Guatemala 2021

Santa Elena|Tikal|Cobán|Semuc Champey|Quiché|Chichicastenango|Atitlán|Xela|Guatemala City|Antigua

(Each destination follows this pattern: English text 1st, photos 2nd, Polish text 3rd/najpierw po angielsku, potem zdjęcia, potem po polsku)

Re-entering Palenque, using a combination of colectivo and mini-truck (on which the greedy driver tries to pack far too many passengers, leading to an unpleasant confrontation with the traffic police), we reach the border crossing (leaving through Tenosique). The traffic here is low, the border guards definitely don’t feel like doing much, every now and then a group of people are slowly crossing the border without bothering to pass the control, shirts are sticking with sweat, flies are buzzing, the hot day is spreading over the steaming asphalt.
On the other side – the tiny bit of a border town, with a couple of shops where you can exchange pesos for quetzales (at an OK rate, although it’s better to check it online before the transaction). The heat stretches the wait for the bus that will take us to the town of Santa Elena (beware of attempts to inflate the ticket price!).

We begin our tour of Guatemala – a country of a totally different, smaller scale than Mexico, with people of a different mentality, with a different cuisine (spoiler: foodwise it is a total downgrade and will remain so until Colombia, where the creativity of the chefs is once again revived and is not limited to preparing only rice and beans).

//

Zawinąwszy ponownie do Palenque, metodami kombinowanymi – colectivo, paka miniciężarówki (na której zachłanny kierowca próbuje upchnąć zdecydowanie zbyt dużo pasażerów, co prowadzi do nieprzyjemnej konfrontacji z drogówką), docieramy do przejścia granicznego (od strony Tenosique po stronie meksykańskiej). Ruch tu niewielki, pogranicznikom zdecydowanie nic się nie chce, co jakiś czas grupka osób powolnym krokiem przekracza granicę, całkowicie pomijając kontrolę, koszule lepią się od potu, mucha bzyczy, dzień leniwie się rozlewa po asfalcie.

Po drugiej stronie – zaczyn miasteczka granicznego, z paroma sklepikami, w których można wymienić pesos na quetzales (po znośnym kursie, choć lepiej go sprawdzić online przed transakcją). Upał rozciąga czekanie na busika, który zawiezie nas do miejscowości Santa Elena (uwaga na próby zawyżenia ceny przejazdu!).

Zaczynamy zwiedzanie Gwatemali – kraju o zupełnie innej, mniejszej skali niż Meksyk, z ludźmi o odmiennej mentalności, z inną kuchnią (spoiler: pod tym względem jest to totalny downgrade i tak już będzie aż do Kolumbii, gdzie kreatywność kucharzy znów odżywa i nie ogranicza się do serwowania wyłącznie ryżu i fasoli).


Santa Elena

After leaving the bus station we step into a slight atmosphere of street zombies, which slowly fades as we get closer to the centre, which has a few cheap hotels, some shops and restaurants. There is also a modern shopping mall which at the moment seems to be struggling to get off the ground and many of the spaces are empty (probably partly due to Covid). We check into our Express Hotel (cheap, as there have been very few guests recently; it is clean and tidy, the lakeshore is right there in front of youand there is even a small swimming pool with a green iguana lounging around – a very pretty colour, however, the colour of the water in the pool is a bit off-putting) and start exploring.

We cross the bridge to the islet of Flores, quietly perched on Lake Petén Itzá. Along the way, we witness a motorcyclist hit an iguana crossing the road, then pick up the carcass because the idea of a tasty dinner has just occurred to him. The islet is reasonably picturesque, but it’s hard to be impressed with the Mexican vivid colours fresh in our minds. Here, everything is a few tones more faded, greyed-out. Even the people are no longer so friendly, smiles seem to be narrower and no one is chatting you up in the street. The friendliness of Guatemalans is definitely more discreet.

I meet another juggler here – this time it’s Mikie from Scotland. He’s stuck here because his dog, until now a faithful travelling companion, has run away and decided to get separated in Santa Elena, but Mikie is hoping she’ll still come back… Ultimately she doesn’t, and Mikie moves on, because after all, the world needs to get explored, right?

//back to top/do początku

Santa Elena

Po wyjściu z dworca autobusowego wdeptujemy w klimat ulicznych zombies, który powoli zanika wraz z przybliżaniem się do centrum, w którym znajduje się kilka tanich hotelików, trochę sklepów i restauracji. Jest też nowoczesne centrum handlowe, które chwilowo ma chyba trudności z ruszeniem z kopyta i wiele lokali stoi niewynajętych (pewnie częściowo z powodu Covidu). Lokujemy się w naszym Hotelu Express (tanio, bo i gości ostatnio bardzo mało; czysto tu i schludnie, brzeg jeziora tuż i jest tu nawet tyci basen, wokół którego dostojnie człapie zielona iguana – bardzo ładny to kolor; ale już do koloru wody w basenie można mieć pewne zastrzeżenia) i ruszamy na zwiad.

Przechodzimy mostem na wysepkę Flores, cicho przycupniętą na jeziorze Petén Itzá. Po drodze jesteśmy świadkami jak motocyklista potrąca iguanę przechodzącą przez ulicę, po czym podnosi zwłoki, bo właśnie przyszedł mu do głowy pomysł na smaczny obiad. Wysepka jest w miarę malownicza, ale trudno się nią zachwycić, mając w świeżo w pamięci meksykańskie kolory. Tutaj wszystko jest o kilka tonów bardziej wypłowiałe, zszarzałe. Nawet ludzie nie są już tak przyjaźni, uśmiechy jakby węższe i nikt przyjaźnie nie zaczepia na ulicy. Sympatyczność Gwatemalczyków jest bardziej dyskretna i ukryta.

Spotykam tutaj kolejnego żonglera – tym razem jest to Mikie ze Szkocji. Utknął tu, bo uciekła mu psica, do tej pory wierna towarzyszka podróży, która w Santa Elena postanowiła się odłączyć, ale Mikie liczy, na to, że jeszcze wróci… Ostatecznie nie wraca, a Mikie ruszaj dalej, bo przecież świat sam się nie zwiedzi.

//back to top/do początku


Tikal

Santa Elena is actually just a warm-up before the biggest attraction of this area of Guatemala: the ruins of Tikal, which are some of the largest Mayan ruins in general. However, it is not the size of Tikal that is the most awesome, but the whole atmosphere created by the mysterious structures that suddenly emerge from the dense tropical forest. The Temple of the Jaguar dominates the area, but other buildings, hidden here and there, are quite impressive, too… Some of them can be climbed up and looked at in the green immensity of the forest, from which the stone heads of the temples protrude. As you stroll along the quiet paths leading from one structure to another, nature announces its presence from time to time in a colourful way – an aracari or toucan flies by, a howler makes its noises, a spider monkey flits through the treetops and a wild pearl turkey strolls across a clearing. And there is the most peculiar animal you can come across here – the red tejon/coati/coatimundi, a bizarre invention of nature, that runs through the forest in flocks of cute little animals. For its multitude of attractions with natural additions, Tikal receives a score of 10/10.

P.S. Beware of howler monkeys occasionally throwing their poop at tourists.

//back to top/do początku

Tikal

Santa Elena to właściwie tylko rozgrzewka przed największą atrakcją tego rejonu Gwatemali: ruinami Tikal, stanowiącymi jedne z największych ruin majańskich w ogóle. Jednak to nie rozmiarami Tikal zachwyca, ale całą atmosferą, którą tworzą tajemnicze budowle wyłaniające się nagle z gęstego tropikalnego lasu. Nad całością dominuje imponujących rozmiarów Świątynia Jaguara, ale i inne budowle, poukrywane to tu, to tam, robią spore wrażenie… Na niektóre z nich można się wspiąć i porozglądać po zielonym bezkresie lasu, spośród którego wystają kamienne głowy świątyń. Przechadzając się cichymi ścieżkami, wiodącymi od jednej do drugiej struktury, co jakiś czas w barwny sposób daje o sobie znać natura – a to przeleci aracari albo tukan, a to zawyje wyjec, a to w koronie drzew przemknie czepiak (spider monkey) a po polanie przeczłapie dziki indyk perłowy. I jest najoryginalniejszy zwierz, na którego można tu trafić – rudy tejon/coati/coatimundi, przedziwny i przesympatyczny wynalazek natury, która każe mu ganiać po lesie rozfurkanymi, pociesznymi stadkami. Za mnogość atrakcji z naturalnymi ozdobnikami Tikal otrzymuje notę 10/10.

P.S. Uwaga na rzadkie przypadki rzucania w turystów odchodami przez wyjce.

//back to top/do początku

Cobán

A very stopover kind of place, which is not to say it has no charm – there is a church, some nice restaurants and chill cafes as well as marketplaces with cheap clothes to be found here. Plus, while shopping in local supermarkets I find that Guatemala is THE place to buy chocolate tableas (though they like to add some sugar into the mix).

//back to top/do początku

Cobán

Bardzo przesiadkowe miejsce, co wcale nie oznacza, że brak mu uroku. Jest tu kościół, parę przyjemnych restauracyjek i kawiarenek, a także targowiska/sklepiki z bardzo tanimi ciuchami. Poza tym, podczas zakupów w lokalnym supermarkecie zdaję sobie sprawę, że Gwatemala to idealne miejsce do zaopatrzenia się w w tabliczki rozpuszczalnej czekoladę (bardzo dobra cena; zazwyczaj z dodatkiem cukru).

//back to top/do początku


San Agustín Lanquín / Semuc Champey

Heading south, we arrive at San Agustín Lanquín, our base camp to Semuc Champey, a very interesting river and rock formation. At our base camp, quite nicely situated between gentle hills, we witness colourful crowds coming from all the surrounding villages to collect their monthly pensions and benefits.

Semuc Champey does not disappoint – it is a complex of natural, shallow pools, carved into the rock, under which there is a river flowing secretly. You can take a dip in the pool, walk around and climb up to the lookout point, being carefully watched by howler monkeys lurking in the tree branches along the way. We also meet a group of cheerful kids fishing in the river and another group with whom we make a photo duel. In fact, it is only with the kids that it is easy to make friends in Guatemala, as the adults are full of reserve and do not trust foreigners very much (which makes sense, given the history of contacts between Europeans and the original inhabitants of this part of the world). It is also possible to stay overnight at Semuc Champey itself, but we find the prices disproportionate to the standard offered, so we return to Lanquín. From here we continue south towards Lake Atitlán.

//back to top/do początku

San Agustín Lanquín / Semuc Champey

Zmierzając na południe, zahaczamy o San Agustín Lanquín, naszą bazę wypadową do Semuc Champey, bardzo ciekawej formacji rzeczno-skalnej. W naszej bazie wypadowej, całkiem ładnie położonej, między łagodnymi wzgórzami, trwa właśnie wypłata rent i zasiłków, co sprawia, że jest bardziej tłoczno i kolorowo, niż to zwykle bywa.

Semuc Champey nie rozczarowuje – to kompleks naturalnych, płytkich basenów, wyrzeźbionych w skale, pod którą po kryjomu płynie rzeka. Można się tu popluskać, pochodzić dookoła i wspiąć się do punktu widokowego, będąc po drodze uważnie obserwowanym przez zaczajone na gałęziach drzew wyjce. Spotykamy też grupkę wesołych dzieciaków, łowiących ryby oraz inną grupkę, z którą urządzamy sobie pojedynek na portrety fotograficzne. Właściwie tylko z dzieciakami można w Gwatemali łatwo nawiązać znajomość, bo dorośli są pełni rezerwy i nie bardzo ufają obcokrajowcom (ma to swój sens, zważywszy na historię kontaktów Europejczyków z mieszkańcami tej części świata). Przy samym Semuc Champey można też zanocować, ale uznajemy, że ceny są niewspółmierne do oferowanego standardu, zatem wracamy do Lanquín. A potem ruszamy dalej na południe w kierunku Jeziora Atitlán.

//back to top/do początku


Santa Cruz del Quiché

We take a break in the crossroads town, where we tromp around the centre for a bit and gaze at the colourfully dressed women (each region and each town in Guatemala has its own traditional dress pattern), snagging a church and a statue of Tecun Uman, the last heroic king of the the K’iche’ Maya people .

//back to top/do początku

Santa Cruz del Quiché

Robimy sobie przerwę w miasteczku na rozstajach dróg, w którym drepczemy trochę po centrum i wpatrujemy się w kolorowo ubrane kobiety (każdy region, każde miasteczko w Gwatemali ma swój własny tradycyjny wzór sukni), zahaczamy o kościół i o statuę Tecun Umana, ostatniego, bohaterskiego króla Kichów (odłam Majów).

//back to top/do początku


Chichicastenango
Along the way, we make a brief stop in Chichicastenango (although the other villages we pass along the way also look inviting) to check out its famous market where you can buy the beautiful fabrics used to make the traditional garments proudly worn by local women. There are also several churches here, where pre-Columbian traditions mix with Catholic ones.

//back to top/do początku

Chichicastenango

Po drodze robimy sobie krótki postój w Chichicastenango (choć i inne miejscowości mijane po drodze wyglądają zachęcająco), ze względu na słynne targowisko, na którym można zakupić przepiękne materiały, z których są szyte tradycyjne ubiory, z dumą noszone przez miejscowe kobiety. Jest tu też kilka kościołów, w których tradycje prekolumbijskie mieszają się katolickimi.

//back to top/do początku

Lake Atitlán

This is the first lake stop, with a sizeable hotel and restaurant base. There are also quite a few white expats living here, bringing in intensely hipster vibes. The rather nasty thing is that whites, by definition, pay more for transport around the lake, even if they came here with a mission to help the local community. Which, by the way, is exactly our plan: we are here to help the Tui’k Ruch’ Lew organisation, which seeks to ensure the sustainability of the largest town on the lake: Santiago Atitlán. We are focusing on one of the main aspects of their activities: ONIL ecological cookstoves, which they produce and install in homes where they usually cook over an open fire, an inefficient and unenvironmental way (large amounts of wood are needed, leading to increased illegal logging), turning the town into a huge cloud of smoke every morning (we had the opportunity to experience this by taking a boat trip at sunrise), poisoning the residents’ lungs and burning their eyes. Together, with the considerable help of Jessica, a German girl involved in the cookstove project (her Instagram: @kind.science), we are making a video explaining what the whole action of replacing the stoves is all about, taking the opportunity to visit several families, we also visit illegal logging sites and generally get to know the town and its surroundings.

