Gansu – a quick tour, 2012.10

Most w pobliżu Wielkiego Muru / Suspension bridge next to the Great Wall

I used the time of national holiday to have a trip to Gansu. It was just a couple of days but it felt like a preview of all the marvels that are located nearby – the mountains, the deserts, the minorities… Not this time, though. I only had time to check out the west-most bit of the Great Wall of China (Jiayuguan; the authentic Wall with some parts rebuilt for tourists; full recommendation, a lot more interesting than overcrowded Badaling; watch out for the desert wind! The taxi from the city centre to the west-most part costs 30 kuai, don’t believe the driver if he says it’s more) and Lanzhou, especially the Baitashan park (White Pagoda Park; unfortunately, the pagoda itself is now undergoing renovation and cannot be accessed) where you can get the usual way from the front or from the back, watching all the beautifully settled little old houses undergoing demolition.

***

Korzystając ze święta narodowego, zaliczyłem wypad do Gansu. Wycieczka bardzo krótka, stanowiąca jednak zapowiedź tych wszystkich wspaniałości, które niedaleko stąd – góry, pustynie, mniejszości narodowe… To jednak w następnym rzucie. Tym razem tylko najbardziej wysunięty na zachód fragment Muru Chińskiego (Jiayuguan; autentyczna konstrukcja z miejscami odrestaurowanymi fragmentami, dostosowanymi do potrzeb turystów; polecam, zdecydowanie lepiej obejrzeć mur chiński tutaj niż w Badaling; uwaga na pustynny wiatr! Taksówka z centrum do najbardziej zachodniego punktu Muru to 30 rmb i nie dajcie się naciągnąć na więcej) oraz Lanzhou, a zwłaszcza park Baitashan (Park białej pagody; niestety, sama pagoda jest obecnie w remoncie), do którego można się dostać klasycznie, głównym wejściem albo od tyłu, oglądając po drodze całą dzielnicę malowniczo położonych domków w trakcie rozbiórki.

Shanghai – 1933, 2012.08

One of the weirdest tourist attractions of Shanghai is beyond any doubt Building 1933. Planned and built to be a huge slaughterhouse it adopted a number of functions throughout decades. Right now the city’s authorities are hesitating whether to turn it into a cultural centre (so far it hasn’t been working out) or an “exclusive” posh shopping place. Better check this place out before they totally spoil it. It is definitely a masterpiece of expressionist art-deco British minds that designed the complex. Stairways and footbridges running in all directions (you can imagine those poor pigs trotting around), decorative façade and glass clad “conference hall” – this place is heaven on Earth for photographers. And indeed there are many of them here – mostly students of some sort of photography schools; usually ten sweating men chasing one female model. Knowing how shy Chinese men usually are I’m guessing that for some of them this is the closest they have ever got to a woman. There is a number of newly weds having photo-sessions here. Funny thing when you think of the original function of “1933”…

***

Jedną z bardziej nietypowych atrakcji turystycznych Szanghaju jest bez wątpienia Budynek 1933. Pomyślany i wybudowany jako wielka rzeźnia, pełnił w swej historii kilka różnych funkcji, łącznie z fabryką leków. Obecnie miasto waha się, czy przeistoczyć to miejsce w centrum życia kulturalnego (na razie średnio to wychodzi) czy może w „ekskluzywne” centrum handlowe dla przesadnie bogatych. Zanim „1933” zostanie zepsuty (albo udoskonalony) warto mu się przyjrzeć z bliska, bo to swoiste arcydzieło ekspresjonistycznych art-decowych brytyjskich umysłów, które zaprojektowały ten budynek. Zagmatwany plan, rozbiegające się we wszystkich kierunkach klatki schodowe i pomosty (aż chciałoby się zobaczyć wszystkie te świnie drepczące po wijących się korytarzach), dekoracyjna fasada i przeszklona „sala konferencyjna” – to miejsce stanowi istny raj dla fotografów. A tych tutaj naprawdę sporo – dominują szkółki fotograficzne w składzie 10 spoconych mężczyzn z aparatami w mokrych łapskach plus jedna modelka. Znając wrodzoną chińską nieśmiałość, dla wielu z tych facetów to jedna z niewielu okazji by zbliżyć się do kobiety i jeszcze móc bezkarnie się na nią gapić. Sporo tu także młodych par wykonujących fotosesje – to całkiem oryginalna tło portretów ślubnych, zważywszy na pierwotną funkcję „1933”…

Hong Kong – A black celebration, 2012.07.01

Tourist visa tends to expire rather quickly, and when it finally does you can extend it in SH. But when your new one month visa expires, too – you have to go to Hong Kong. Depending on current regulations (and those tend to change quite often) you can extend it for a shorter or longer period.

