guesthouse’u blisko trasy trekkingowej.
Ale prognozy się nie sprawdziły.
Postanowiłem jednak za wszelką cenę wydostać się z chmur deszczowych i wypedałowałem dalej… Przyłączył się do mnie guesthouse’owy pies i przez co najmniej dwadzieścia kilometrów zasuwał za mną, mimo moich prób przekonania go, że to kiepski pomysł. Zacząłem nawet zaczepiać kierowców, jadących z naprzeciwka, żeby odstawili go z powrotem, ale mój pomysł nie spotkał się z aprobatą… W końcu, z ciężkim sercem, musiałem zwymyślać mojego wiernego kompana… Ze złamanym sercem ruszył w drogę powrotną. A ja tymczasem ruszyłem w dalszą drogę, przez malowniczo położone Gacko i Bilece, do…

Trebinje
…that welcomed me with a spectacular view of the city from the surrounding hills… Upon descending, it remains photogenic, especially those places like Hercegovinska Gracanica an Arslanagic Bridge. And you might want to walk around the old town to see some churches and some mosques…

…które wita spektakularnym widokiem na miasto z okalających je wzniesień… Po zjechaniu do centrum wciąż jest fotogenicznie, zwłaszcza miejsca takie jak wzgórze z Hercegowińską Gracanicą oraz Most Arslanagica. I warto się trochę powłóczyć po starym mieście, w którym trochę cerkwi, a trochę meczetów…

Balkan countries 2019.10 – 2019.12 part 1

Zadar

Late October in Poland. The Autumn cool is here already, announcing the time for me to leave… And why Zadar? It’s simple – the cheapest airplane ticket that brings me to a destination that is still relatively warm. And on top of that – I had long promised myself to complete the Balkan tour (that had begun with my trip to Serbia…

It felt nice to walk the slippery stone streets among bars, shops and other spots providing tourists with all that a lazy vacation requires. It felt nice, too, sitting on Sea Organs, listening to sound compositions created by nature and captured and amplified by man made structure. And it was still nice watching all those churches, squares, parks…

But it is time to move elsewhere… But where? And by what means? Or maybe I should reconsider the idea of cycling across the Balkans? And yes, a bicycle is found! They are clearing all the old gear in the rental shop, selling for next to nothing… And even those pennies will be earned back when I sell this bike at the end of the trip, in Greece…

*

Koniec października w Polsce. Nadszedł i zadomowił się jesienny chłód, wyraźnie dając mi do zrozumienia, że czas się stąd zwijać… Dlaczego Zadar? Bo najtańszy bilet do wciąż jeszcze ciepłych okolic. Poza tym, obiecałem sobie dawno temu, że dokończę zwiedzanie Bałkanów, rozpoczęte podróżą do Serbii…

Miło było przejść się wyślizganymi kamiennymi uliczkami pośród knajp i knajpeczek, butików i innych miejsc serwujących rozleniwionym turystom wszystko to, czego podczas leniwego urlopu się poszukuje. I miło było przysiąść sobie na morskich organach, wsłuchując się w kompozycje tworzone przez naturę, a uchwycone i nagłośnione przez człowieka. Miło też było pooglądać kościoły, place i parki…

Ale trzeba się stąd ruszyć. Ale dokąd i jak? A może wrócić do pomysłu przejechania przez Bałkany rowerem? I rower właśnie się znalazł! W wypożyczalni pozbywają się starego sprzętu za drobne pieniądze… Które planuję odzyskać, sprzedając mój nowy nabytek pod koniec podróży, w Grecji…

Sibenik

is my next stop. In the ueber posh dorm of somewhat hidden hostel I meet Tomek, who runs his project called Podróże za Stówę (Travel for 100 bucks). He is going in a different direction and has some tips to share about what to see in Croatia… I am not expecting any astonishing experiences here – the Balkan chaos that I am longing for has long been sanded down and wrapped into a tourist-friendly package. There still is some charm to those stony, well-maintained little townships, tiny beaches (the water feels a little cold but I can’t resist the urge to splash) but they won’t hold me for long until…

Mój kolejny przystanek to Sibenik. W dość dobrze ukrytym (ale jakże zadbanym!) hostelu spotykam Tomka, prowadzącego m.in. projekt Podróże Za Stówę, jedzie w innym kierunku, trochę opowiada mi o tym, co warto zobaczyć w Chorwacji… Ogólnie nie spodziewam się tutaj żadnych dramatycznych doznań – bałkański chaos został tutaj mocno utemperowany i opakowany w atrakcyjną turystycznie formę. Nie da się co prawda odmówić uroku kamiennym, zadbanym miasteczkom, maleńkim plażom (woda nieco zimna, ale nic to, popluskać się trzeba), ale nie zatrzymują mnie na dłużej aż do…

Split

This is where I log in for a bit longer than expected… Because of Marjan Park, where you should definitely relax, have a walk, take a swim (could be the last outdoor swim this year!)… And because of the impressive architecture that the Old Town boasts… But chiefly thanks to the wonderfully wild bunch of backpackers from Outlanders Tribe Hostel… This is where I met a certain Charles from France, an outspoken hitch-hiker, whom I will meet later and not only once….