In our free time, we organise a watercolour lesson for the kids at one of the local schools, climb the pleasant Cerro de Oro mountain and take a cruise on the lake with Cameron, who tells us the story of his life: when he was a kid, his hippy parents brought him here from the USA and he had to adapt to the new environment (it was not always easy). Today, he is held in high esteem by the locals, although one can still sense that some distance is maintained – making friends with Guatemalans is not easy! Cameron’s daughter (whose voice can be heard in our ONIL video), on the other hand, is planning to go to the USA to study; who knows if she will return here later. This is not an ideal place for young people. Some would say there is not future staying here, and there is this big world out there…

We also scan the forest for the national bird of Guatemala – the amazing crested quetzal (the local currency takes its name after this species), but no luck this time. Well, we will have to come here again someday…

As we say our goodbyes to the lake, we stop for a while in San Pedro, perhaps the hippiest of the towns surrounding Atitlán. We stay in a hostel that is crumbling into pieces before our eyes; it is run (if that’s what you can call it) by a cheerful yarn-obsessed artist who is definitely more comfortable with designing clothes than taking care of tourists:)

Onil Cookstove video

//back to top/do początku

Jezioro Atitlán

To pierwszy jeziorny przystanek, ze sporą bazą hotelową i restauracyjną. Mieszka tu też sporo białych ekspatów, wprowadzających intensywnie hipsterskie wibracje. Dość paskudną rzeczą jest, iż biali z definicji płacą więcej za transport po jeziorze, choćby przybyli tu z misją pomocy lokalnej społeczności. A taki plan właśnie mamy: wesprzeć organizację Tui’k Ruch’ Lew, która stara się zadbać o zrównoważony rozwój największego miasteczka położonego nad jeziorem: Santiago Atitlán. Koncentrujemy się na jednym z głównych aspektów ich działalności: ekologicznych piecach ONIL, które produkują i instalują w domostwach, w których zazwyczaj gotuje się na otwartym ogniu, co jest sposobem nieefektywnym i nieekologicznym (potrzebne są duże ilości drewna, co prowadzi do wzmożonej, nielegalnej wycinki lasów), każdego ranka zmieniającym miasteczko w wielką chmurę dymu (mieliśmy okazję przekonać się o tym, wybierając się o wschodzie słońca w rejs łódką), zatruwając płuca mieszkańców i szczypiąc ich w oczy. Wspólnymi siłami, z wydatną pomocą Jessiki, Niemki zaangażowanej w projekt piecowy (jej instagram: @kind.science), tworzymy materiał wideo, wyjaśniający, o co chodzi w całej akcji wymiany pieców, przy okazji odwiedzając kilka rodzin, zwiedzamy miejsca nielegalnej wycinki i ogólnie zapoznajemy się z miasteczkiem i okolicami.

W czasie wolnym organizujemy dzieciakom w jednej z zaprzyjaźnionych z organizacją szkół lekcję akwareli, wspinamy się na sympatyczną górkę Cerro de Oro a także wybieramy się w rejs po jeziorze wraz z Cameronem, który opowiada nam historię swojego życia: za dzieciaka przywieźli go tutaj z USA hippisujący rodzice i musiał przystosować się do nowego środowiska (nie zawsze było łatwo). Dziś cieszy się wśród miejscowych pewną estymą, choć wciąż daje się wyczuć pewien dystans – zaprzyjaźnić się z Gwatemalczykami to spora sztuka! Z kolei córka Camerona (której głos można usłyszeć w naszym ONIL-owym filmiku), planuje wyjazd po naukę do USA, kto wie, czy potem tutaj wróci. To nie jest idealne miejsce dla młodych ludzi. Brak tu jakichś szczególnych perspektyw, a tymczasem wielki świat woła i woła…

Próbujemy też znaleźć w lesie narodowego ptaka Gwatemali – niesamowitego kwezala herbowego (od niego wzięła nazwę tutejsza waluta), ale tym razem się nie udaje. Cóż, trzeba będzie kiedyś zjawić się tu ponownie…

Żegnając się z jeziorem, na chwilę przystajemy w San Pedro, chyba najbardziej hippisowskiej z atitlanowych miejscowości. Zatrzymujemy się w rozpadającym się na naszych oczach hostelu, prowadzonym (jeśli tak to można nazwać) przez radosnego artystę włóczkowego, który zdecydowanie lepiej czuje design ciuchów niż dbanie o turystów:)

//back to top/do początku


Quetzaltenango (Xela) and around

We’re staying in Guatemala’s largest city in the west a little longer than expected, because first we had a very pleasant stay at Casa Seibel (an atmospheric colonial house converted into a hostel) and made friends with both staff and guests, and then we got stuck into the dog shelter run by @thedoxproject.…

And besides, the town itself also has a lot to offer – photogenic streets, colonial architecture, the municipal theatre (amazing wooden interior!)… And on top of that, there are some interesting places to visit around Xela too.


Chicabal Lagoon

This is a lake inside the crater of an extinct volcano, where pre-Columbian rituals of asking for rain are still performed. Quite a pleasant couple-of-hours trek, ending with a long staircase descending into the interior of the crater. From a distance, we watch the worshippers decorate the surface of the water with a variety of flowers while the crater fills with mist… Before setting off on the return journey, I send a drone to catch a glimpse of the picturesque Santa Maria volcano.
(To get to the lake, take the colectivo in the morning and jump off at San Martín
Chiquito, then walk through the village, arrive at the toll booth (racist tickets with a low price for Central American tourists and more expensive tickets for the rest of the world) and on to the lake itself. No guide needed, there is no way you can get lost.


San Francisco el Alto

Near Xela we also have a town with an animal market every Friday. What you can expect to find here is a little bit of cruelty, a little bit of cute dogs and a whole lot of traditional local clothes worn by vendors and customers alike (especially the women).


San Andrés Xecul

This is another small town that is well worth a visit – for its famous yellow church, with a façade lined with sculptures and painted in a distinctive motley naïve style, attesting perhaps not so much to the artist’s talent as to his deep faith (both in God and in his own skills) and the religiousness of the inhabitants of San Andrés Xecul. You can’t deny it its charm and delicious cuteness – you’d want to eat this whole temple! On the hill, there is something of a mirror image of the church – the Iglesia del Calvario. On our way back to the main square, we also come a musically interesting funeral procession. This town was definitely worth a visit.

This concludes our tour of Xela and its surroundings, although I am sure it is worth checking out the other surrounding towns, mountains and hills.

//back to top/do początku

Quetzaltenango (Xela) i okolice

W największym mieście na zachodzie Gwatemali zatrzymujemy się nieco dłużej niż przewidywaliśmy, bo najpierw bardzo przyjemnie nam się mieszkało w Casa Seibel (klimatyczny kolonialny dom przerobiony na hostel) i zaprzyjaźniało zarówno z obsługą, jak i z gośćmi, a następnie utknęło nam się w schronisku dla psów prowadzonym przez @thedoxproject…

A oprócz tego samo miasto też ma się czym pochwalić – fotogeniczne uliczki, kolonialna architektura, teatr miejski (niesamowite drewniane wnętrze!)… A na dodatek, wokół Xeli też jest parę ciekawych miejsc do odwiedzenia.

Laguna Chicabal

To jezioro wewnątrz krateru wygasłego wulkanu, w którym wciąż odprawia się prekolumbijskie rytuały prośby o deszcz. Całkiem przyjemny kilkugodzinny trek, zakończony długimi schodami do wnętrza krateru. Z pewnej odległości obserwujemy wiernych, którzy dekorują taflę wody rozmaitymi kwiatami a w międzyczasie krater wypełnia się mgłą… Przed wyruszeniem w drogę powrotną wysyłam jeszcze drona, żeby podpatrzył malowniczy wulkan Santa Maria.

(aby dostać się do jeziora należy rano wsiąść w colectivo i wyskoczyć w San Martín

Chiquito, potem przechodzimy przez wioskę, docieramy do punktu poboru opłat (rasistowskie bilety z podziałem na tańszych turystów z Ameryki Centralnej i droższych z reszty świata) i dalej, do samego jeziora. Przewodnik niepotrzebny, nie ma szans, żeby się zgubić.

San Francisco el Alto

W pobliżu Xeli mamy również miasteczko, w którym w każdy piątek odbywa się targ zwierząt. Trochę tu okrucieństwa, trochę słodkich psiaków a całość dopełniona tradycyjnymi lokalnymi strojami sprzedawców i klientów (a zwłaszcza sprzedawczyń i klientek).

San Andrés Xecul

To kolejna mała miejscowość, którą warto odwiedzić – ze względu na słynny żółty kościół, z fasadą okraszoną rzeźbami i wymalowaną w charakterystycznym stylu pstrokato-naiwnym, świadczącym może nie tyle o talencie artysty, co o jego głębokiej wierze (w Boga i w swoje umiejętności) jak i o religijności mieszkańców San Andrés Xecul. Całości nie można odmówić uroku i słodkości – aż chciałoby się ten kościół zjeść!. Na wzgórzu stoi coś na kształt lustrzanego, acz pomniejszonego odbicia tejże świątyni – to Iglesia del Calvario. W drodze powrotnej ku głównemu placowi natykamy się na interesujący, bo rozmuzykowany kondukt żałobny. Zdecydowanie warto było się tu zjawić.

Na tym kończymy zwiedzanie Xeli i okolic, choć z całą pewnością warto rozejrzeć się i po innych okalających ją miejscowościach, górach i pagórkach.

//back to top/do początku

Guatemala City

Finally, we arrive in the capital, which we can’t quite get excited about – we just don’t care about big, chaotic cities that much. Of course, there are quite a few places of importance and historical sites, but we treat the capital mainly as an essential transfer point. Practical tip: it’s worth getting a Transmetro card – it’s the fastest and safest way to get around the city.

//back to top/do początku

Ciudad de Guatemala

W końcu docieramy do stolicy, którą chyba nie jesteśmy w stanie się zachwycić – po prostu nie zależy nam na zagłębianiu się w duże, chaotyczne miasta. Oczywiście, znajduje się tu sporo miejsc ważnych i zabytkowych, ale my traktujemy stolicę głównie jako niezbędny punkt przesiadkowy. Porada praktyczna: warto zaopatrzyć się w kartę, uprawniającą do przejazdu Transmetrem – to najszybszy i najbezpieczniejszy sposób na przemieszczanie się po mieście.

//back to top/do początku

Antigua

Your Guatemala tour is not complete if you don’t make a stop in Antigua (official name: Antigua de Guatemala), the former capital of the Generalitat of Guatemala. Neat, regular and repainted streets contrast with the ruins of churches and monasteries (the very fact that they are left to rot like that and you are charged for entering them leaves us with mixed feelings; fortunately, some churches are still in good condition), hotels, motels and restaurants are plenty…. A charming, if perhaps a little overrated city. And then there is the most important, iconic spot to photograph: the Arch of Saint Catherine, strung across the cobble street, with the majestic Volcán de Agua (Volcano of Water) in the background.

We stop in Jocotenango, just north of Antigua (you can easily walk there), home to an interesting ecological project, Eco Farms GT (@ecofarmsgt), which experiments with aquaponics and traditional Mayan methods of plant cultivation (such as spiral beds). Jocotenango is also home to our host, obsessed with the idea of growing mushrooms, which he could talk about all day and then fry them in the evening (delicious!). As we talk, once in a while we hear the sound of fireworks, but somehow forget to ask what the festivities are about. It is only when we wake up in the morning and hear the shots again that we realise that it the nearby Volcán de Fuego that is the culprit, shooting clouds of ash into the air every now and then. For the local people this is so completely normal that they don’t notice it at all, and for us it is a slightly disturbing attraction…


We bid farewell to Guatemala, a country that is friendly but in its own reserved way, where we had the opportunity to meet some very interesting people, marvel at the colourful traditional costumes (worn every day, not just on holidays), listen to the ubiquitous sound of the slapping of pupusas (traditional corn flatbreads), gaze at the architectural monuments and the mountainous landscapes, and reflect on Guatemala’s glorious past and not yet entirely successful present.

//back to top/do początku

Antigua

Nie da się, a przynajmniej nie powinno się odbyć podróży po Gwatemali bez zahaczenia o Antiguę (oficjalna nazwa: Antigua de Guatemala), dawnej stolicy Generalnego Kapitanatu Gwatemali. Zadbane, regularne i odmalowane uliczki kontrastują z ruinami kościołów i klasztorów (sam fakt, iż pozwala się im niszczeć i kasuje się za możliwość wejścia do środka, wywołuje u nas mieszane uczucia, całe szczęście, ostało się trochę kościołów w dobrym stanie), hoteli, hotelików i restauracji tu bez liku… Urokliwe, choć może trochę przereklamowane to miasto. I jest jeszcze najważniejszy, ikoniczny punkt do ofotografowania: Łuk Świętej Katarzyny, przewieszony w poprzek kamiennej ulicy, z majestatycznym Volcán de Agua (Wulkanem Wody) w tle.

Zatrzymujemy się w Jocotenango, tuż na północ od Antiguy (można tam spokojnie wybrać się piechotą), gdzie mieści się ciekawy projekt ekologiczny – Eco Farms GT (@ecofarmsgt), w którym eksperymentuje się z akwaponiką i z tradycyjnymi majańskimi metodami uprawy roślin (np. spiralne grządki). W Jocotenango ma też dom nasz gospodarz, opętany ideą hodowli grzybów, o których mógłby opowiadać cały dzień, a potem wieczorem je smażyć (pyszności!). Podczas rozmów co jakiś czas słyszymy odgłosy fajerwerków, ale jakoś zapominamy zapytać, co to za święto. Dopiero, gdy budzimy się nad ranem i znowu słyszymy wystrzały, zdajemy sobie sprawę, że odpowiada za nie pobliski Volcán de Fuego, wystrzeliwujący co jakiś czas w powietrze chmury popiołu. Dla okolicznych mieszkańców jest to tak całkowicie normalne, że w ogóle tego nie zauważają, a dla nas to nieco niepokojąca atrakcja…

Żegnamy się z Gwatemalą, krajem przyjaznym, acz pełnym rezerwy, w którym mieliśmy okazję poznać kilka wielce interesujących osób, zachwycić się kolorowymi tradycyjnymi strojami (noszonymi na co dzień, a nie od święta), nasłuchać się wszechobecnego dźwięku uklepywania pupus (tradycyjnych placków kukurydzianych), napatrzeć się na zabytki architektury i na górskie pejzaże i zadumać się nad wspaniałą przeszłością i nie do końca jeszcze udaną teraźniejszością Gwatemali.

//back to top/do początku


Mexico 2020-2022

Mexico City|Guadalajara|Puerto Vallarta|Sayulita|M.|Manzanillo|Lázaro C|Tecpán|Acapulco|Marquelia|Puerto Escondido|Mazunte|San José del P|Oaxaca|Mitla|Cuicatlán|Teotihuacan|Mixquic|Puebla|Pachuca|Xalapa|Casitas|Papantla|Orizaba|Cordoba|Veracruz|Villahermosa|Palenque|Agua Azul|San Cristobal|Sumidero|Chamula|Campeche|Edzná|Mérida|Sisal|Izamal|Chichen Itza|Valladolid|Bacalar

(Each destination follows this pattern: English text 1st, photos 2nd, Polish text 3rd/najpierw po angielsku, potem zdjęcia, potem po polsku)

I had been promising myself to go there for many years, but by some strange coincidence these plans never materialised. It took a coronavirus pandemic and a lockdown in Poland for the vision of a trip to Mexico to materialise. Actually, choices were limited – forced to sit around for months and desperate to start travelling again, I could only pick between very few countries that remained open to tourism and didn’t require any additional paperwork like a vaccination or Covid test result. Amidst the various shades of red, denoting different degrees of border closure, a large green splash on the map of the Americas was winking at me amicably. Mexico was letting me know that the time was right for me to finally realise my dream of visiting it.
The painful memory of the chaos of getting out of Europe at that time has already faded and I have almost forgotten the Matrix of fighting with the airlines, who put the responsibility for the pandemic chaos entirely on the passengers, setting up a true obstacle course, which I approached several times, once arriving running at the departure gate only to be turned away. In the end, after several approaches (and money thrown down the drain), I managed to get out of Lisbon (luckily this city is a beautiful one, which somewhat helped reducing the resulting stress) and leave the virus-infected continent behind, holding on to my ticket to Mexico City.

May travel never again look like it did during Covid!


In Mexico one can:

indulge in getting your hands oily while munching on delicious local food (for those interested: there are always vegan options, you just have to explain patiently what is off-limits for you), meet friendly drivers who are always willing to pick up a hitchhiker and sometimes stop at a hidden, empty and picturesque beach along the way; one can get drunk on tequila or (better) mezcal, marvel at the architecture and the colours used for decorating buildings, feel safe even in cities with a bad reputation such as Acapulco, admire the impressive Aztec ruins (Palenque, in my opinion, easily wins over Chichen Itza), check the great Olmec heads, see the snowy peaks (or even climb them), fall in love with Puerto Escondido (where at that time you could also taste Polish food and beverages at Casa de Pierogi, now they have moved out of this town), get sunburt on the coast, party in the capital, go home before dark so as not to provoke robbers; one can also attend many colourful street festivals and experience interesting festivals and rituals such as Dia de Muertos in Mixquic, the crucifixion in CDMX, every wicked day in San Juan de Cholula, Chiapas; in the state of Chiapas, you can also find entire villages excluded from state jurisdiction (the so-called caracoles – snails), spot a whale from a shore, meet an iguana (almost everywhere), pay 10 pesos for an electric shock at the “Third World” bar in Oaxaca, watch wading flamingos in Sisal, swim in cenotes, or admire cacti of various sizes and fascinating shapes… Above all, you will meet many warm-hearted people who will be happy to exchange a few words, which may even develop into a long conversation or even a true friendship.

//back to top/do początku

Od wielu już lat obiecywałem sobie wybrać się tam, ale jakimś dziwnym trafem plany te nigdy się nie zmaterializowały. Trzeba było dopiero rozpełznięcia się po świecie koronawirusa i lockdownu przesiedzianego w Polsce, żeby wizja podróży do Meksyku nabrała bardziej konkretnej formy. Właściwie to nie było wielkiego wyboru – zmaltretowany wielomiesięcznym zasiedzeniem się i zdesperowany, żeby znów zacząć podróżować, miałem bardzo wąskie pole manewru – dosłownie kilka krajów na świecie pozostało otwarte na turystykę i nie wymagało żadnych dodatkowych dokumentów w rodzaju szczepienia czy wyniku testu na Covid. Pośród różnych odcieni czerwieni, oznaczających różne stopnie zamknięcie granic, na mapie Ameryk łypała do mnie przyjaźnie wielka zielona plama. Meksyk dawał mi znać, że nadszedł odpowiedni czas, bym wreszcie zrealizował marzenie o jego odwiedzeniu.

Wspomnienie transportowego koszmaru, jakim było wówczas wydostanie się z Europy, zdążyło już wyblaknąć i niemal już zapomniałem o matriksie walki z liniami lotniczymi, które odpowiedzialność za chaos pandemiczny całkowicie przerzuciły na pasażerów, urządzając im istny tor przeszkód, do którego podchodziłem kilkukrotnie, raz docierając zziajany pod samą bramkę odlotów tylko po to, żeby zostać zawróconym. Ostatecznie, po kilku podejściach (i pieniądzach wyrzuconych w błoto), udało mi się wydostać z Lizbony (całe szczęście, że to piękne miasto, trochę łagodzące wynikły z tej sytuacji stres) i zostawić za sobą zadżumiony kontynent, ściskając w dłoni bilet do Mexico City.

Oby podróżowanie już nigdy nie wyglądało tak, jak za Covidu!

W Meksyku można:

rozkosznie się ubrabrać, pałaszując przepyszne lokalne jedzenie (dla zainteresowanych: zawsze istnieją opcje wegańskie, tylko trzeba wytłumaczyć, o co chodzi), spotkać przemiłych kierowców, którzy zawsze chętnie wezmą na stopa, a bywa, że po drodze zatrzymają się na ukrytej, pustej i malowniczej plaży, upić się tequilą albo (lepiej) mezcalem, zachwycić się architekturą i kolorami na nią naniesionymi, czuć się bezpiecznie nawet w miastach o nie najlepszej reputacji jak Acapulco, podziwiać imponujące ruiny azteckie (Palenque wg mnie wygrywa z Chichen Itza) i wielkie głowy olmeckie, popatrzeć się na śnieżne szczyty (albo i nawet wspiąć się na nie), zakochać się w Puerto Escondido (gdzie można było wtedy również skosztować polskich potraw i trunków w Casa de Pierogi, obecnie wynieśli się z tego miasteczka), spalić się słońcem na wybrzeżu, spalić się czym innym właściwie wszędzie, zaimprezować w stolicy, wrócić do domu przed zmrokiem, żeby nie prowokować rabusiów, zaliczyć wiele kolorowych festiwali ulicznych i doświadczyć ciekawych świąt i obrzędów jak np. święto zmarłych w Mixquic, ukrzyżowanie w CDMX, właściwie każdy dzień w San Juan de Cholula w Chiapas; w stanie Chiapas można też spotkać całe wsie wyłączone spod państwowej jurysdykcji (tzw. caracole – ślimaki), wypatrzeć z brzegu wieloryba, spotkać iguanę (prawie wszędzie), zapłacić 10 pesos za porażenie prądem w barze „Trzeci Świat” w Oaxace, pogapić się na brodzące flamingi w Sisal, popluskać się w cenotes, można też pozachwycać się kaktusami w rozmaitych rozmiarach i o przeróżnych, fascynujących kształtach… I – przede wszystkim – można spotkać wielu bardzo serdecznych ludzi, którzy bardzo chętnie zamienią kilka słów, które niepostrzeżenie rozrosną się w długą rozmowę, a może nawet w prawdziwą przyjaźń.

//back to top/do początku

Mexico City

My Mexican adventure began in the capital city, all bolted and locking its attractions away during the during the pandemic. It wasn’t until I met Joaquín, a jolly street juggler (in the larger city, almost every intersection has its stock of artists, some will definitely impress you with their skills) who was staying in my hostel (the cheapest one possible, right by the Isabel la Catolica metro station), I learn that a simple knock on the right door and those seemingly closed bars let you in, offering a cheerful alcoholic atmosphere with a hint of conspiracy, manifested by the sudden silence as soon as a police car passes nearby. After tequila nights, I return to my hostel and fall asleep, listening to the sounds of the city and the noises coming from the other rooms, inhabited by many colourful characters. One night, for example, there is a Senegalese guy strolling back and forth in the hallway, complaining loudly about his girlfriend who has just ditched him so he has decided to shout out loud what exactly he will do to her should he ever catch her. Sleep comes slowly, just before dawn.…

In CDMX, I learn that it is best and cheapest to dine in the markets. And in general, it’s best not to be afraid of street food. One should also not be afraid of taking pictures (for the first few days, having read about crime situation in Mexico, I just snap away quickly with my mobile phone, but after a while I feel more comfortable – nevertheless, it’s a good idea not to wave your camera around everywhere you go).


I’m discovering the capital in small steps, as it reveals itself to me on subsequent visits – more Covid limitations are lifted, more tourist attractions can be visited again – the Frida Kahlo Museum (a very strict staff, not allowing you to snap photos inside), the incredible house/museum of Diego Ribera, the Teotihuacan pyramids near the city, the Guadalupe Shrine (and the huge devotional market adjacent to it – very recommendable;)…. Speaking of shrines – you should definitely check out the church of Santa Muerte, whose cult is one of those Mexico-only things. You can attend the mass, buy various talismans and other objects of magical powers… Shops selling magical goods and fortune-tellers/shamans are, by the way, quite a popular business – not only here, but in the whole of Central America – who wouldn’t be tempted to buy a powder that will make the object of our secret affection fall in love with us, or a candle that will cause our business enemy unbearable suffering?

In CDMX, I also take a journey back in time – in the family archives we managed to find the address of a German-Mexican couple with whom my parents had once exchanged letters and who had even visited us in the grey communist circumstances of the 1980s. They were very surprised when an adult guy knocked on their door claiming to be that Polish kid who had been messing around during their visit all those years ago. They ventually renewed their international and inter-family friendship and I, in the process, listenened to the life story of a very nice couple.

The city is huge – you can immerse yourself in it for a long, long time, constantly experiencing something new – markets, museums, parks, galleries, bookshops, ice cream parlours, taquerias, street protests, gender equality marches, cultural events of all kinds… But at some point, you have to leave it and get on with exploring the rest of the country.
I am leaving CDMX for the first time after a few weeks’ stay. It is the end of December 2020, and together with Joaquín, the merry circus man, we set off by blablacar for Guadalajara.

//back to top/do początku

Mexico City

Przygodę z Meksykiem rozpocząłem w stolicy, w czasie pandemii zaryglowanej i broniącej swoich atrakcji przed wirusem. Dopiero poznawszy Joaquina, wesołego ulicznego żonglera (w większych miastach prawie każde skrzyżowanie jest obsługiwane przez różnego rodzaju sztukmistrzów, niektórzy naprawdę imponują umiejętnościami) pomieszkującego w moim hostelu (najtańszy z możliwych, tuż przy stacji metra Isabel la Catolica), dowiaduję się, że wystarczy popukać w odpowiednie drzwi i zamknięte na trzy spusty knajpy wpuszczają do środka, oferując wesołą alkoholową atmosferę z nutką konspiry, objawiającej się nagłym zapadaniem ciszy, gdy tylko w pobliżu przejeżdża radiowóz. Po tequilowych wieczorach wracam do mojego hostelu i zasypiam, wsłuchując się w odgłosy miasta i dźwięki płynącego z innych pokojów, zamieszkiwanych przez wiele barwnych postaci. Np. jednej nocy po korytarzu przechadza się w tę i nazad gość z Senegalu, którego dziewczyna właśnie puściła kantem i postanowił w związku z tym wykrzyczeć na głos, co dokładnie jej zrobi, jak ją dorwie. Sen przychodzi powoli, tuż przed świtem…

W CDMX uczę się, że najlepiej i najtaniej stołować się na targowiskach. A w ogóle to najlepiej nie bać się street foodu. Nie bać się też fotografowania (przez pierwsze dni, naczytawszy się o przestępczości w Meksyku, pstrykam tylko z zaczajenia komórką, ale po jakimś czasie czuję się bardziej komfortowo – niemniej jednak, dobrze jest zachować zdrowy rozsądek i nie wymachiwać wszędzie aparatem).

Stolicę odkrywam na raty, w miarę tego, jak samo się przede mną odkrywa podczas kolejnych wizyt – kolejne covidowe obostrzenia są znoszone, kolejne atrakcje turystyczne można znowu zwiedzać – Muzeum Fridy Kahlo (bardzo cieciowe nastawienie pracowników, nie pozwalających pstrykać wewnątrz zdjęć), niesamowity dom/muzeum Diego Ribery, piramidy Teotihuacan w pobliżu miasta, sanktuarium Guadalupe (i przylegające do niego wielkie targowisko dewocjonaliów – polecam;)… A skoro o sanktuariach mowa – na pewno warto wybrać się do kościoła Santa Muerte, której kult jest osobliwością charakterystyczną dla Meksyku właśnie. Można wziąć udział w mszy, można nabyć różne talizmany i inne obiekty o magicznych mocach… Sklepiki z artykułami magicznymi i wróżami/szamanami to zresztą dość popularny biznes – nie tylko tutaj, ale w całej Ameryce Centralnej – któżby się przecież nie skusił na proszek, dzięki któremu obiekt naszych sekretnych westchnień w nas się zakocha albo taką świeczkę, która wywoła niemożebne cierpienia u naszego wroga biznesowego?

W CDMX odbywam również podróż w czasie – w rodzinnych archiwach udaje się nam znaleźć adres niemiecko-meksykańskiej pary, z którą kiedyś korespondowali moi rodzice i która nawet odwiedziła nas w szaroburych komunistycznych okolicznościach lat osiemdziesiątych. Bardzo byli zdziwieni, kiedy do ich drzwi zapukał facet, podając się za polskiego szkraba, który dokazywał podczas ich wizyty przed laty. Udało się odświeżyć międzynarodową i międzyrodzinną znajomość, a przy okazji wysłuchać historii życia bardzo sympatycznej pary.

Miasto jest olbrzymie – można się w nim zanurzyć na długi, długi czas, ciągle doświadczając czegoś nowego – targowisk, muzeów, parków, galerii, księgarni, lodziarni, taquerii, ulicznych protestów, marszów równości, imprez kulturalnych wszelakiego rodzaju… Ale kiedyś je trzeba opuścić i wziąć się za zwiedzanie reszty kraju.

Pierwszy raz opuszczam CDMX po kilku tygodniach pobytu. Jest końcówka grudnia 2020, wraz z Joaquinem, wesołym cyrkowcem, ruszamy blablacarem do Guadalajary.

//back to top/do początku

Guadalajara
My encounter with the capital of the state of Jalisco, Guadalajara, is rather brief – it was mainly an interchange station for me en route to the coast. In the nutshell, it’s a culturally attractive city by day and a heavily insecure one by night. Absolutely not to be missed is the local cathedral, with its partly Renaissance and partly Gothic looks, with its history dating back to the 16th century and being that of destruction (mainly by earthquakes) and rebuilding.
It is in Guadalajara that I get introduced to pulque, a very tasty, slightly beverage perfect for surviving a hot afternoon. It is also here, through Couchsurfing, I meet Eferh, a girl with a vision to set up an ecological-scientific-artistic commune by the sea. I will soon be able to see the seeds of this project being planted.


//back to top/do początku

Guadalajara

Stolicę stanu Jalisco, Guadalajarę, poznałem dość pobieżnie – stanowiła dla mnie głównie stację przesiadkową na trasie do wybrzeża. W największym skrócie – to miasto atrakcyjne kulturalnie za dnia i mocno niepewne w nocy. Absolutnie nie można przegapić tutejszej katedry, o wyglądzie trochę renesansowym, a trochę gotyckim, której historia sięga XVI wieku i jest historią niszczenia (głównie przez trzęsienia ziemi) i odbudowywania.

W Guadalajarze po raz pierwszy kosztuję pulque – tradycyjnego, lekko sfermentowanego napoju, idealnego na upalne popołudnie.

Poprzez Couchsurfing poznaję Eferh, dziewczynę z wizją założenia nad morzem ekologiczno-naukowo-artystycznej komuny. Wkrótce będzie mi dane obejrzeć zalążki tego projektu.