But before Split happened, I checked out Krka, the massive national park of which I only saw a fraction… But at least I did it when it was not crowded… A tiny little tip: if you come early in the morning, you not only skip the crowds but also the cashiers and the guards. The whole trick is to get sorted with the transport from Sibenik (regular buses only start running after they officially open the gates in the park). Now I am feeling thankful for my bike…

And further we go, still so many countries on my improvised route…

*

… aż do Splitu. Tutaj osiadam na o nieco dłużej niż przewidywałem… Za sprawą parku leśnego Marjan, w którym można i trzeba się zrelaksować, pochodzić, pobiegać, popływać (może to już ostatni raz w tym roku!)… I za sprawą imponującej architektury Starego Miasta… A przede wszystkim dzięki świetnej międzynarodowej grupie goszczącej w hostelu Outlanders Tribe… To tutaj poznałem m.in. rozgadanego Charlesa, autostopowicza z Francji, którego jeszcze nie raz spotkam na trasie…

Ale zanim był Split, to jeszcze zahaczyłem o Krkę, wielki park krajobrazowy, którego ledwie ułamek obejrzałem, za to w porannej samotności i spokoju… Drobna rada: przychodząc rano, zanim w kasach zasiądą pracownicy a w budkach sprawdzający bilety – wchodzimy za darmo. Cała sztuka to zorganizować sobie z Sibenika odpowiednio wczesny transport (autobusy kursują dopiero po otwarciu kas). Dzięki ci, o sprzedawco mojego roweru…

Jedziemy dalej, wszak tyle jeszcze krajów czeka na mojej (improwizowanej) trasie…

I just passed through Makarska (I had already experienced the charm of Croatian seaside towns and that was it), rode through the border with Bosnia and Herzegovina (no traffic whatsoever, which made the officers even more curious about this cyclist), visited Medjugorje (watch out for Polish invasion… and terrible souvenirs) and so I reached Mostar

Makarską odfajkowałem (już poznałem urok nabrzeżnych chorwackich miejscowości, wystarczy mi), granicę z Bośnią i Hercegowiną przekroczyłem (zero ruchu na przejściu, tym większe zainteresowanie rowerzystą), Medjugorje zwiedziłem (inwazja Polaków, wszechobecna religijna cepelia), do Mostaru dotarłem…

Mostar

I was brought in by winding, steep roads, occasionally decorated with fruit stalls (where kind sellers stuff my pockets with tangerines, asking nothing in exchange, wishing me good luck). The city itself welcomes me with a very Balkan architectonic chaos, traces of war (+numerous monetizing projects), mixture of religions… And there is a big souvenirey / money-exchangey groove near the famous bridge (where the city takes its name from). The old town has a certain charm, especially now, during Halloween, when one can bump into zombies and nazis soldiers marching hand in hand…

Once again I’m feeling grateful for having this specific bike and not any other… It can fold, which means I can put it on a bus (the whole process is assisted by a kind bus station dweller, happily sharing stories from war era and after). Why would I put it on the bus, you might ask? Weather forecast is terrible and I would rather not get all soaked on my way to Sarajevo.

The forecast was all wrong.

***

Doprowadziły mnie tam kręte, lekko strome drogi, okraszone tu i ówdzie straganami z mandarynkami (którymi życzliwi sprzedawcy wypychają mi kieszenie, życząc powodzenia). A miasto wita mnie już prawdziwie bałkańskim chaosem architektonicznym, śladami po wojnie (i próbami jej zmonetyzowania), wymieszaniem religii… i dużą pamiątkowościo-straganowością wokół legendarnego mostu, od którego wzięło nazwę to miejsce. Stare miasto ma swój urok, zwłaszcza w okresie Halloween, podczas którego wieczorową porą wąskimi uliczkami przemykają ramię w ramię zombies i hitlerowscy szeregowcy…

Po raz kolejny moje myśli, przepełnione wdzięcznością, wędrują ku sprzedawcy roweru… Bo tenże (rower, nie sprzedawca) to model składany, który można zapakować do autobusu, w którym to procesie towarzyszy mi życzliwy żulik urzędujący na dworcu, chętnie dzielący się historiami z czasu wojny i z czasu dorabiania wszędzie, gdzie się dało za granicą (w Polsce też się dało).

A dlaczego autobus? Prognozy pogody są fatalne, a nie chciałbym całej trasy do Sarajewa odbyć, przesiąkając deszczem.

Prognozy się nie sprawdziły.

Flying back, 2010.12.08

A bus to the outskirts of Delhi, then a minibus with two European sadhu-clowns inside, with their forehead painted and Quechua sleeping backs in their hands… A short quarrel at the entrance to the airport building (I didn’t care to print out the ticket reservation, and it seems to be a problem here; furthermore, my final destination is London… – “On what grounds are you allowed into UK? Do you have the right visa?” – “European Union state citizens don’t need visas to enter UK, and Poland is a member state of EU” – “Please wait, we will check on that…”) and I’m on my way home.

I run through those thousands of kilometres again in my mind… Eight and a half months on the road, so many places, so many people met, so many experiences, so many images I can see before my eyes… There I climbed a glacier wearing sandals, there I bathed in a mud volcano, I looked in the eyes of thousand-year old stone faces, I was speechless in holy places, stared at overwhelming landscapes, cursed the steep way up, loved the speed downhill, I didn’t understand but I could feel, I saw the wounds of war, love and hate, contagious joy and immense poverty, I met real friends, had a million of glass eyes watching me and a monkey hypnotized with a sandwich, I saw Taj Mahal and krakowiak dance danced in the middle of the night on a bridge in Tbilisi. I was amazed.

 

 

Thank you all whom I met on the way and who pushed me further, many a time in an unexpected direction. I hope we will meet again soon.