//back to top/do początku


Puerto Vallarta

It is here that I have my first opportunity to see the so-called voladores de Papantla in action. It is a very interesting sight: a few colourfully costumed lunatics spin on a huge carousel, hanging their heads down. Centuries ago, this ritual was practised to curry favour with the gods and to bring rain. Today, it is more about raining coins from the pockets of tourists.
Joaquín and I wander from hostel to hostel, kicked out due to, um, the incompatibility of my companion’s intense character with a certain necessary stiffness of of the staff (of the places thus passed, I recommend the El Sunset hostel the most). From time to time, we also got into violent discussions with the police and random passers-by who supposedly looked at us crookedly. You can never get bored with Joaquín!

The pebbly beaches of Puerto Vallarta have been carefully dominated by lofty hotel architecture, thus robbing them of their charm (the remains of which are saved by curious pelicans, seen here and there).

The New Year catches up with us suddenly on the beach, and at the last minute we stock up on supplies to celebrate. At one point we are joined by a sad steward from the USA (out of all the places in the world he chose PV, how unfortunate!), our conversation ends with the American running away from my favourite acrobat, pissed off by the fearful steward’s mourning for his recently deceased cat. From that point on, our paths – Joaquín ‘s and mine – part.

//back to top/do początku

Puerto Vallarta

To tutaj po raz pierwszy mam okazję zobaczyć w akcji tzw. voladores de Papantla. Bardzo ciekawy to widok: kilku kolorowo wystrojonych wariatów kręci się na wielkiej karuzeli, zwisając głową w dół. Przed wiekami rytuał ten był praktykowany celem uzyskania przychylności bogów i wywołania deszczu. Dzisiaj chodzi raczej o deszcz monet z kieszeni turystów.

Wraz z Joaquinem tułamy się od hostelu do hostelu, wyrzucani z powodu, hm, niekompatybilności intensywnego charakteru mojego towarzysza z pewną niezbędną sztywnością obsługi (z zaliczonych w ten sposób miejsc najbardziej polecam hostel El Sunset). Co jakiś czas też wdajemy się w gwałtowne dyskusje z policją i losowymi przechodniami, którzy ponoć krzywo na nas popatrzyli.Z Joaquinem nie da się nudzić!

Kamieniste plaże Puerto Vallarta starannie obudowano wyniosłą architekturą hotelową, ujmując im tym sposobem uroku (którego resztki próbują ratować ciekawskie pelikany, widoczne tu i ówdzie).

Nowy rok dopada nas znienacka na plaży, w ostatniej chwili zaopatrujemy się w surowce do świętowania. W pewnym momencie przyłącza się do nas nieszczęśliwy steward z USA (jakże niefortunnie wybrał punkt na mapie, choć pewnie mógł wybrać tyle innych!), nasza rozmowa kończy się ucieczką Amerykanina przed moim ulubionym żonglerem, rozjuszonym opłakiwaniem niedawno zmarłego kota przez strachliwego stewarda. Od tego momentu nasze drogi – Joaquina i moja – rozchodzą się.

//back to top/do początku


Sayulita

… is a seaside town filled with tourists (and so-called expats who felt comfortable enough to settle down here for a while) mainly from the United States, who have created for themselves something of a hipster-surfer English-speaking colony here, with customs more North American than Mexican. Hardly anyone here takes the trouble to learn even a few words of Spanish, the Mexicans are such strange little people who flit here and there and certainly need to be explained how they should live in their own country. The town is tailor-made for hipsters, with proper menus and prices swollen like a foot after a jellyfish burn. So far the influx of tourists doesn’t look like it’s going to diminish; they’ll probably be trampling each other soon.

Here I hang out with a Chicago rapper-to-be and a tarot fortune teller. Together we improvise a rap music video (“Beach Life Livin'”). Then I’m outta here.

“Beach Life Livin'” music video

//back to top/do początku

Sayulita

… to miejscowość nadmorska, wypełniona po brzegi turystami (a także tzw. expatami, którzy poczuli się tu na tyle dobrze, że się zasiedzieli na dłużej) głównie ze Stanów Zjednoczonych, którzy stworzyli tu sobie coś na kształt hipstersko-surferskiej anglojęzycznej kolonii, w której obowiązują obyczaje bardziej północnoamerykańskie niż meksykańskie. Mało kto zadaje tu sobie trud, żeby nauczyć się choćby paru słów po hiszpańsku, Meksykanie to takie dziwne ludziki, które się pałętają to tu, to tam i na pewno potrzebują, żeby im objaśnić, jak powinni żyć we własnym kraju. Miasteczko jest dostosowane do potrzeb hipsterów, z odpowiednimi menu i cenami napuchniętymi jak stopa po oparzeniu przez meduzę. Na razie nie zapowiada się, żeby napływ turystów miał zmaleć, pewnie niedługo zadepczą się nawzajem.

Zadaję się tu z chicagowskim początkującym raperem i z wróżbitką tarotową. Wspólnymi siłami improwizujemy rapowy teledysk („Beach Life Livin’”). Znikam stąd.

//back to top/do początku

M.
I meet up with Eferh again in a seaside village – let’s call it M., because I don’t think I have permission to reveal its name and location, mainly because of the locals’ fears of an increased influx of foreigners, their buying up of land and the commercialisation of this still peaceful place.
It was here that Eferh decided to purchase a large chunk of forest, a few hills and a stretch of river, and to create her dream community, where, in harmony with nature, it would be possible for everyone to devote themselves to both science and art. When I arrive here (January-February 2021), the project is still at a very early stage, the official procedures are underway, so for the time being, together with Eferh, her faithful companion Jorge and a couple of volunteers, we are just hanging out, getting to know the neighbours and friends and sunbathing. It is only towards the end of my stay that things take off: my friend takes possession of the land and gives us a guided tour of her property (I also made a video of this tour, explaining what the project is all about).

//back to top/do początku

M.

Ponownie spotykam się z Eferh w nadmorskiej wiosce – nazwijmy ją M., bo chyba wciąż nie mam zezwolenia na ujawnienie jej nazwy i lokalizacji, głównie z powodu obaw miejscowych przed wzmożonym napływem obcokrajowców, wykupowaniem przez nich ziemi i komercjalizacją tego wciąż spokojnego miejsca.

To tutaj Eferh postanowiła objąć pieczę nad wielkim kawałem lasu, kilkoma pagórkami i fragmentem rzeki i tu stworzyć swoją wymarzoną wspólnotę, gdzie, w harmonii z naturą, będzie można poświęcić się i nauce, i sztuce. Kiedy się tu zjawiam (styczeń-luty 2021) projekt jest wciąż na bardzo wczesnym etapie, trwają procedury urzędnicze, więc póki co wraz z Eferh, jej wiernym kompanem Jorge i parą wolontariuszy byczymy się, poznajemy sąsiadów i znajomych i plażujemy. Dopiero pod koniec mojego pobytu sprawy ruszają z kopyta: moja koleżanka wchodzi w posiadanie ziemi i robi nam oprowadzenie po swoich włościach (z tego oprowadzenia powstaje również materiał wideo, wyjaśniający, o co chodzi w projekcie).

//back to top/do początku


Manzanillo, Colima

… is a place where I only stopped for a moment. Notable event: in Manzanillo, on Campos beach, right next to the ugly power station, walking on the scalding black sand, I was unexpectedly treated to the sight of a whale lazily rolling over the waves. An incredible feeling, especially as the beach was completely empty, so you could say I was alone with the giant.

One other attraction is oundoubtedly a row of trees hidden in the residential area, bent to the ground by the weight of the iguanas that have taken a liking to them. If, after staring at them, you feel you need more – there is also an iguanarium nearby for you to visit.

//back to top/do początku

Manzanillo

… to miejsce, w którym zatrzymałem się tylko na chwilę; z rzeczy godnych odnotowania – w Manzanillo, na plaży Campos, tuż przy szpecącej krajobraz elektrowni, spacerując po parzącym w stopy czarnym piasku, zostałem niespodziewanie uraczony widokiem wieloryba, leniwie przewalającego się po falach. Wrażenie niesamowite, tym bardziej, że plaża była całkiem pusta, można więc powiedzieć, że byłem sam na sam z olbrzymem.

Drugą niewątpliwą atrakcją jest kilka drzew ukrytych w dzielnicy mieszkalnej, uginających się pod ciężarem iguan, które je sobie upodobały. Jeśli komuś by było mało wpatrywania się w te smoki, to w pobliżu znajduje się również iguanarium.

//back to top/do początku

Lázaro Cárdenas, Michoacán

A short stop in LC, where I was put for night by the drivers who picked me up, showing me a beautiful hidden beach on the way.

//back to top/do początku

Lázaro Cárdenas, Michoacán

Krótki przystanek w LC, gdzie zostałem przechowany przez kierowców, którzy zabrali mnie na stopa, po drodze pokazując mi piękną, ukrytą plażę.

//back to top/do początku

Tecpán

A charming little town with seemingly nothing going on, but chatting to randomly met people (who, as it turned out, were more than happy to show me around and even invited me to visit their house, where, among other interior decorations, were plates with John Paul II’s face on them) makes you learn that the town likes hosting mural artists who regularly decorate empty spaces with colourful paintings. Another curiosity is the somewhat mysterious Chinese lead, which adds some colour to the Tecpan carnival (but not this year, because, you know, Covid). You can also eat at a Chinese place – good and cheap food. Chinese cuisine in Mexico is a great option for the low-budget traveller.

//back to top/do początku

Tecpán

Urokliwe miasteczko, w którym na pozór nic się nie dzieje, alepo zagadaniu do losowo poznanych osób (które, jak się okazało, bardzo chętnie oprowadziły mnie po okolicy a nawet zaprosiły do siebie do domu, w którym jednym z elementów wystroju wnętrz były talerze z Janem Pawłem II), okazuje się, że miasteczko chętnie gości u siebie artystów-muralistów, którzy regularnie ozdabiają puste przestrzenie kolorowymi malunkami. Inną ciekawostką jest nie do końca wyjaśniony trop chiński, który dodaje kolorytu tecpańskiemu karnawałowi (ale nie w tym roku, bo Covid). U Chińczyka można też zjeść – dużo i tanio. Chińska kuchnia w Meksyku jest dobrą opcją dla niskobudżetowego podróżnika.

//back to top/do początku


Acapulco
There is a plague of rubbishy travelers spreading across the Internet, smearing the titles of their Acapulco vlogs with adjectives like ‘most dangerous’, ‘scary’, ‘extreme’, etc. The likes keep coming and the audience keeps groing, but these descriptions have little to do with reality (the stigmatisation of non-dangerous places by tourists, especially North Americans, who do not bother to do their homework and read about the destination before setting off and who fail to behave appropriately when they get there is a separate and very broad topic). The coastal area of the city is as safe as possible (an impression strengthened by the discreet presence of police armed to the teeth). Should you wish to venture into less secure areas for any reason, any passers-by you come across will certainly advise you against it and help you find a safer route.
The city itself has its own special charm – it has a number of smaller and larger beaches (each with its own character), but the dense waterfront development and the large number of beachgoers make it less about connecting with nature and more about the sounds and smells that are man made. The whole time of my stay I have the impression of a certain temporal mismatch in the architecture, which certainly had its moment of glory a few decades ago, but is now getting older and older, and not in an elegant way. After some cracking down on the gangs and pushing them out of the tourist area, investors started coming in, this and that is being renewed, something new is being built here and there, but there is still a long way to go to regain the lost glory of the past…

//back to top/do początku

Acapulco

W internetach rozpleniła się plaga chwast-podróżników, którzy okraszają tytuły swoich sprawozdań z Acapulco przymiotnikami typu „najbardziej niebezpieczne”, „straszne”, „ekstremalne” itp. Lajki lecą, widzów przybywa, ale z rzeczywistością nie mają te określenia zbyt wiele wspólnego (stygmatyzowanie nie-niebezpiecznych miejsc przez turystów, zwłaszcza północnoamerykańskich, którym nie chce się odrobić zadania domowego i poczytać o miejscu docelowym przed wybraniem się w podróż i którzy nie potrafią się odpowiednio zachować, gdy tam dotrą to osobny i bardzo rozległy temat). Strefa przybrzeżna miasta jest jak najbardziej bezpieczna (wrażenie to wzmacnia dyskretna obecność uzbrojonej po zęby policji). Gdybyście chcieli z jakichś względów zapuścić się w mniej pewne rejony, to z całą pewnością wszyscy przechodnie, na których natraficie, odradzą wam i pomogą znaleźć bezpieczniejszą trasę.

Samo miasto ma swój szczególny urok – posiada wiele mniejszych lub większych plaż (każda o swojej specyfice), ale gęsta zabudowa nabrzeżna i duża ilość plażowiczów sprawiają, że mniej się tu obcuje z naturą a bardziej z odgłosami i zapachami „man made”. Cały czas towarzyszy mi tu wrażenie pewnego niedopasowania czasowego architektury, która na pewno miała swoją chwilę chwały parę dekad temu, teraz zaś coraz bardziej się starzeje i to chyba niekoniecznie w elegancki sposób… Po jako-takim rozprawieniu się z gangami i wypchnięciu ich poza obszar turystyczny, pojawiają się inwestorzy, to i owo się odnawia, tu i ówdzie buduje się coś nowego, ale droga do odzyskania minionej chwały jest jeszcze bardzo długa…

//back to top/do początku


Marquelia
I recommend going to the beach here and jumping into the San Luis River and letting it carry you all the way to the ocean. It’s a very pleasant sensation when the warm water pushes you all the way to the estuary, carefully laying you down on the sand while cool ocean waves begin to tickle your feet. There is also an abundance of birds to watch as you walk along the riverbank. You can also sunbathe and sip a beer while sitting in simple but friendly beachside pubs.

//back to top/do początku

Polecam tu wybrać się na plażę i wskoczyć do rzeki San Luis i dać się jej ponieść aż do oceanu. Bardzo przyjemne wrażenie, gdy ciepła woda pcha mnie aż do ujścia, ostrożnie kładąc mnie na piasku, a moje stopy zaczynają łaskotać chłodne oceaniczne fale. Dookoła jest też mnóstwo ptactwa, które można obserwować, spacerując brzegiem rzeki. Można też poplażować i posączyć piwo, rozsiadając się w prostych, ale sympatycznych przyplażowych knajpkach.

//back to top/do początku


Puerto Escondido

This is a small seaside town, with its own airport and several beaches of various shapes and sizes. There is something for locals and hipsters alike, for loners and for fans of crowds. There are a couple of cool restaurants, a couple of nice and cheap hotels, and one that is too expensive for my budget, but I still manage to squeeze into it in exchange for shooting promotional content. The receptionist who works at the hotel, having heard about the filming activities, strikes up a conversation and tells me about his music. In the end, I shoot another video in the interiors and exteriors of the hotel – this time for Melchor Viyella’s ‘Canción de Amor’. Melchor also tells me about his youth, about mafia fights for control of the beaches, about comic books, about the hard life of a sensitive musician.

The Polish ‘House of Dumplings’ (Casa de Pierogi) had its headquarters in Puerto Escondido (no longer there, they moved out), which was a very pleasant surprise – the pierogi tasted very Polish, the Polish vodka evoked Polish melodies sung in the middle of the night.
It is also possible to fall in love with this town. Or fall in love IN this town. And to find a faithful companion who will put my journeys into plural from now on. The companion’s name is Citlali (which means “star” in Nahuatl).