 

***

 

Autobus do przedmieść Delhi, potem minibus, a w nim dwóch europejskich sadhu-klownów, z pomalowanymi czołami i śpiworami Quechua… Krótka scysja przy wejściu na lotnisko (nie wydrukowałem sobie rezerwacji lotu, a tutaj stanowi to problem; ponadto, moim portem docelowym jest Londyn… -„Na jakiej podstawie wolno Panu przebywać na terytorium Zjednoczonego Królestwa? Ma Pan odpowiednią wizę?” – „Obywatele Unii Europejskiej nie potrzebują wiz, by wjechać do UK, a Polska należy do Unii.” – „Proszę poczekać, sprawdzimy to…”) i już nieodwołalnie wracam do domu.

Jeszcze raz w myślach przebywam te tysiące kilometrów… 8 i pół miesiąca podróżowania, tyle miejsc, tylu poznanych ludzi, tyle doświadczeń, tyle obrazów przemyka mi przed oczami… Tu wdrapałem się na lodowiec w sandałach, tam kąpałem się w błotnym wulkanie, spojrzałem w oczy tysiącletnim twarzom z kamienia, oniemiałem z zachwytu w świętych miejscach, zapatrzyłem się w oszałamiające pejzaże, przeklinałem drogę pnącą się pod górę, uwielbiałem pęd w dół, nie rozumiałem, ale nawet nie rozumiejąc, czułem, ujrzałem świeże ślady wojny, miłość i nienawiść, zaraźliwą radość i niezmierzoną biedę, poznałem prawdziwych przyjaciół, obserwowały mnie miliony szklanych oczu i jedna małpa, zasadzająca się na kanapkę, widziałem Taj Mahal i krakowiaka odtańczonego w środku nocy na moście w Tbilisi. Byłem zachwycony.

 

 

Dziękuję wszystkim, których spotkałem po drodze i którzy pchnęli mnie dalej, często w nieoczekiwanym kierunku. Obyśmy się wkrótce ponownie spotkali.

Agra, Delhi, 2010.12.07

 

Before I get on the train to Agra, on the platform I meet lots of friendly people whom I educate a little about Poland and Europe, and who in exchange teach me something about India and (finally! I’m so ashamed…) some words in hindi.

On the train I meet a delightfully nice family who invite me to their place; unfortunately I have to refuse – I hate booking tickets in advance! The youngest fellow, Krishna, wants to join me in my trip back to Poland, where he is planning to eat chocolate all the time. I promise to meet the guys during the wedding of one of twenty year old brothers – he doesn’t know yet whom he would marry, but the date is already fixed…

I arrive in Agra in the middle of the night and begin my walk towards the most obligatory Indian tourist attraction, Taj Mahal that is. Taxi drivers can’t stop to wonder why I don’t get on and try to extend the distance from the station to the mausoleum (in fact it is no more than 9 kilometres). I reach the gate before they even open it. The sunrise is not there either…

After some perturbations related to the impossibility of storing my backpack (the cloakroom guy didn’t get up early enough) I finally reach the court… The sun is slowly rising and lighting up the snow white structure, beautifully decorated with fine ornaments. This is probably the craziest token of love ever made and the most elegant mausoleum in the world. But we all know about, and so do those hordes of tourists spoiling my photo…

And the lastest, but really, stop before I get home – Delhi… The capital city publicized as modern metropolis welcomes me with narrow and cramped streets and fake tourist information centres. After finding a cheap hotel (I get a room with a balcony, which makes watching street life even easier) and a little wash (useful after a long train journey) I decide to at least try and feel a little bit of the city where I would only be staying 24 hours…

I get on the subway (those security checks are ridiculous; a perfect place to be a white terrorist – a Westerner is never checked properly) and experience the greatest denseness in my whole life! Here nobody ever waits for passengers to get off, right after the doors open, hundreds of shouting and sweating guys jump in, compressing the space to an unbelievable point – you have no choice, you have to embrace your neighbour… What if you want to alight? Your elbows will be your best friends… No mercy!

Before the night falls, I have a look at the Red Fort and the buildings around, walk along busy streets, try out some street food (ask the customers that are already eating for prices) and purchase a couple of souvenirs in a shop run by a certain Johnny, an Indian who starts a conversation in fluent Polish and tells me the story of his long stay and commercial career in Poland. We both regret that I’ll be leaving India tomorrow. Next time I come to Delhi, I know whom to look for!

Two weeks spent in India is not even enough for an introduction to what could happen… This country, with all its colourful diversity, is a quest to tackle one more time. The sooner, the better…

 

***

 

Zanim wsiądę w pociąg, który zawiezie mnie do Agry, spotykam na peronie mnóstwo przyjaznych ludzi, których edukuję nieco w temacie Polski i Europy, a którzy rewanżują mi się garścią informacji o Indiach i uczą mnie (w końcu! Aż mi wstyd…) paru podstawowych zwrotu w hindi.