Music video for Melchor Viyella

//back to top/do początku

Puerto Escondido

To małe miasteczko nadmorskie, z własnym lotniskiem i kilkoma plażami o różnych kształtach i rozmiarach. Jest i coś dla miejscowych, i dla hipsterów, dla samotników i dla wielbicieli tłumów. Kilka fajnych restauracyjek, parę sympatycznych i tanich hoteli, a także jeden za drogi na moją kieszeń, ale i tak udaje mi się do niego wkręcić w zamian za nakręcenie materiału promocyjnego. Pracujący w tymże hotelu recepcjonista, dowiedziawszy się o działaniach filmowych, zagaduje do mnie i opowiada mi o swojej muzyce. Koniec końców, kręcę we wnętrzach i zewnętrzach hotelu jeszcze jeden klip – tym razem teledysk do „Canción de Amor” Melchora Viyella. Melchor opowiada też mi o swojej młodości, o mafijnych walkach o kontrolę nad plażami, o komiksach, o ciężkim życiu wrażliwego muzyka.

W Puerto Escondido miał (już nie ma, wyprowadzili się stąd) swoją siedzibę polski „Dom Pierogów” (Casa de Pierogi), co było bardzo przyjemnym zaskoczeniem – pierogi smakowały bardzo polsko, polska wódka wywoływała polskie melodie śpiewane w środku nocy.

W miasteczku tym można się również zakochać. Więcej, zakochać się i znaleźć wierną towarzyszkę, która sprawi, że od tej pory podróże będę odbywać w liczbie mnogiej. A na imię jej Citlali (co oznacza gwiazdę w języku nahuatl).

//back to top/do początku


Mazunte and Zipolite

A paradise for European modern hippies, hipsters, hippos, yogis, shamans and other interesting characters. Plus the only legal nudist beach in the whole country (Zipolite).
One totally exceptional event that I witnessed here: on the rock of Punta Cometa, completely by chance, surrounded by modern-day hippies who knew full well what was going on and came here in big numbers, I had the opportunity to watch the sunset on one side and the immediately following moonrise on the other. I don’t know what exactly this might mean in chakra terms, but it certainly didn’t hurt to be there at the right time.

//back to top/do początku

Mazunte i Zipolite

Raj dla europejskich współczesnych hippisów, hipsterów, hipopotamów, joginów, szamanów i innych ciekawych postaci. Plus jedyna legalna plaża nudystów w całym kraju (Zipolite).

Ze zdarzeń absolutnie wyjątkowych: na skale Punta Cometa, zupełnie przypadkiem, otoczony współczesnymi hippisami, którzy dobrze wiedzieli, co się święci i przybyli tu tłumnie, miałem okazję obejrzeć zachód słońca z jednej strony i natychmiast po nim następujący wschód księżyca z drugiej. Nie wiem, co dokładnie może to oznaczać w wymiarze czakralnym, ale na pewno mi nie zaszkodziło.

//back to top/do początku


San José del Pacifico

It’s a small town on the way to the regional capital of Oaxaca, famous for its hallucinogenic mushrooms (as reflected in numerous mushroom-themed murals and a couple of people trippin’here and there) and some nice views of the surrounding mountains. From the heat of the coast, I roll into into a pleasant chill (not-so-pleasant in the evening and at night though, especially given my hostel is a wooden hut with a cold wind blowing in through the cracks). During the day, it’s worth walking around and breathing in the mountain air, grabbing some snack in a few nice bars/restaurants and then we are good to move on towards the regional capital.

//back to top/do początku

San José del Pacifico

To mała miejscowość w drodze do stolicy regionu Oaxaca, słynąca z grzybków halucynogennych (co znajduje odzwierciedlenie w licznych muralach o tematyce grzybowej i paru osobach przebywających odmiennych stanach świadomości) oraz paru ładnych widoków na okoliczne góry. Z upalnego wybrzeża wpadam w przyjemny chłodek (a nawet nie do końca przyjemny wieczorem i w nocy, zwłaszcza, że mój hostel to drewniana chatka, do wnętrza której szczelinami wdziera się zimny wiatr). Za dnia warto pochodzić dookoła i powdychać górskie powietrze, nadziać coś na widelec w kilku sympatycznych knajpkach i ruszyć dalej, w stronę stolicy regionu.

//back to top/do początku


Oaxaca
This is the town where you’re very likely to bump into a festival or street parade (during which someone will surely treat you to some homemade strong liquor – a very intense experience, especially on a hot day). The largest festival is that of Guelaguetza, celebrated in July, which dates back to pre-Columbian times and now neatly combines Marian cult with a presentation of the many cultures of the Oaxaca region (the percentage of people declaring themselves to be Indians of different tribes here is 30%, much higher than the Mexican average).
There are also many beautiful churches, craft and art shops, charming squares and plazas. On the food side of things, the characteristic element of the regional cuisine is mole (a sauce made of a multitude of different elements, it comes in different colours and types, all of them delicious) and chocolates (there is even a Hotel Chocolate, that fills with the smell of brewed from early morning).

There is also a bar with the graceful name ‘Tercer Mundo'(Third World), where I meet a merry crew led by a certain Machete. In the course of a conversation, one of Machete’s colleagues demonstrates his skills as an ex-karateka (the silhouette of the karateka has been lost lont time ago, now I see a strong resemblance to that of Kung-Fu Panda) and one gentleman appears, holding two metal rods in his hands and offering electric shock for a small fee (this is very healthy, Machete explains to me, and tells me to increase the voltage, although his face has already turned red and is contorting in a grimace of pain).

A must-see is Monte Albán, a great cultural and religious centre, founded by the mysterious Olmecs and extended by the Zapotecs. It is definitely worth wandering around the step pyramids and imagining how full of people and bustling the plazas must have once been – now they are covered in a carpet of grass and frequented by the gusty wind (and the crowds of tourists, who are scarce this time – because of Covid).

The area around Oaxaca City is also worth wandering around; we only had the chance to visit a few from the long list of interesting places:

//back to top/do początku

Oaxaca

To miasto, w którym prawdopodobnie traficie na jakiś festiwal lub paradę uliczną (podczas której ktoś was na pewno poczęstuje domowej roboty silnym trunkiem – moc wrażeń, zwłaszcza w upalny dzień). Największym z festiwali jest Guelaguetza, obchodzona w lipcu, wywodząca się z czasów prekolumbijskich, a obecnie zgrabnie łącząca kult maryjny z prezentacją rozlicznych kultur regionu Oaxaca (odsetek osób deklarujących się jako Indianie różnych – często bardzo różnych od siebie – plemion wynosi tu 30% i jest o wiele wyższy od średniej meksykańskiej).

Sporo tu też pięknych kościołów, sklepików z rzemiosłem i sztuką, urokliwych placów i placyków. Z kolei charakterystycznym elementem kuchni regionalnej jest mole (sos z mnóstwa różnych elementów, występuje w różnych kolorach i rodzajach, co jeden to pyszniejszy) i czekolady (jest nawet hotel Czekolada, od rana wypełniony zapachem zaparzonego kakao).

Jest tu też bar o wdzięcznej nazwie „Tercer Mundo”(Trzeci Świat), w którym poznaję wesołą kompanię dowodzoną przez niejakiego Machete. W trakcie rozmowy jeden z kolegów Machete demonstruje swoje umiejętności byłego karateki (sylwetka karateki gdzieś się zagubiła, obecnie widzę spore podobieństwo do Kung-Fu Pandy), zjawia się też pan, dzierżący w dłoniach dwa metalowe pręty i za drobną opłatą kopie prądem (to bardzo zdrowe, tłumaczy mi Machete i każe zwiększać napięcie, choć twarz mu cała czerwienieje i wykrzywia się w grymasie bólu).

Obowiązkowym punktem do zwiedzenia jest Monte Albán, wielkie centrum kulturalne i religijne, założone przez tajemniczych Olmeków a rozbudowane i przez Zapoteków. Zdecydowanie warto powłóczyć się po piramidach schodkowych powyobrażać sobie, jak pełne ludzi i gwarne musiały kiedyś być place, które obecnie pokryte są dywanem trawy i odwiedzane przez hulający wiatr (i przez rzesze turystów, których tym razem jest jak na lekarstwo – bo Covid).

Po okolicach miasta Oaxaca też warto się powłóczyć, my mieliśmy okazję zwiedzić tylko kilka z z długiej listy ciekawych miejsc:

//back to top/do początku

Mitla

A very important site in Zapotec culture – a temple complex and burial site dating back over a thousand years, like many others, well preserved, due to the cool and dry climate of the region.

Árbol del Tule

An ancient (more than 2,000 years old!) and large tree with a circumference of 42 metres (this impressive figure is achieved thanks to the considerable corrugation of the trunk) growing next to the church of Santa María del Tule.

Tlacolula

A very pleasant market and church – good enough for a short visit.

Yagul

Zapotec ruins that we didn’t get to visit (because Covid), but at least we got a glimpse of them from a drone’s point of view.

//back to top/do początku

Mitla

Bardzo ważne miejsce w kulturze zapoteckiej – kompleks świątynny i miejsce pochówku sprzed ponad tysiąca lat, jak wiele innych, dobrze zachowany, ze względu na chłodny i suchy klimat panujący w regionie.

Árbol del Tule

Stareńkie (ponad 2000 lat!) i wielgachne drzewo o obwodzie 42 m (ten imponujący wynik osiągnęło dzięki sporemu pofałdowaniu pnia) rosnące przy kościele w Santa María del Tule.

Tlacolula

Bardzo sympatyczne targowisko i kościół – w sam raz na wizytę przejazdem.

Yagul

Ruiny zapoteckie, których nie udało nam się zwiedzić (bo Covid), ale chociaż rzuciliśmy na nie okiem z perspektywy drona.

//back to top/do początku

Cuicatlán

This is a town a bit to the north that is also well worth visiting and spending a few days there (in our case, these were exceptionally hot days; Cuicatlán seems to collect heat from the whole region, sculpt it into a hot and humid ball and throw it at two surprised travellers). In addition to its own personal charm, centred around the Zocalo (central square) with a few streets diverging from it, Cuicatlán also has the Río Grande to offer, a river along which to stroll and cool off safely – especially in the dry season when water doesn’t flow much; and, even more importantly, there is the Tehuacán-Cuicatlán Canyon and the entire reserve that surrounds it. It’s a place not to be missed: a beautiful, varied, albeit very dry and cactus-covered landscape that is suddenly split in half by a deep ditch, along which colourful parrots fly and shriek in the morning and afternoon. Definitely worth it! As in many other places in Mexico, the system of organising entry is quite chaotic, we decided to just go for it without organising or paying for anything – and it was the right decision, it was only on the way back that someone asked us for tickets, but we just pretended we had no idea about it and then nobody insisted too much.

Santo Dominguillo

This is a tiny village south of Cuicatlán, which we visited to ask around where to find prehistoric cave paintings nearby. We didn’t find the paintings, but we did see a nice church and wandered some paths winding among cacti growing into fantastic shapes. We also met an elderly lady, with whom we then stayed and tasted a new fruit called zapote.


This little trip around the Oaxaca region was followed by a return to the capital, which has already been mentioned, so I’ll focus on what can be found around CDMX and then head north along the coast to the very south-eastern tip of Mexico.

//back to top/do początku

(San Juan Bautista) Cuicatlán

To miasteczko położone kawałek na północ, które również warto odwiedzić i spędzić tam kilka dni (w naszym wypadku były to dni wyjątkowo upalne, Cuicatlán zdaje się zbierać ciepło z całego regionu, ugniata je w gorącą i wilgotną kulę i rzuca nią w dwójkę zaskoczonych podróżników). Oprócz własnego uroku osobistego, skoncentrowanego wokół Zocalo, czyli placu centralnego o paru uliczek odeń odchodzących, Cuicatlán ma do jeszcze do zaoferowania Río Grande, rzekę wzdłuż której można pospacerować i bezpiecznie się schłodzić – zwłaszcza w porze suchej, gdy wody nie płynie za wiele, a także, a nawet przede wszystkim kanion Tehuacán-Cuicatlán i cały rezerwat, który go otacza. To punkt, którego nie wolno sobie odpuścić: piękny, różnorodny, choć bardzo suchy i kaktusowy pejzaż, który nagle rozrywa na pół głęboki rów, po którym nad ranem i po południu latają i powrzaskują kolorowe papugi. Zdecydowanie warto! Jak w wielu innych miejscach w Meksyku, system organizowania wstępu jest dość chaotyczny, my postanowiliśmy pójść na rympał, bez organizowania i opłacania niczego – i była to właściwa decyzja, dopiero w drodze powrotnej ktoś nas zagaił o bilety, ale nie wiedzieliśmy, rzecz jasna, o co im chodzi i nikt się specjalnie o to nie wściekał.

Santo Dominguillo

To maleńka miejscowość na południe od Cuicatlán, którą odwiedziliśmy, żeby popytać, gdzie w pobliżu znajdują się prehistoryczne malunki naskalne. Malunków nie odnaleźliśmy, zobaczyliśmy za to sympatyczny kościółek i poszwendaliśmy się po ścieżkach wijących się pośród kaktusów o fantastycznych kształtach. Spotkaliśmy też starszą panią, u której się potem zasiedzieliśmy i popróbowaliśmy nowych owoców, które zwą się zapote.

Po tej rundce po regionie Oaxaca nastąpił powrót do stolicy, o której już było, zatem skupię się na tym, co dookoła CDMX, aby następnie ruszyć północnym wybrzeżem na sam południowo-wschodni kraniec Meksyku.

//back to top/do początku


Teotihuacan
A sizable archaeological park, with the monumental pyramids of the Moon and Sun. Quite a touristy place, but well worth a visit; walk around and check out the ancient sculptures. I also recommend visiting the small museum, with some interesting artefacts and reconstructions of paintings.

//back to top/do początku

Teotihuacan

Sporych rozmiarów park archeologiczny, z monumentalnymi piramidami Księżyca i Słońca. Dość oblegane to miejsce, ale warto się tu wybrać i nie przeoczyć starożytnych rzeźb. Polecam też odwiedzić niewielkie muzeum, z paroma ciekawymi artefaktami i rekonstrukcjami malowideł.

//back to top/do początku


Mixquic
You should go to this town, located within the CDMX boundaries, around Dia de Muertos. And it is best to go there a bit earlier, as the festivities start on 31 October and the journey takes a long time – whole crowds of local tourists want to warm themselves in the light of the candles in the tiny cemetery in the centre of Mixquic. The locals themselves show truly angelic patience, enduring the invasion of curious visitors and trying to spend quality time with their loved ones laid to rest in their graves, beautifully decorated with orange chrysanthemums during this special time. In and around the Zocalo, you can also check out the decorations, with the main theme being skeletons, you can also enjoy a cup of homemade ponche, sold in the gates of the townhouses. The Dia de Muertos stretched out for a couple of days, as you have to fit in ceremonies focusing on dead children, visits from known and unknown neighbours, combined with paying tribute to their dead (often in exchange for small treats), and also find time to visit the cemetery. In addition, in the main square you can find a picturesque crowd performing ritual drumming throughout the night, trying to preserve pre-Columbian traditions. Interestingly, the town is completely unsuited to hosting tourists (who usually drop in for a couple of hours and leave the same day) – you have to ask around in the shops to find someone who knows someone who will rent a room (which in our case turns out to be four bare walls and a floor, but luckily the owner throws us a few blankets from which we can improvise a bed).