W samym pociągu spotykam przesympatyczną rodzinkę, która zaprasza mnie do siebie; niestety, muszę odmówić – ech, te bilety lotnicze! Za późno, by zmienić rezerwację. Najmłodszy szkrab, Krishna, chce ze mną lecieć do Polski, gdzie planuje bez przerwy objadać się czekoladą. Ostatecznie umawiamy się na odwiedziny podczas wesela jednego z dwudziestojednoletnich braci – jeszcze nie wie, kto zostanie jego połową, ale termin już wyznaczony…

Do Agry docieram w środku nocy i ruszam w marsz ku absolutnie najbardziej koniecznej indyjskiej atrakcji turystycznej, którą stanowi Taj Mahal. Taksówkarze nie mogą się nadziwić, że nie daję się podwieźć i starają się wirtualnie wydłużyć dystans dzielący dworzec i mauzoleum (tak naprawdę to nie więcej niż 9 km). Do bramy docieram jeszcze przed otwarciem i przed świtem…

Po perypetiach związanych z niemożnością przechowania mojego plecaka (strażnik szatniany najwyraźniej zaspał) w końcu docieram na dziedziniec… Słońce powoli wstaje i oświetla śnieżnobiałą konstrukcję, przepięknie zdobioną finezyjnymi ornamentami. To bodaj najbardziej odjechany dowód miłości i najelegantsze mauzoleum na świecie. Ale przecież wszyscy o tym wiemy, również chmary turystów co rusz wchodzące mi w kadr…

I najostatniejszy naprawdę już przystanek przed powrotem – Delhi… Stolica, zapowiadana w informatorach przeróżnych jako nowoczesna metropolia, wita mnie ciasnymi i zatłoczonymi uliczkami i fałszywymi centrami informacji turystycznej. Po znalezieniu taniego hoteliku (szczęśliwie dostaję pokój z balkonem, z którego mogę podziwiać życie uliczne) i odświeżeniu się po długiej pociągowej podróży, postanawiam choćby liznąć atmosfery miasta, w którym pozostanę niecałą dobę…

Wsiadam w metro (ech, te kontrole bezpieczeństwa przed wejściem! Warto tu zostać białym terrorystą – białego nawet porządnie nie zrewidują) i doświadczam największego ścisku w mojej karierze, większego niż to można sobie wyobrazić! Tutaj nikt nie czeka, aż pasażerowie wysiądą z wagonu, zaraz do środka wskakuje horda rozwrzeszczanych i spoconych facetów, wprowadzająca taką kompresję, że chcąc nie chcąc trzeba się obejmować i tulić z sąsiadami… A może masz ochotę wysiąść? Łokcie w ruch i nie miej litości!

Przed zapadnięciem zmroku zdążę tylko zerknąć na Czerwony Fort i okoliczne budowle, przespacerować się ruchliwymi ulicami, popróbować przysmaków z nocnych straganów (o ceny najlepiej pytać klientów, będących w trakcie konsumpcji) i zakupić parę pamiątek w sklepiku prowadzonego przez niejakiego Johnnego, Indusa, który przemawia do mnie płynną polszczyzną i opowiada historię swojego wieloletniego pobytu i handlu w Polsce. Obaj żałujemy, że już nazajutrz opuszczam Indie. Będąc następnym razem w Delhi, wiem do kogo się zwrócić w pierwszej kolejności!

Dwa tygodnie spędzone w Indiach to nawet nie przedsmak tego, co mogłoby się wydarzyć… Kraj ten, wraz z całą swą kolorową różnorodnością, to wyzwanie, które na pewno jeszcze raz podejmę. Oby jak najszybciej…

Goa (Margao, Palolem Beach), 2010.12.02

My piece of junk reaches Margao only 4 hours late (on the way the coach staff try to get some extra money from me – luggage handling fee and … handling fee). From hear I head for Palolem beach, recommended by Jankiel, who is already there, waiting. Before I get on the right local bus, I go to the railway station in order to book a ticket to Agra. I’m only 131st on the waiting list. OK, there goes the berth…

And the Palolem beach itself… Well, if you looking for solitude, peace and quiet then you might be disappointed… But on the other hand, the parties that go on here are relatively quiet and not so frequent. And the beach, built up with colourful coco-houses (I lodge in one of them – 200 rupees for a room with a bathroom, just a little dirty) has its special charm…

Jankiel tries to convince me to be the only non-Jewish participant of Jewish party in Jewish House… I refuse politely – I’m too busy with splashing in the water and rolling in the sand. The laziness is occasionally interrupted by the feelings of guilt, wearing colourful saris and selling ridiculously useless stuff that can’t be bought by any sober person. They try to make tourists feel sorry for them and tell stories about their 10-person family, alcoholic father etc. and even though I know this is invented, I still know that their life is far from easy.

And so I keep rolling – between the mild waves and the guilt…

 

***

 

Mój wehikuł dociera do Margao z jedynie 4-godzinnym opóźnieniem (po drodze załoga autokaru próbuje jeszcze mnie naciągnąć na opłatę za bagaż i obsługę techniczną). Stąd zmierzam ku Palolem beach, poleconej przez Jankiela, który już tam jest i czeka. Zanim wsiądę w odpowiedni lokalny autobus, wybieram się na stację kolejową, coby zarezerwować bilet do Agry. Jestem, bagatela, 131 na waiting list. O miejscu do spania mogę zapomnieć…

A sama Palolem beach… Hm, jeśli ktoś poszukuje odludzia i wyciszenia to raczej się zawiedzie… Z drugiej strony, imprezy, które się tu odbywają, są stosunkowo ciche i nie ma ich zbyt wielu. A plaża, zabudowana kolorowymi coco-house’ami (w jednym z nich się lokuję – 200 rupii za pokój z łazienką, umiarkowanie obskurny) posiada pewien specyficzny urok…

Jankiel próbuje mnie namówić, bym został jedynym nie-Żydem na na żydowskiej imprezie w Domu Żydowskim, ja jednak grzecznie odmawiam – jestem zajęty pluskaniem się w wodzie i turlaniem się po piasku. Byczenie przerywają co jakiś czas wyrzuty sumienia, sprzedające przeokropną tandetę, której nikt trzeźwy nie kupi. Próbują brać turystów na litość i opowiadają o swojej 10-osobowej rodzinie, ojcu alkoholiku itp. i choć wiadomo, że to ściema, to wiem przecież, że ich życie wcale nie jest łatwe.

I tak się turlam – między łagodnymi falami a wyrzutami sumienia…

Mumbai, 2010.10.30

The train from Chennai to Mumbai (25 hours) is cramped but I’m lucky to have my berth for myself. Inside and outside mountains of rubbish are growing – the Hindus never use dustbins. The floor inside the train becomes filled with colours and nobody of the train staff ever cares to clean this mess up. This is sometimes done by “private enterprises” – unbelievably dirty boys who, on their knees, wipe the floor with a dirty rug and then stretch out their palm, waiting for some coins… There are so many beggars crossing the train, they get on at every station and walk all coaches in an endless procession. The old lady has hardly finished moaning about her misery when the singing blind boy walks in; the skinny bearded grandpa is still waving his palmless arm in my face when the legless guy limps holding onto his cane… And others are queuing – gypsies hitting the drums, a transvestite offering his (her?) blessings… Sometimes you might think this promenade has all been invented by some sick film director and you are just watching his picture… But this is really happening. In order not to get completely crazy, you have to become resistant in some way. You can’t help them all… A different film they’re playing outside the window, your eyes are treated to some bitter-sweet landscapes: a little bit of tropical forest, a roll of slums falling into pieces, decorated with coloured sari drying in the sun… The picturesque poverty – this is what we, the Westerners, snapping the shots like machines, adore and this is our reason for coming here. The fascination soon becomes awe, the peace of mind they promised in travel agency leaflet gets kicked out with that only leg of the beggar limping the street, your conscience might even be awakened… It is harder and harder to push that camera button, some of the images you’d rather just remember or – even better – forget…

The city of Mumbai grants you with some intense impressions, too – enormous colonial (the British never built such huge structures in their own country) and the poorest of the poor eating rice with their dirty hands from a piece of newspaper folded on the pavement, yellow-black cabs honking angrily, cricket players and their snow-white vests, the annoying hucksters… The latter are really difficult to get rid of, particularly when looking for a hotel… I almost put up a fight… Eventually I unite with one accidentally met Israeli (code name Jankiel) and we find a decent two-person room for 300 rupees a person, right next to the Gate of India and Taj Mahal hotel. Those two spots have to be checked out, especially that around the Gate there are often Bollywood scouts looking for Western-looking extras… I was trying to make myself visible but no luck this time…

Another place you just have to visit is Dhobi Ghat, the biggest manual laundry in the world. A view impossible to describe… Such big assembly of fabrics, colours, trousers, sari… And all those people – working harder than you can imagine, hardly ever using any modern technology at all – most of them hit the stone tubs with dry clothes dawn till dusk, bathing in the very same tubs once in a while, looked at by neighbours from other tubs and gawkers like myself.

Beware of those who offer you the “permit” for taking pictures. And please, do remain respectful when interfering into privacy of people working there…

So many other places to see in Mumbai, so many temples, mosques, palaces… Impossible to experience during such a short stay…

My coach to Goa is already waiting.

 

***

 

Pociąg z Chennai do Mumbaju (25 godzin) jest zatłoczony, ale całe szczęście mam swoją pryczę na wyłączność. Wewnątrz i na zewnątrz stopniowo rosną góry śmieci, bowiem Indusi nie uznają koszy. Podłoga pociągu wkrótce nabiera kolorów – do obowiązków obsługi nie należy bowiem jej sprzątanie. Zajęcia tego podejmują się natomiast „firmy prywatne”, jednoosobowe, tak brudne, że ledwie widać ich twarz, na klęczkach omiatające podłogę czarną od brudu szmatą i wyciągają dłoń po zapłatę… Żebrzących w pociągach jest zresztą wielu, dosiadają się na każdej stacji i przemierzają wszystkie wagony w niekończącym się pochodzie. Jeszcze jedna staruszka nie przestała lamentować nad swą niedolą, a już zaraz za nią śpiewa niewidomy chłopak; jeszcze suchy jak patyk brodacz nie skończył wymachiwać mi przed nosem kikutem ręki, a za nim kuśtyka kuternoga… A w kolejce jeszcze cyganie z bębenkami, transwestyta błogosławiący na lewo i prawo, człowiek bez nóg… Chwilami wydawać by się mogło, że korowód ten wymyślił jakiś chory reżyser, a ja po prostu oglądam film… Tymczasem to się dzieje naprawdę. Żeby nie zwariować, człowiek musi się uodpornić, przecież nie da się im wszystkim pomóc… Drugi film grają za oknem – kadry przemykające obok to słodko-gorzkie pejzaże: raz tropikalny las, raz odrapane slumsy, przyozdobione suszącymi się kolorowymi sari… Malownicza bieda – oto, co my, ludzie zachodu, pstrykający fotki na lewo i prawo, tak uwielbiamy i po którą się do Indii wybieramy. Zachwyt jednak łatwo przeobraża się w grozę, spokój ducha obiecany w folderze reklamowym zostaje wykopany jedyną zdrową nogą kaleki rozłożonego na ulicy, pojawiają się wyrzuty sumienia… Coraz trudniej przycisnąć spust migawki, niektóre obrazy lepiej po prostu zapamiętać, a jeszcze lepiej – zapomnieć…