//back to top/do początku

Mixquic

Do tego miasteczka, położonego w granicach CDMX należy się wybrać w trakcie Święta Zmarłych. A najlepiej wybrać się ze sporym wyprzedzeniem, bo świętowanie zaczyna się tam już 31 października, a podróż trwa nadspodziewanie długo – całe rzesze lokalnych turystów chcą się ogrzać w świetle zniczy na maleńkim cmentarzu w centrum Mixquic. Sami mieszkańcy wykazuję się iście anielską cierpliwością, znosząc natarcie ciekawskich przybyszów i starając się spędzić „quality time” ze swoimi bliskimi, złożonymi w grobach, w tym szczególnym okresie przystrojonych pomarańczowymi chryzantemami. Na Zocalo i dookoła można też popodziwiać dekoracje, będące wariacjami na temat kościotrupów, i napić się domowego ponche, sprzedawanego w bramach kamienic. Święto Zmarłych jest tu rozciągnięte w czasie, bo trzeba w kilku dniach zmieścić celebrowanie zmarłych dzieci, odwiedziny znanych i nieznanych sąsiadów, połączone z oddaniem czci ich zmarłym (często w zamian za drobne smakołyki), a także wizytę na cmentarzu. Dodatkowo, na placu głównym przez całą noc trwa rytualne bębnienie i malownicze koczowanie tłumku osób, starających się zachować prekolumbijskie tradycje. Co ciekawe, miasteczko jest zupełnie nieprzystosowane do goszczenia turystów (którzy zazwyczaj wpadają na chwilę i tego samego dnia wyjeżdżają) – trzeba popytać w sklepikach, żeby znaleźć kogoś, kto zna kogoś, kto wynajmie pokój (który w naszym wypadku okazuje się być czterema gołymi ścianami i podłogą, ale całe szczęście właściciel podrzuca nam kilka koców, z których można zaimprowizować posłanie).

//back to top/do początku


Puebla

A big city very close to the CDMX, where you can admire both the old buildings in the centre and the more modern architecture, in the form of the Baroque Museum (sounds boring? Trust me, it is not – you have to see that impressive edifice designed by Toyo Itō).
Interesting fact: Puebla is home to the world’s smallest volcano, Cuexcomate. Now extinct, it is a peculiar tourist attraction that you can walk around, climb to the top and descend the stairs to the centre without sweating.

Here you should also taste the famous mole poblano, at least as popular as the mole from Oaxaca.

//back to top/do początku

Puebla

Wielkie miasto bardzo blisko CDMX, w którym warto popodziwiać zarówno starą architekturę w centrum, jak i tę bardziej nowoczesną, w postaci muzeum baroku (brzmi nudnawo? Nic podobnego, warto się tam wybrać, choćby po to, aby obejrzeć imponujący gmach zaprojektowany przez Toyo Itō ).

Ciekawostka: w Puebla znajduje się najmniejszy wulkan świata, Cuexcomate. Od dawna wygasły, stanowi osobliwą atrakcję turystyczną, którą można obejść dookoła, wejść na szczyt i zejść schodami do środka, nie zasapawszy się ani trochę.

Tutaj też warto skosztować słynnego mole poblano, co najmniej równie popularnego jak mole z Oaxaca.

//back to top/do początku


Pachuca
… is a pleasant interchange town. It is famous above all for the first Mexican football club and the so-called monumental clock on the tower in the market square (maybe they were exaggerating a bit about that monumentality:). There is also an oversized mural, spread over many buildings adjacent to a hill – it blends into a sensible whole when viewed from the right angle.

//back to top/do początku

Pachuca

… to sympatyczne miasto przesiadkowe. Słynie przede wszystkim z pierwszego meksykańskiego klubu piłkarskiego i tzw. monumentalnego zegara na wierzy w rynku (z tą monumentalnością nie ma co przesadzać:). Jest tu też przeogromny mural, rozsmarowany na wielu budynkach przyklejonych do wzgórza – zlewa się w sensowną całość, kiedy popatrzeć nań pod odpowiednim kątem.

//back to top/do początku


Xalapa
Xalapa, on the other hand, is an interesting town, where you can feel the good energy generated by its sizeable student population. The cathedral, with its sloping floor, is worth a visit – by the way, the whole town is built on a very undulated terrain, which adds to the charm of the colourful streets. There is also an excellent museum of anthropology, where the most impressive are the artefacts of the Olmec culture, the most spectacular example of which are the large stone heads, whose technology of manufacture and especially of transport is still being worked out by scientists.


Nearby Xalapa you can also find:

Xico (and Coatepec on the way)

– a small town with supposedly very colourful streets (and there are some, but nothing to go crazy about) and nice landscapes (also nothing too special, especially with not so good weather); according to Google, there is supposed to be a cheap hostel here – instead I find a private property and a dog that treats me like an intruder and wants to bite my leg off… The town also boasts an active corrida, which for me personally is a sign of barbarism. Overall a failed mission, the only positive note being being treated to homemade alcohol by a group of local farmers partying on the pavement.

//back to top/do początku

Xalapa

Xalapa z kolei to ciekawe miasto, w której da się wyczuć dobrą energię wytwarzaną przez sporą populację studentów. Warto tu odwiedzić katedrę, której oryginalności dodaje katedra z pochyłą posadzką – zresztą, całe miasto jest mocno pofałdowane, co dodaje uroku kolorowym uliczkom. Jest tu także świetne muzeum antropologii, w którym największe wrażenie sprawiają artefakty kultury olmeckiej, której najbardziej imponujący przykład stanowią wielkie kamienne głowy, nad których technologią wykonania, a zwłaszcza transportu wciąż głowią się naukowcy.

W pobliżu Xalapy jest jeszcze:

Xico (a po drodze Coatepec)

– maleńkie miasteczko, w którym mają być kolorowe uliczki (i są, ale bez przesady), mają być ładne pejzaże (też bez rewelacji, zwłaszcza że pogoda taka sobie), wg Google ma być tani hostel – zamiast niego jest prywatna posesja i pies, który traktuje mnie jak intruza i chce mi odgryźć nogę… W dodatku jest tu czynna corrida, co dla mnie osobiście jest przejawem barbarzyństwa. Ogólnie misja zakończona niepowodzeniem, jedynym pozytywnym akcentem jest bycie poczęstowanym domowej roboty alkoholem przez imprezującą na chodniku grupkę miejscowych rolników.

//back to top/do początku

Casitas

Just a short beachy stopover. Tiny town, charm level: medium.

//back to top/do początku

Casitas

Krótki plażowy postój. Poziom urokliwości oceniam na średni.

//back to top/do początku


Papantla
The main attraction here is a flagpole around which loons go in circles while hanging head down – in the past it was believed that this ritual helped convince the gods to send rain down to the earth.

//back to top/do początku

Papantla

Główną atrakcję stanowi tu maszt, wokół którego krążą zawieszeni głową w dół wariaci – w przeszłości wierzono, iż ten rytuał pomaga w przekonaniu bogów do zesłania na ziemię deszczu.

//back to top/do początku


Orizaba
We are slowly moving away from the centre of Mexico. I set aside a couple of days to stay in Orizaba, quite a nice town in the shadow of Pico de Orizaba – the highest mountain in Mexico, a towering 5636m volcano (dormant, last eruption in 1846, but rumoured not to have said its last word yet). First, I catch a bus to the town of Perla and on to tiny villages villages from where I can see the Pico in all its majesty. Then, on foot, I walk further to get an even better view of the impressive snow-capped peak. I return on foot, as buses (and any vehicles at all) only run here in the morning.

In Orizaba, you can also wander around picturesque corners, parks and even take a ride in a cable car moving above the town. There’s also a river, flowing through the centre itself, in one of its sections decorated with murals and other art-like objects. Unfortunately, it also adjoins something between a zoo and an animal concentration camp, crammed into very small spaces to the delight of passers-by.

//back to top/do początku

Orizaba

Powoli oddalamy się od centrum Meksyku. Parę dni przeznaczam na pobyt w Orizabie, całkiem sympatycznym mieście w cieniu Pico de Orizaba – najwyższej góry w Meksyku, wznoszącego się na 5636 m wulkanu (drzemiącego, ostatnia erupcja w 1846 r., ale ponoć nie powiedział jeszcze ostatniego słowa). W pierwszej kolejności łapię busika do miejscowości Perla i dalej, do wiosek, z których można dojrzeć Pico w całym jego majestacie. Potem, już piechotą drepczę jeszcze dalej, żeby jeszcze bardziej napatrzeć się na imponujący, ośnieżony szczyt. Z powrotem wracam piechotą, bo busiki (i w ogóle jakiekolwiek pojazdy) kursują tu tylko rano.

W Orizabie można też powłóczyć się po malowniczych zakątkach, parkach, a nawet pobujać się w gondolach sunących po kablach zawieszonych nad miastem. Jest tu też rzeka, przepływająca przez samo centrum, na jednym fragmencie obficie udekorowane muralami i innymi sztukopodobnymi obiektami. Niestety, przylega do niej również coś pomiędzy zoo a obozem koncentracyjnym dla zwierząt, powciskanych w bardzo małe przestrzenie ku uciesze przechodniów.

//back to top/do początku


Cordoba
A short social visit to Cordoba, the city in which Joaquín, my juggler friend, now resides, with whom we chat all night and in the morning we admire the sunrise painting the violets and oranges aroun Pico de Orizaba. More sightseeing in the Zocalo, soome walking by the river and it is the time to say our goodbyes…

//back to top/do początku

Cordoba

Krótka wizyta towarzyska w Cordobie – mieście w którym obecnie pomieszkuje Joaquin, mój zaprzyjaźniony żongler, z którym przegadujemy całą noc i nad ranem podziwiamy wschód słońca malujący nam fioletami i pomarańczami Pico de Orizaba. Jeszcze zwiedzanie Zocalo, spacer nad rzeką i pożegnań nadszedł czas…

//back to top/do początku


Veracruz
Once a beautiful city, now in quite a poor shape… Shabby plasterwork and crumbling townhouses. Plus a few kilometres of dark sand beaches, some sculptures glorifying the city’s past…. Here we take a nostalgic wander along the route of Citlali’s memories of family holidays. In the evenings (in non-pandemic times) you can also find squares filled with dancing crowds of locals.

//back to top/do początku

Veracruz

Niegdyś piękne miasto, obecnie mocno podupadłe… Odrapane tynki i zapadające się w sobie kamienice. Do tego parę kilometrów ciemnopiaszczystych plaż, trochę rzeźb gloryfikujących przeszłość miasta… Robimy tu sobie nostalgiczną wędrówkę trasą rodzinno-wakacyjnych wspomnień Citlali. W czasach niepandemicznych można tu też trafić na placyki wypełnione w godzinach wieczornych tłumami roztańczonych mieszkańców.

//back to top/do początku

Villahermosa
In Villahermosa, the capital of the state of Tabasco, we make a short stopover, during which we visit Parque la Venta with its large Olmec stone heads scattered here and there. This is where, for the first time, we have close encounters of the third kind with coati, known here as tejon – animals whose cuddly yet bizarre nature we were not prepared for… They are sort of badger-ridges with long tails, raised like antennae. It was our first encounter with them, but not the last…

//back to top/do początku

Villahermosa

W Villahermosa, stolicy stanu Tabasco, robimy sobie krótki postój, podczas którego odwiedzamy Parque la Venta z porozrzucanymi to tu, to tam wielkimi kamiennymi głowami olmeckimi. Tutaj też po raz pierwszy mamy bliskie spotkania trzeciego stopnia z coati, zwanymi tutaj tejon – zwierzakami, na których miluśność ale i dziwolągowatość nie byliśmy przygotowani… To takie borsuko-ryjówki z długimi ogonami, zadartymi jak anteny. Pierwsze to z nimi spotkanie, ale nie ostatnie…

//back to top/do początku


Palenque
The main advantage of travelling during a pandemic is that many tourist sites are virtually empty. This is true, for example, of the ruins at Palenque, where the ancient Mayan structures crouch modestly in the shade of the trees and accept the admiration of travellers. Elegant pyramids, intriguing sculptural fragments and the sounds of the forest create a very pleasant atmosphere. It’s not yet the biggest archaeological park we’ll come to visit, but one should build the tension gradually, right? It’s also definitely worth taking a few moments to visit the nearby museum, where there are quite a few fascinating artefacts to see. The main attraction is a copy of the sarcophagus lid of the ruler of the city-state of Palenque, Pakal – decorated with, among other things, a number of glyphs that give an insight into the ancient Mayan writing system. Pakal, on the other hand, was ruler from 615 and reigned for 68 years, which makes him one of the longest ruling emperors of all time.

//back to top/do początku

Palenque

Podróżowanie w czasie pandemii ma tę zaletę, że wiele turystycznych miejsc jest właściwie pustych. Dotyczy to np. ruin w Palenque, gdzie starożytne majańskie budowle przycupnęły skromnie w cieniu drzew i wyrozumiale akceptują zachwyt podróżników. Eleganckie piramidy, intrygujące fragmenty rzeźb i odgłosy lasu tworzą bardzo przyjemną atmosferę. To jeszcze nie te największe parki archeologiczne, które przyjdzie nam zwiedzić, ale napięcie należy stopniować… Zdecydowanie warto poświęcić też parę chwil na zwiedzeniem pobliskiego muzeum, w którym do obejrzenia jest sporo fascynujących artefaktów. Główną atrakcją jest kopia pokrywy sarkofagu władcy miasta-państwa Palenque, Pakala – ozdobionej m.in. wieloma glifami, które dają wgląd w dawny system piśmienniczy Majów. Pakal zaś był władcą od 615 r. i panował przez 68 lat, co lokuje go w światowej czołówce jeśli chodzi o czas rządów.

//back to top/do początku


Cascadas de Agua Azul

The Chiapas region definitely stands out – it is a very interesting place in terms of organisation and independence from the central government. Communities here organise themselves into what are known as caracoles (snails), characterised by a flattened hierarchy – each village decides for itself, with the whole community participating in decision-making. At the entrances to some villages there are sign posts prohibiting the state police from interfering in internal affairs. And we are told that the police respect these restrictions so as not to irritate the hardy villagers. We visit one such caracol village that manages the nearby waterfalls, called Cascadas de Agua Azul. Tourists are few, locals are pleasantly surprised and resolute kids hurriedly pick fruit from trees and try to sell it to tourists. And the waterfall itself makes a very positive impression, although the weather is far from perfect.…

//back to top/do początku

Cascadas de Agua Azul

Region Chiapas, w którym się znajdujemy, to ewenement w skali nie tylko Meksyku – bardzo ciekawy pod względem organizacji i niezależności od władz centralnych. Społeczności organizują się tutaj w tzw. caracoles (ślimaki), charakteryzujące się spłaszczoną hierarchią – każda wioska decyduje o sobie, przy udziale całej społeczności w podejmowaniu decyzji. Przy wjazdach do niektórych wsi stoją tablice, zabraniające policji stanowej mieszać się w sprawy wewnętrzne. I ponoć policja respektuje te ograniczenia, żeby nie drażnić hardych wieśniaków.