W samym Mumbaju doznania również intensywne – imponująca kolonialna architektura (tak okazałych gmaszysk Brytyjczycy nigdy nie wznieśli u siebie) i obdartusy jedzące brudnymi palcami ryż z kawałka gazety rozłożonego na chodniku, wściekle trąbiące żółto-czarne taksówki, gracze w krykieta i ich śnieżnobiałe wdzianka, irytujący naganiacze… Od tych ostatnich ciężko się opędzić, zwłaszcza podczas poszukiwań hotelu. Na tyle ciężko, że w jednym przypadku prawie przechodzę do rękoczynów. W końcu zwieram szyki z przypadkowo napotkanym Izraelczykiem (pseudonim: Jankiel) i znajdujemy przyzwoity pokój dwuosobowy za 300 rupii od osoby, o rzut beretem od Bramy Indii i hotelu Taj Mahal. Te dwa punkty należy obowiązkowo odfajkować, zwłaszcza, że przy Bramie kręcą się często skauci bollywoodzkich wytwórni filmowych, poszukujący białych statystów. Mi się tym razem nie poszczęściło, choć starałem się być widoczny z daleka…

Innym miejscem, które trzeba zobaczyć jest Dhobi Ghat, największa pralnia ręczna świata – widok nie do opisania… Takie nagromadzenie tkanin, kolorów, spodni, sari… I ci ludzie – pracujący w pocie czoła, z rzadka tylko wspierający się zdobyczami nowoczesnej techniki – 90% praczy przez cały dzień wali mokrymi ubraniami w kamienne wanny, w których się zresztą później kąpią, obserwowani przez współpracowników z wanny obok oraz przez gapiów takich jak ja. Uwaga na naciągaczy, oferujących „pozwolenie” na fotografowanie i apel o umiar w ingerencji w prywatności ludzi tam harujących…

A poza tym, tyle jeszcze w Mumbaju świątyń, meczetów i pałaców… Nie do ogarnięcia podczas tak krótkiego pobytu…

A tymczasem czeka już na mnie autokar na Goa.

Mahabalipuram, 2010.11.28

I take the advice of Kris and skip sightseeing Chennai (formerly known as Madras) and I get on the bus or even two that carry me to Mahabalipuram (Mamallapuram) – the kind drivers explain to me where to get off. I only notice the noisiness, chaos and crowdedness of Chennai, as well as a corpse in a plastic bag carried by two skinny guys, I can also smell the presence of the river – before I can even see it in her pitch-black elegance, my nostrils get struck with a vile stench…

The buses somehow manage not to fall to pieces before completing the 60 km in just above 2 hours. I am relieved to get out of the hot, sweaty interior and start an intense sightseeing in Mamllapuram – there is an immensity of temples, one more impressive than the other, with all the amazing sculptures… The most famous one is the Shore Temple, picturesquely thrown right next to the beach (my advice is to enter through a hole in the fence – you save 250 rupees; the locals only pay 10)… Next to it – a little Shiva altar, sculpted hundreds of years ago, flushed with waves… And there is the characteristic rock, called Krishna’s butterball, whom the Brits couldn’t move, though they are said to have used a thousand of elephants to pull… This is what the souvenir seller is telling me, not wanting to sell me anything at all, he only wants to join me in my stroll, but maybe I will find a little while to visit his little shop (so called studio). We settle for an exchange – I get rid of my knife made in China as well as my dirty T-shirt (“Don’t worry, I will wash it”) and obtain a couple of souvenirs – it is high time I started collecting these…

Early in the morning when hundreds of little shops, so colourful and noisy last night, are still asleep covered with metal blinds, I’m having a walk at the seaside. I consider having a morning swim, but I change my mind after noticing an elderly mister crouching next to the sea, defecating and throwing his chef-d’oeuvre into the waves… Now I can see clearly all the excrements – human, cow, pig, dog, goat – lying around the beach… I make my stroll a little shorter and head back for Chennai. This time the means of transportation I take is a school bus – crowded more than you can imagine, with a dozen or so kids hanging outside, catching the wind in their hair…

 

***

 

Za namową Krisa odpuszczam sobie zwiedzanie Chennai (dawniej Madras) i ładuję się w autobus, a nawet dwa, do Mahabalipuram (Mamallapuram) – mili kierowcy instruują mnie, gdzie się przesiąść. Odnotowuję jeszcze hałaśliwość, chaotyczność i tłoczność Chennai, a także zwłoki w plastikowym worze, dźwigane przez dwóch chudzielców, wyczuwam też obecność rzeki – zanim ją ujrzę w jej całej smoliście czarnej okazałości, do moich nozdrzy dociera niemiłosierny smród…

Rozklekotane autobusy pokonują dystans 60 km w nieco ponad 2 godziny. Z ulgą wytaczam się z gorącego, dusznego wnętrza i rozpoczynam intensywne zwiedzanie Mamallapuram – świątynia na świątyni, co jedna to bardziej efektownie zdobiona rzeźbami – najsłynniejsza to Świątynia Nabrzeżna, położona malowniczo tuż przy plaży (polecam wejście przez dziurę w ogrodzeniu i zaoszczędzenie 250 rupii – to cena dla białasa, Indusi płacą jedynie 10), a obok wyrzeźbiony setki lat temu w kamieniu ołtarzyk Shivy, omywany falami oceanu… I jeszcze charakterystyczny głaz, zwany Krishna’s butterball, którego nie udało się ruszyć Brytyjczykom, choć podobno zorganizowali w tym celu tysiąc słoni… Tak przynajmniej gawędzi handlarz pamiątek, który nie chce mi nic sprzedać, tylko potowarzyszyć w zwiedzaniu, ale może jednak się skuszę i zajdę do jego sklepiku (tzw. pracowni). Miły sprzedawca przystaje na handel wymienny; pozbywam się m.in. noża turystycznego made in China oraz – z uczuciem pewnego zażenowania – brudnego T-shirtu („Nie szkodzi, wypiorę sobie”) a wchodzę w posiadanie kilku pamiątek, które czas najwyższy zacząć kolekcjonować…

Nazajutrz wczesnym rankiem, gdy setki sklepików, tak kolorowych i gwarnych wczoraj wieczorem, wciąż śpią przykryte metalowymi storami, wybieram się na spacer nabrzeżem. Rozważam możliwość porannej kąpieli, ale moje chęci studzi widok starszego pana, przykucniętego tuż nad brzegiem morza, defekującego w najlepsze mimo mojej obecności i wrzucającego swe dzieło pełnymi garściami w morskie fale… Jakby wyraźniej dostrzegam teraz odchody – ludzkie, krowie, psie, świńskie, kozie – zalegające na plaży… Skracam spacer do minimum i ruszam z powrotem do Chennai. I tym razem wybranym przeze mnie środkiem transportu jest autobus, jednak tym razem jest to autobus dość niezwykły – poziom jego zatłoczenia zostaje podniesiony do sześcianu, a to dlatego, że wszystkie okoliczne dzieciaki jadą właśnie do szkoły. Wszyscy na wszystkich wiszą, tu łokieć, tam kolano, tam broda pod pachą. Kilka, może kilkanaście osób nie mieści się wewnątrz – czepiają się zatem drzwi i okien autobusu i chwytają wiatr we włosy…

Trivandrum, 2010.11.25

Late evening I land in Trivandrum, a city located on the very south of India. Luckily, my strange looking visa doesn’t seem any suspicious to the elderly dust-covered mister sitting at his dusty old desk in that somewhat small and dusty arrival hall.

The moment I step out I get surrounded with an army of taxi drivers offering me transportation to the centre where cheap hostels are located (or at least I hope so, as this is what I read on the Internet). The prices the drivers are suggesting have been prepared specially for the whitey that I am – I kindly refuse and start looking for a place to stay near the airport. The centre can wait until the morning, when public buses will be working again… And in the meantime I should rather find a place to hide against the pouring rain. I jump between the puddles and avoid hungry dogs wandering about, I refuse a couple of sleepless rickshaw drivers, too. The street is drowning in darkness, put to sleep with the rhythmical sound of falling rain… Asleep are also the owners of nearby hotels, their places being so quiet that you can hear the cockroaches running across the corridor… After I wake the owners up, they have the simple message – no rooms, goodnight.

Finally I get to meet a reasonable rickshaw driver, who, scared that I would realize my threat and walk on foot to the centre, agrees to a big reduction (he will still be earning decent money, no doubt about it). First he brings me to a completely different place than the one I requested – this is where his business partner has a guesthouse. After a sound criticism he takes me to the long awaited Aristo Junction, discontent that he can’t advise me any place to stay.

Proud of myself I’m all ready to enter a nice, dry room, but… No rooms, no rooms at all. And the hotel owners fall asleep even deeper now. After an hour of walking in circles through muddy streets I get approached by a kind homeless dude who explains me the route to paradise – Greendland Lodging, where the staff don’t sleep and offer me a cosy room at reasonable price (325 rupees).

The next day I call up Kris, a couchsurfer whom I contacted previously and we meet at the railway station (5 minutes walk from where I’m residing). Kris is very sorry he can’t host me at his place but he himself is now staying at his friend’s as the town has just offered him a surprise – cutting off the water due to bridge construction. Obviously, you can make a complaint – it is enough to take the right form from point A, fill it in, submit it in point B, make the payment in point C and pray that somebody will get interested in solving the issue. Kris is depicting the image of omnipresent Indian bureaucracy (I will get to meet it in person soon) that can’t be cured… He also tells me a little about current political situation, differences between the crowded and fast-paced north and half-empty south (difficult to imagine, when I’m observing those crowds flooding the streets of typically southern Trivandrum) as well as Indian death metal (Kris is a big fan of Behemoth, a Polish band) and cuisine (we make a little round trip through restaurants and stalls offering milk-friut drinks – delicious!); he also brings me to the famous Padmanasbhaswamy temple. They say inside there is a unique figure of reclining Vishnu – I won’t get to see it, though, as non-Hinduists are not allowed in; even Hinduists have to respect a strict dress code.

Hinduists or not, right now we cannot appreciate the temple from the outside either – restauration works are being held…

Before we say goodbye, Kris helps me to get a train ticket to Chennai – this is not simple at all when you do it for the first time: you need to know where in the station you should go, remember the number of the train, fill in a piece of paper, pay … and pray to get a place, as my ticket doesn’t guarantee anything – I’m the 19th person in the waiting list and my sleeper will only be mine if somebody else changes his/her mind…

I am luck after all and next day in the evening I make myself comfortable in the sleeper… Well, comfortable might me too big a word – Indian berths are really tiny, even me – not being a person of big size – I can hardly squeeze in… All night long trip is an undisturbed one, not so many crowds, cockroaches are scarce, too…

 

***

 

Późnym wieczorem ląduję w Trivandrum, mieście położonym na samym południu Indii. Całe szczęście moja podejrzanie wyglądająca wiza nie wzbudza niepokoju przykurzonego starszego pana za przykurzonym starym biurkiem, ustawionym w przyciasnym, pokrytym kurzem holu lotniska.