Odwiedzamy jedną z takich caracolowych wiosek, która zarządza pobliskimi wodospadami, które zwą się Cascadas de Agua Azul. Turystów to mało, ludzie mile zaskoczeni, rezolutne dzieciaki naprędce zrywają owoce i próbują je sprzedawać turystom. A sam wodospad robi bardzo pozytywne wrażenie, choć pogoda daleka od idealnej…

//back to top/do początku


San Cristobal de Las Casas

A very popular tourist destination in the Chiapas region, it is full of interesting architecture, especially sacral (cool view of the city from San Cristobalito church located on a hill), with several colourful markets, cool cemetery as well as a ton of infrastructure made exclusively for tourists, who come here in big numbers, perhaps even too big to appreciate the beauty of the town. There is also a problem with access to good quality water, mysteriously linked to the presence of a Coca-Cola factory nearby.

//back to top/do początku

San Cristobal de Las Casas

Wielce popularne miejsce na turystycznej mapie regionu Chiapas, pełne interesującej architektury, zwłaszcza sakralnej (niezły widok na miasto spod kościoła San Cristobalito), z kilkoma barwnymi targowiskami, fajowym cmentarzem a także z masą infrastruktury zrobionej wyłącznie pod turystów, których tu sporo, może nawet za dużo, by móc docenić piękno miasta. Występuje tu też problem z dostępem do dobrej jakości wody w rurociągach, w tajemniczy sposób powiązany z obecnością nieopodal fabryki Coca-Coli.

//back to top/do początku

Chiapa de Corzo – Cañón del Sumidero

A natural wonder… The gorge of the Grijalva River, surrounded at this point by rocks shooting up to 1,200 metres high. Travelling in one of the boats docked in the village of Chiapa de Corzo (I recommend figuring the real price first and not getting tricked into tipping the guide), we get amazed by those impressive blocks of rock, bending the river into a zigzag; by not-so-obvious waterfalls, such as the one that carved something like a huge Christmas tree on one of the slopes… If you are lucky, you can also spot crocodiles sunbathing on the shore.

As for the town itself – make sure you visit the former convent of Santo Domingo – now transformed into a gallery and a cultural centre.

//back to top/do początku

Chiapa de Corzo – Cañón del Sumidero

Kanion – cud natury… Przełom rzeki Grijalva, otoczonej w tym miejscu skałami wystrzelającymi na wysokość nawet 1200 m. Podróżując jedną z łodzi cumujących w miejscowości Chiapa de Corzo (zalecam zapoznać się z prawdziwym cennikiem i nie dać się wmanewrować w napiwek dla przewodnika), możemy się rozdziawiać i podziwiać imponujące bloki skalne, wyginające rzekę w esy-floresy, nieoczywiste wodospady, jak np. ten, który wyrzeźbił na jednym ze zboczy coś na kształt wielkiej choinki a przy odrobinie szczęścia możemy dostrzec opalające się na brzegu krokodyle.

W mieście warto odwiedzić były konwent Santo Domingo – obecnie przekształcony w galerię/muzeum i centrum kultury.

//back to top/do początku


San Juan de Chamula
This is home to a very special and mysterious church whose magic is guarded by its inhabitants, who do not allow photographs to be taken in its interior. And inside… it feels a bit like a horror movie but also like a fairy tale. In the darkened interior of the Catholic church, a layer of smoke hangs in the air, candles burn, and on the floor heaped with hay, sit the local worshippers and offer sacrifices of live chickens and Coca-Cola. A magical yet unsettling place where pre-Columbian and Catholic traditions merge.

//back to top/do początku

Chamula

Mieści się tu bardzo szczególny i tajemniczy kościół, którego magii strzegą mieszkańcy, nie pozwalający na wykonywanie wewnątrz zdjęć. A wewnątrz… atmosfera ni to z horroru, ni to z baśni. W przyciemnionym wnętrzu katolickiego kościoła w powietrzu kłębi się dym, palą się świece, na podłodze obrzuconej sianem, zasiadają miejscowi wierni i składają ofiary z kur i z Coca-Coli. Magiczne ale i niepokojące miejsce, w którym łączą się tradycje prekolumbijskie i katolickie.

//back to top/do początku


Campeche
The hands down favourite memory from Campeche (the state capital of the same name): escaping the rain that burst abruptly, messing up our walk along the seaside promenade. Seeking shelter, we stop under the canopy of a house, from which we hear the sound of a piano – someone is very skilful at playing lyrical melodies here. We peek inside through the open door. The pianist notices us and our soaking problem and invites us inside with a friendly gesture. We settle comfortably in the living room and engage in a long conversation about everything and nothing, about travel, music, Chopin… From time to time, Mr Tiberio (what an unusual name!) sits down at the piano and gives us beautiful musical interludes. Afterwards, we still go for an evening walk together and watch the seaside fountain show.

The second unforgettable image from Campeche is another show, this time presented by nature itself: from the dry and safe shore, we watch the dark blue in the distance being lit up every now and then by lightning, forming fantastic, broken patterns. The show goes on for a minute, a quarter of an hour, an hour… After a while, we return to the hotel as the act keeps happening behind us.

The city boasts an impressive 17th-century city wall, which is very well preserved to this day, tightly surrounding the elegant historic centre. Plus the usual stuff one finds in any Mexican city: colourful buildings, churches and plenty of pubs and restaurants.

//back to top/do początku

Campeche

Ulubione wspomnienie z Campeche (stolicy stanu o tej samej nazwie): ucieczka przed deszczem, który gwałtownie przerwał nasz spacer nadmorską promenadą. Szukając schronienia, przystajemy pod daszkiem domu, z którego dobiegają dźwięki pianina, z którego ktoś bardzo wprawnie wydobywa rzewne melodie. Zerkamy do środka przez otwarte drzwi. Pianista dostrzega nas a także stopień naszego przemoczenia i zaprasza nas do środka przyjaznym gestem. Rozsiadamy się wygodnie w salonie i wdajemy w długą rozmowę o wszystkim i o niczym, o podróżach, o muzyce, o Szopenie… Co jakiś czas Pan Tiberio (cóż za niebanalne imię!) zasiada do pianina i zapodaje nam piękne muzyczne przerywniki. Potem jeszcze wspólnie wybieramy się na wieczorny spacer i oglądamy pokaz nadmorskiej fontanny.

Drugi niezapomniany obraz z Campeche to inny pokaz, tym razem zaprezentowany przez samą naturę: z suchego i bezpiecznego brzegu obserwujemy, jak w oddali ciemnobłękitny co chwilę rozświetlają błyskawice, układające się w fantastyczne, połamane wzory. Show trwa minutę, kwadrans, godzinę… Po pewnym czasie wracamy do hotelu, a spektakl trwa w najlepsze za naszymi plecami.

Miasto ma do zaoferowania imponujące siedemnastowieczne mury miejskie, które bardzo dobrze się zachowały aż do dzisiaj, szczelnie okalając eleganckie historyczne centrum. Plus to, co zwykle w każdym meksykańskim mieście: kolorowe kamienice, kościoły i mnóstwo knajpek i restauracji.

//back to top/do początku


Edzná
Yucatán is intimidating with the number of pre-Columbian monuments… We don’t feel we can explore everything, and decide to limit ourselves just to a few key ones so as not to give ourselves an archaeological overload. We have Edzná relatively on the way and that is where we go. It is a very pleasant and well-preserved ruin, without excessive crowds, in a nice forest environment.


//back to top/do początku

Edzná

Yucatan onieśmiela liczbą prekolumbijskich zabytków… Nie czujemy się na siłach zwiedzić wszystkiego, postanawiamy ograniczyć się do kilku, żeby nie udzielił się nam przesyt archeologiczny. W miarę po drodze mamy Edznę i tam właśnie się wybieramy. To bardzo sympatyczne i dobrze zachowane ruiny, bez przesadnych tłumów, w ładnym leśnym otoczeniu.

//back to top/do początku

Mérida

The capital of the state of Yucatán impresses with its elegance, discreetly tempering traditional Mexican motley. It a nice walk checking out the Zocalo and its outlying streets and admiring the architecture. One of the nicest buildings to stare at is the Palacio Cantón, located on the very representative Paseo Montejo street, which houses the Museum of Anthropology, providing a fascinating introduction to the world of Mayan glyphic writing.

//back to top/do początku

Mérida

Stolica stanu Yucatan zachwyca swoją elegancją, dyskretnie temperującą tradycyjną meksykańską pstrokatość. Warto tu się powłóczyć po Zocalo i odchodzących od niego ulicach i pogapić się na architekturę. Jednym z ładniejszych budynków, które warto popodziwiać jest Palacio Cantón, położony przy bardzo reprezentacyjnej ulicy Paseo Montejo, w którym mieści się Muzeum Antropologii, które w fascynujący sposób wprowadza w świat majańskiego pisma glifowego.

//back to top/do początku


Sisal
The tiny coastal town of Sisal (a species of agave) is the place to be if you want to feast your eyes on the Caribbean blue of the water and the whiteness of the sand, as well as if you want to watch a flock of flamingos wading in a lake separated from the sea by a narrow strip of land.

//back to top/do początku

Sisal

Do maleńkiej nadmorskiej miejscowości o wdzięcznej nazwie Sisal (oznaczającej gatunek agawy) wpadamy po to, żeby nacieszyć oczy karaibskim błękitem wody i bielą piasku, a także w celu powpatrywania się w stado flamingów, brodzące w jeziorze, oddzielonym od morza wąskim pasem ziemi.

//back to top/do początku


Izamal
The convent of St Anthony of Padua in the village of Izamal is not to be missed. An exquisite yellow colour covers this amazing building, whose atrium is made up of 75 arches and whose surface area is second only to the atrium of St Peter’s Square in the Vatican. Nearby, there is also a somewhat neglected pyramid of Kinich Kakmó, not too modest in size either.

//back to top/do początku

Izamal

Nie należy przegapić konwentu św. Antoniego z Padwy w miejscowości Izamal. Przecudny żółcień pokrywa tę niesamowitą budowlę, której atrium składa się z 75 łuków a powierzchnią ustępuje jedynie atrium placu św. Piotra w Watykanie. W pobliżu znajduje się sporych rozmiarów, nieco mniej uczęszczana piramida Kinich Kakmó.

//back to top/do początku


Chichen Itza

While in Yucatán, or even Mexico in general, it is hard to find an excuse not to visit what is perhaps the most famous monument of Mayan architecture. After visiting the quiet and almost anonymous ruins at Palenque and Edzna, we are confronted by swarms of tourists from all over the world, their loud chatter and photographic poses providing stiff competition for the splendid stone structures.

//back to top/do początku

Chichen Itza

Będąc na Yucatanie, a nawet w ogóle w Meksyku, trudno znaleźć wymówkę, by nie odwiedzić tego bodaj najbardziej znanego zabytku architektury majańskiej. Po odwiedzeniu cichych i prawie anonimowych ruin w Palenque i Edznie, zderzamy się z całymi chmarami turystów z całego świata, swoim rozszczebiotaniem i pozami fotograficznymi stanowiącymi mocną konkurencję dla nie byle jakich kamiennych struktur.

//back to top/do początku


Valladolid
In Valladolid we pass another convent, this time with a contemporary addition in the form of an evening video projection on the façade. The projection is a run-through of the history of Mesoamerica and the region. The convent itself is also pretty good looking.

Valladoilid (and the entire Yucatan peninsula) is also famous for its cenotes, which are, tu put it simply holes in the ground filled with water, where you can cool off pleasantly. In most cases, they are located on private land and the owners charge a lot for the opportunity to visit them. The most budget-friendly and accessible options are the two cenotes located right next to each other: X’Keken and Samula. Pro-tip for the those on a very tight budget: bring your own life jacket:)

//back to top/do początku

Valladolid

W Valladolid zaliczamy kolejny konwent, tym razem ze współczesnym dodatkiem w formie wieczornej projekcji wideo na fasadzie. Projekcja jest przebieżką po historii Mezoameryki i regionu. Sam konwent też jest całkiem, całkiem.

Valladoilid (i cały półwysep Yucatan) słynie również z cenotes, czyli – w uproszczeniu – dziur w ziemi,wypełnionych wodą, w których można się przyjemnie schłodzić. W większości przypadków znajdują się na terenach prywatnch, a właściciele słono sobie liczą za możliwość ich odwiedzenia. Najbardziej budżetową opcją są dwa położone tuż obok siebie cenotes: X’Keken i Samula. Pro-tip dla bardzo oszczędnych: miejcie ze sobą własną kamizelkę ratunkową:)

//back to top/do początku


Cancún
We treat Cancún as a hub – we prefer not to experience the hordes of American tourists flooding the city, littering the beach and vomiting over the pavements.


Playa del Carmen

Don’t be sad if you miss it – what’s left of the beaches here are small patches, interspersed with grandiose hotels; plenty of loud music here, fancy cars and a dolphin trapped in the hotel pool…. Not our cup of cacao.

//back to top/do początku

Cancun

Traktujemy Cancun jako bazę przesiadkową – wolimy nie doświadczać hord amerykańskich turystów, zalewających miasto, zaśmiecających plażę i obrzygujących chodniki.

Playa del Carmen

W zasadzie też do pominięcia – z plaż zostały małe skrawki, poprzecinane wielkoludami hoteli, tu głośno gra muzyka, tam wypasiona fura, a tam uwięziony w basenie hotelowym delfin… Nie nasza to bajka.

//back to top/do początku


Bacalar
In hot Bacalar, take a dip in the lake, the colour of which evokes that of the Caribbean. And this would actually do, but we decide to add another cenote to the collection – Cenote Azul, completely different from the ones we experienced in Valladolid; it is much bigger and deeper, and there is even a sort of a beach around it.


All these places are still just a tiny bit of what Mexico has to offer and what it can charm you with. We have to close this chapter though, at least for the time being…. After all, this continent doesn’t end in Mexico… The whole of Central America awaits us. Let’s head to Guatemala.

//back to top/do początku

Bacalar

W upalnym Bacalar należy popluskać się w jeziorze, które kolorem całkiem sprawnie imituje Karaiby. Właściwie na tym można by poprzestać, ale my postanawiamy dorzucić do kolekcji jeszcze jeden cenote – Cenote Azul, zupełnie różny od tych, w których chlupaliśmy się w Valladolid – jest o wiele większy i głębszy, a wokół niego jest nawet coś na kształt plaży.

Te wszystkie miejsca to wciąż tylko wycinek tego, co Meksyk ma do zaoferowania i czym potrafi zauroczyć. Jakoś trzeba jednak zamknąć ten rozdział, przynajmniej na jakiś czas… Wszak na Meksyku kontynent się nie kończy… Czeka na nas cała Ameryka Centralna. Ruszamy do Gwatemali.