Już od progu wita mnie chmara taksówkarzy, oferujących transport do centrum, gdzie znajdują się (przynajmniej teoretycznie) tanie hostele wypatrzone przez mnie w internecie. Ceny proponowane przez kierowców przygotowano specjalnie pod białasa – grzecznie odmawiam i ruszam na poszukiwania noclegu w okolicy lotniska. Centrum może sobie poczekać do rana, kiedy to powinny rozpocząć kursowanie autobusy… A tymczasem przydałoby się gdzieś schronić przed zacinającym deszczem. Przemierzam pobliską ulicę, skacząc między kałużami i omijając szerokim łukiem wałęsające się bezpańskie psy, tudzież paru cierpiących na bezsenność rykszarzy. Tonąca w ciemnościach ulica śpi, ukołysana do snu miarowym szumem padającego deszczu… Śpią też właściciele paru okolicznych hotelików, w których cicho tak, że aż słychać przemykające to tu, to tam karaluchy… Po wybudzeniu, właściciele oznajmiają brak wolnych miejsc i zasypiają z powrotem. Sytuacja powtarza się w kolejnych miejscach…

Ostatecznie trafiam na rozsądnego rykszarza, który, pod groźbą mojego osobistego marszu do samego centrum, zgadza się na drastyczną obniżkę taryfy (i tak nieźle na mnie zarobi, ale pal sześć – chcę się w końcu dostać do jakiegoś bezdeszczowego wnętrza). Na początek wiezie mnie nie tam, gdzie trzeba, tylko tam, gdzie chce i gdzie ma zaprzyjaźnionego hotelarza. Po ostrej reprymendzie zawozi mnie do upragnionego Aristo Junction, niepocieszony, że nie może mi doradzić żadnego noclegu.

Zadowolony z siebie już szykuję się do wtargnięcia do wygodnego, suchego pokoju, a tymczasem… Brak wolnych miejsc jest tu jeszcze bardziej wyraźny, a hotelarzy coraz trudniej dobudzić. Po dobrej godzinie dreptania spływających błotem ulicami, zostaję zaczepiony przez życzliwego menela, który objaśnia mi drogę do raju – hotelu Greenland Lodging, gdzie recepcja nie śpi i w dodatku oferuje mi przytulny pokój w rozsądnej cenie (325 rupii).

Nazajutrz dzwonię do Krisa, uprzednio namierzonego couchsurfera i umawiam się na spotkanie na dworcu kolejowym (5 minut piechotą od mojego hoteliku). Kris przeprasza, że nie może mnie ugościć, ale sam obecnie pomieszkuje u znajomych, bo miasto właśnie zaoferowało mu niespodziankę w postaci odcięcia wody w związku z budową mostu. Można, rzecz jasna, złożyć zażalenie – wystarczy pobrać odpowiedni formularz w punkcie A, wypełnić go, złożyć w punkcie B, uiścić odpowiednią opłatę w punkcie C i modlić się o to, żeby ktoś raczył się tematem zainteresować. Kris kreśli niewesoły obraz wszechobecnej w Indiach biurokracji (z którą zaliczę jeszcze bliskie spotkania), a na którą nie ma lekarstwa…. Opowiada mi również co nieco o bieżącej sytuacji politycznej w Indiach, różnicach między tłoczną i pędzącą do przodu północą a zrelaksowanym i niemal pustym południem (ciężko mi to pojąć, obserwując tłumy przelewające się po ulicach typowo południowego przecież Trivandrum), o indyjskim death metalu (Kris jest wielkim fanem „naszego” Behemotha) i kuchni (zaliczamy rundkę po restauracjach i straganach z napojami mleczno-owocowymi; palce lizać!) oraz prowadzi mnie do słynnej trivandrumskiej świątyni Sri Padmanasbhaswamy. Wewnątrz znajduje się ponoć unikatowy posąg Vishnu leżącego – ponoć, bo nie-hinduiście wstęp do wnętrza surowo wzbroniony a i hinduista, by dostać się do środka, musi przestrzegać ścisłych reguł związanych z ubiorem.

Hinduista-niehinduista – świątyni chwilowo nie może popodziwiać nawet z zewnątrz, bo trwają właśnie prace konserwacyjne…

Przed pożegnaniem Kris pomaga mi w zdobyciu biletu na pociąg do Chennai – sprawa nie jest wcale taka prosta: trzeba wiedzieć, dokąd na dworcu się udać, zapamiętać numer pociągu, wypełnić świstek papieru, zapłacić … i modlić się o wolne miejsce, bowiem mój bilet takowego nie gwarantuje – jestem 19 osobą na tzw. waiting list i leżanka przypadnie mi tylko i wyłącznie w przypadku, gdy ktoś inny zrezygnuje…

Szczęście mi jednak dopisało i nazajutrz wieczorem rozwalam się wygodnie na pryczy sleepera… Wygodnie to może za wiele powiedziane – indyjskie prycze skrojono pod statystycznego localsa, w związku z czym moja skromna, wcale nie ogromna, osoba ledwie się mieści… Całonocna podróż mija spokojnie, brak tłumów, karaluchów też niewiele, właściwie to karaluszki raczej, takie tycie…