//back to top/do początku

South Philippines, 2014.02

“I’m not a child molester but…”

“…just look at those fine young girls, slim, tiny, beautiful! But what happens when they grow up? The become fat, round, al the charm is gone, fat cows! This is all because of the way the Filipinos eat! They munch all day, every meal heavier that the other. Look at them, this is supposed to be a poor country but they can always afford a big fat chunk of pork! You see, in Thailand a poor girl will eat a little pad thai and she will be full. But here? I’m telling you, you need to take them before they’re ripe” – says Joe, turning his head around in search of colourfully dressed high school students and waving at the skinny ones. He is quite slim himself – one detail that makes him different from the typical white guy living in the Philippines: wrinkled American pensioner with that special kind of suntan and wicked spark in his eyes. Joe waves his newest i-phone in my face: “Check this chick out. A cop sent got me in touch with her. Yes, you heard it right – a cop. They always make me pull over when I ride my motorbike – they call it “reckless driving”… So I have to pay him some pesos. And then I would always have a chat: how is it going? Then they ask me what I am doing here? And whether I have a girlfriend? No? He can get one for me? But this one is a little plump – have a look, she sent me a picture of her ass. Looks a bit too big for me… But check this one here” – Joe scrolls to the next photo – “Seventeen years old. A virgin. But she won’t agree. So I’m doing her sister, one year older, and a little heavier. I bring her to the gym so that she loses some weight. But I’d rather do her sister, frankly” – Joe sighs and moves on to some more photos: two girls (not too fat), photographed in different outfits as well as without, he invited them to a fast food (but no supersize meals – he doesn’t want them to go oversize) and while having their burgers, he cunningly mentioned how lonely and happy he was. So they went to his apartment, then they took turns making him happy – while he was having fun with one, the other was sitting behind a curtain (“it’s a small apartment, you know”) and surfing on the internet. “Sex for burgers, ha ha” – Joe disappears as quick and unexpectedly as he appeared just a while ago.
But maybe his name is not even Joe, Joe is more of a concept, a flashcard in the heads of the Filipinos. “Hey Joe”- every white Westerner will hear that a thousand times, Joe – the mythical character of American soldier who had his fun in the Philippines, a father whom the children never met, the only memory of him in the mother’s heart is in the name of Joe. And that Joe is still staying with the locals, in their everyday language, though the exact origins of the name have long been forgotten.
Well, nowadays, the Filipino girl doesn’t have the easiest of lives – if it’s not the white fat old pervert, then it’s a young local boy who left her with a baby. Of two evils she would rather choose the former – the older, the better, that’s what I’m told by a small and fragile 20-year old girl (to my great surprise I find that she’s a welder) – life will be easier with a grandpa, so what if there is no passion and there is a bit of disgust? Girls here don’t dream of romantic love. They don’t seem to have big dreams anyway: a stable family life is all they want. And that is something that any with foreigner can deliver, contrary to a local man.
A white Western man has it all easy here – a fast-food girl might ask him if he is married by when giving him his change, another one will smile at him meaningfully in a candy shop, yet another one will sit next to him on a bus and invite him to her hotel – all around the girls are fawning all over him…
The Philippines, in the eyes of the Western man, seem to be the paradise on earth… But OK, not only to him – both sexes will definitely appreciate all other riches that the islands have to offer: clean beaches, colourful underwater sceneries, mountains and hills, waterfalls, exotic fauna and flora, tasty fruit, delicious desserts, traditional cuisine (which, as a matter of fact, might not appeal to everyone – because of its meatiness and fatness)…
The Philippines are composed of over seven thousand islands so it’s impossible to have a quick trip there – and there is no point in doing so anyway. I was luck enough to get stuck in the south – in Mindanao and Camiguin. Why do I count myself as lucky you might ask? Well, those islands have not yet been totally destroyed by mass tourism and the traditional Filipino hospitality is there, free of charge. This does not mean there is no tourism there – quite the contrary, but this is still the healthy, acceptable level. A level that is not there anymore in Bohol, which for me is the border between the friendly and the tourist Philippines (on Bohol you will spend all day trying to get rid of all the hucksters – it is virtually impossibly to meet any local that is not trying to sell you something).
Mindanao, one of the biggest islands is very friendly mainly because of … the muslim guerilla active in the West part. No need to panic though, as long as you’re staying near Davao (the capital city of pomelo and durian!) you are perfectly safe. And there is a lot to see in those “safe” regions – from Davao itself (one of the biggest cities in the world in terms of surface), to innumerable beaches to the Philippines’ highest peak – Mount Apo.
Camiguin is a charming little island just north of Mindanao; a very little island indeed – you can easily ride around it by bike in one day (talking about bicycles – ask for Terio around 3M’s burgerstand, that’s one of few people who rent bicycles – not motorbikes; he will ask you to tell him the price; and in 3M’s they serve very decent meals, by the way). Tourism existent but not overblown – you have plenty of diving centres and quite a number of white tourists but the locals are still very friendly, curious and helpful – the taxi drivers can even offer you a free ride if you find the price not suiting your budget – they simply do not know (or do not want to know) how to rip you off. You might also find yourself in a situation where a couple of locals will compete to host you – even if you already have your hotel booked.
Camiguin is an island “born of fire” – it’s made of seven volcanoes glued together and one of them is still active. Between the peaks you will find all the pleasant surprises – a waterfall here, a hot spring there or just a nice little village with happy kids somewhere else… No wonder many random tourists decide to settle down here…
When roaming the Phils you will definitely notice there is something wrong about those roosters – there is simply just too many of them! If you dig deeper, you will undoubtedly end up in a cockpit, where cockfights happen. This is the national pastime of the Philippines, as well as big business; no point in complaining that this is cruel and barbaric; yes, it is but the fever and the adrenaline kick everybody gets during the event kind of explain why people here love this “sport” so much. Anyway, this tradition was brought here by the occupants. As was religion, language and traditions. After having absorbed so many of those “gifts” the locals have quite some trouble determining what it means to be a Filipino… After ages of colonisation and invasions from all possible directions there is not much left of the original culture(s).
However, there is still something left, something intangible – the way they approach life, the other person, even their sense of humour… This place is definitely worthy a visit just to try to grasp those subtleties, to recognize the paradoxes of Filipino lives, to try understanding the inner beauty of the inhabitants of this “paradise on Earth”.

To be continued…

***

“Nie jestem pedofilem ale…”

“…popatrz tylko na te młode dziewczęta, szczuplutkie, drobniutkie, piękne! Ale cóż się z nimi dzieje, kiedy dorastają? Nagle zaczynają tyć, obrastać tłuszczem, cały ich urok znika, grube krowy! To przez filipińską dietę! Żrą cały dzień, co posiłek, to tłustszy. Niby wszędzie bieda, ale na tłusty kawał wieprzowiny zawsze je stać! Nie to, co w Tajlandii – tam biedna dziewczyna zje lekki pad thai i to jej wystarczy. A tutaj? Mówię ci, Filipinki trzeba brać póki świeże…” – Joe łypie wokół, wypatrując w mallu licealistek w kolorowych mundurkach i machając do co szczuplejszych. Joe sam jest dość chudy – to element odróżniający go od typowego białasa osiadłego na Filipinach. Cała reszta jednak się zgadza: pomarszczony, amerykański emeryt o charakterystycznym odcieniu opalenizny i niezdrowym błysku w oku. Joe macha mi przed nosem swoim najnowszym i-phonem: „Patrz, tą świnkę podesłał mi policjant. Tak, tak – policjant. Zawsze mnie zatrzymują jak jadę motorem – za „nieostrożną jazdę”… Więc muszę im zapłacić parę pesos. Ale też zawsze sobie z nimi pogawędzę – a jak służba? A co ja tu robię? A czy mam dziewczynę? Nie? To on mi załatwi. Ale trochę tłusta jest – patrz, przesłała mi zdjęcia swojego tyłka. Dla mnie trochę za duży… Ale popatrz na tą tutaj” – Joe przewija zdjęcia na ekranie – „siedemnaście lat, dziewica. Ale nie chce się skusić. No to posuwam jej siostrę – o rok starsza i o parę kilo cięższa. Gonię ją na siłownię, żeby trochę schudła. Choć tak naprawdę wolałbym tą młodszą” – wzdycha i pokazuje kolejne fotki: dwie nie za ciężkie dziewczyny (ofotografowane z każdej strony, w różnych wdziankach i bez), zaprosił na hamburgery (zestawy niepowiększone, żeby się nie roztyły) a podczas konsumpcji strategicznie nadmienił, że jest samotny i nieszczęśliwy. No to poszły z nim do jego mieszkania – gdy zabawiał się z jedną, druga siedziała za kotarką („to skromne mieszkanie, jednopokojowe”) i surfowała po internecie, a potem zamieniły się rolami. „Seks za hamburgery, he he” – Joe znika równie niespodziewanie jak się pojawił.
Nie wiem zresztą, czy ma na tak na imię – Joe to raczej idea, pojęcie funkcjonujące w umysłach Filipińczyków. „Hej, Joe”, wołają za każdym białym, Joe to mityczna postać amerykańskiego żołnierza, który zaliczył przygodę na Filipinach, to dla wielu ojciec, którego nigdy poznali, a jedyne wspomnienie matki o nim to właśnie to imię – zawsze Joe. I ten Joe został do dziś w głowach miejscowych i w języku codziennym, choć bez świadomości jego znaczenia.
Ech, dzisiejsze filipińskie panny też nie mają łatwego życia – jak nie podstarzały biały pornogrubas, to miejscowy chłopak w wieku szczeniackim robiący im dziecko i znikający na zawsze. Z dwojga złego, Filipinka woli tego pierwszego – im starszy, tym lepszy, tłumaczy mi dwudziestoletnia, drobna dziewczyna (jakież jest moje zdziwienie, gdy dowiaduję się, że jest z zawodu spawaczem) – ze staruszkiem będzie spokojniejsze życie, może i bez namiętnego uczucia, może ze szczyptą obrzydzenia, ale… ona o gorącej miłości nie marzy. Dziewczyny tutaj nie mają zresztą wielkich marzeń – stabilizacja, rodzina, żadnych luksusów. To im wystarczy, a każdy białas – w przeciwieństwie do Filipińczyka – jest im to w stanie zapewnić.
Zachodni człowiek, konkretnie mężczyzna, ma tu olbrzymie fory – w barze szybkiej obsługi, przy wydawaniu reszty panienka pyta, czy jest żonaty, w cukierni uśmiecha się zalotnie, w autobusie się przysiądzie i zaprosi do hotelu – wszędzie dookoła piękne dziewczyny wręcz łaszą się do białasa…
Dla faceta Filipiny jawią się jako raj na ziemi – zresztą nie tylko dla faceta i nie tylko z tych względów – oprócz kobiecego piękna wyspy mają do zaoferowania inne bogactwa: czyste plaże, kolorowy podwodny świat (szkół nurkowania tu bez liku), góry i pagórki, wodospady, egzotyczną faunę i florę, smakowite owoce, pyszne desery, tradycyjną kuchnię (która, co warto zaznaczyć, nie każdemu przypadnie do gustu – ze względu na mięsność i tłustość)…
Filipiny to ponad siedem tysięcy wysp i nie ma szans (ani sensu), by zwiedzić je ekspresowo. Ja miałem to szczęście, że utknąłem na południu – na Mindanao i Camiguin. Dlaczego szczęście? Bo te wyspy nie zostały jeszcze zmasakrowane przez turystykę a tradycyjna filipińska gościnność jest tam wciąż bezinteresowna. Nie oznacza to, że turystyka tam nie istnieje – wręcz przeciwnie, ale to wciąż akceptowalny, cywilizowany poziom, którego brakuję na wyspie Bohol, która stanowi dla mnie umowną granicę między Filipinami przyjaznymi a turystycznymi (na Boholu spędzicie całe dnie opędzając się od sprzedawców wszystkiego – na normalną rozmowę z miejscowymi nie ma szans, zawsze będą Was traktować jak potencjalnych klientów).
Mindanao, jedna z większych wysp, jest przystępne głównie dzięki… muzułmańskiej partyzantce, szalejącej w zachodniej części. Nie ma jednak co panikować, siedząc w pobliżu Davao City (stolicy pomelo i duriana!), nic nam nie grozi. A w „bezpiecznych” rejonach jest co zwiedzać – począwszy od wspomnianego Davao – jednego z największych miast na świecie (pod względem powierzchni) – poprzez niezliczone plaże, po najwyższą górę Filipin, Mount Apo.
Z kolei Camiguin to urokliwa wyspa na północ od Mindanao – właściwie to bardziej wysepka niż wyspa, można ją objechać rowerem w jeden dzień (a propos rowerów – pytajcie o Terio w okolicach burger baru 3M’s w Mambajao, to jedna z nielicznych osób, która wypożycza rowery – nie motory, w dodatku sami określacie cenę, którą chcecie zapłacić; a przy okazji – burgery w 3M’s są przedniej jakości). Turystyka rozwinięta ale nie nadrozwinięta – choć wszędzie pełno centrów nurkowych a i białych turystów sporo, to miejscowi wciąż są bardzo życzliwi, ciekawi przybyszów i pomocni – do tego stopnia, że taksówkarze potrafią podwieźć za darmo, jeśli uznamy ich cenę za wysoką – po prostu nie umieją (albo nie chcą) zdzierać skóry z turystów. Może się też wam zdarzyć, że paru miejscowych będzie się licytowało, który z nich Was ugości, zupełnie nie przyjmując do wiadomości, że macie już opłacony hotel…
Wyspa Camiguin „zrodziła się z ognia” – to zlepek siedmiu wulkanów, z których jeden jest wciąż aktywny. A pomiędzy górami kryją się rozmaite cudowności – a to wodospad, a to gorące źródła, a to po prostu sympatyczna wioska z roześmianymi dzieciakami… Nic dziwnego, że wielu przypadkowych turystów postanowiło tu osiąść na stałe…
Podróżując po Filipinach na pewno zauważycie podejrzanie duże ilości ferm kurzych… a właściwie kogucich. A jak podrążycie temat, to prędzej czy później dotrzecie do tzw. „cockpitu” czyli areny walk kogutów. To na Filipinach narodowa rozrywka i spory biznes; na nic narzekania zachodniego człowieka, że to okrutne i że to barbarzyństwo; zgoda, to barbarzyństwo, ale emocje i adrenalina, które można poczuć w „kotle” podczas walki, poniekąd usprawiedliwiają uwielbienie tego „sportu” przez miejscowych. Ten „sport” został zresztą podarowany Filipińczykom przez najeźdźców, podobnie jak religia, język i obyczaje. Przyswoiwszy te wszystkie „prezenty” lokalsi mają tyeraz zresztą problem z określeniem, co to znaczy być Filipińczykiem… Po wiekach kolonizacji i najazdów ze wszystkich stron niewiele się ostało z rdzennej kultury.
Wciąż jednak pozostało coś ulotnego – podejście do życia, do drugiego człowieka, poczucie humoru… Warto się wybrać na Filipiny, żeby samemu próbować to wyłapać, rozpoznać paradoksy rządzące życiem wyspiarzy, warto spróbować zrozumieć, na czym polega wewnętrzne piękno ludzi zamieszkujących ten „raj na ziemi”.

CDN.