Again, perfect timing for my arrival. The city is “celebrating” the 15th anniversary of handover to Mainland China. The Mainland put some funky decorations here and there but not too big and not too many in order not to irritate the already unhappy locals who definitely do not like the way Beijing manages things.

Evening firework show gathers a crowd smaller than that participating in the annual march against everything and everyone. July the 1st of each year is the ultimate opportunity for expressing their opinion about local policies, Biejing policies, violating human rights in China, lack of universal suffrage, the inhumane labour legislation etc. This is also a fair (literally) for all sorts of political parties begging for a vote and selling t-shirts. All in all, the HK citizens try to squeeze out as much as they can from this ersatz of democracy that they have had since the last British governor introduced some pro-democratic reforms just to make things complicated for Beijing after the handover would take place. And I describe it as the ersatz because that’s what it is – citizens can only elect 30 out of 60 representatives (the others are chosen in somewhat unclear conditions by representatives of different social groups; the same goes for their chief executive – he is elected by the body of 1200 pre-elected people).

***

Wiza turystyczna ma to do siebie, że szybko się kończy. A jak się skończy, to można ją przedłużyć o miesiąc na miejscu. A kiedy ważność tej nowej miesięcznej wizy wygaśnie – trzeba jechać do Hong Kongu. Zależnie od akurat obowiązujących przepisów (a te zmieniają się dość często) można ją tam przedłużyć na krótszy lub dłuższy okres.

Trafiam tu w najlepszym możliwym momencie. Miasto „świętuje” 15-lecie powrotu do macierzy. Macierz tu i ówdzie poustawiała „świąteczne” dekoracje, nie rzucają się jednak za bardzo w oczy, by nie drażnić miejscowych, którzy bynajmniej za pekińskimi porządkami nie przepadają. Wieczorne pokazy fajerwerków gromadzą zdecydowanie mniejszą publiczność niż południowy marsz protestu przeciwko wszystkiemu i wszystkim. 1 lipca każdego roku jest okazją do skondensowanego wyrażenia sprzeciwu wobec polityce lokalnej, pekińskiej, gwałceniu praw człowieka w Chinach, braku powszechnego prawa wyborczego, przeciw obowiązującemu prawu pracy itp. To także targowisko (dosłownie) partii politycznych wszelkiej maści, rozdających ulotki, sprzedających t-shirty i żebrzących o głosy, mogące dać parę miejsc w odpowiedniku naszego parlamentu. Słowem, mieszkańcy Hong Kongu starają się wycisnąć ile się da z tej namiastki demokracji, którą posiadają, przyznanej im zresztą w ostatniej chwili przez ostatnich brytyjskich administratorów coby wkurzyć rząd w Pekinie. Mówię o namiastce, bo jak inaczej nazwać prawo do powszechnego wyboru jedynie 30 z 60 posłów (reszta wybierana jest w niejasnych okolicznościach przez przedstawicieli różnych grup społecznych; podobnie rzecz ma się z wyborem tutejszego prezydenta)?

Qibao, Cienie przeszłości / Shadows of the Past, 2012.06

Teatr cieni / Shadow theatre

Qibao is one of touristy districts of Shanghai where what is old has not been demolished or was demolished but then rebuilt to imitate the original style. Though located far away from the centre, in Minhang, it is still very popular among the Shanghaiese. The come here to eat like crazy – that’s the main attraction of Qibao. The place is also popular for its cricket breeding – local crickets are said to be pretty aggressive, a feature that is highly desired for cricket fights that are traditionally organised here. You can also have a walk around and visit the (newly built) temples and see the shadow theatre, once a very popular form of entertainment. Nowadays, it is just a small place displaying their shows for a bunch of tourists plus a number of history rooms filled with nostalgia of past glory.

***

Qibao to jedna z turystycznych dzielnic Szanghaju, w której nie wyburzono tego, co stare, a jeśli wyburzono, to odbudowano w stylu „identycznym z naturalnym”. Choć położona z dala od centrum, w dzielnicy Minhang, to i tak w weekendy gęsto zapchana wypoczywającymi mieszkańcami miasta. Wypoczywającymi i objadającymi się lokalnymi specjałami, bo to główna atrakcja Qibao. Ponadto słynne są hodowane tutaj świerszcze, ponoć odznaczające się nieprzeciętnymi walorami bojowymi (tradycyjnie organizowane są tu ich walki). Można też zwiedzić okoliczne świątynie i obejrzeć pokaz teatru cieni, swego czasu bardzo popularnej tu rozrywki; obecnie to maleńki teatrzyk wystawiający kilka przedstawień dla garstki turystów plus kilka nostalgicznych pomieszczeń dokumentujących historię tej dziedziny sztuki w dzielnicy Minhang.

Shanghai, Zderzanie kultur / The bumping of cultures, 2012.05

Street art

Shanghai is stunning with its dimensions, noise, density of everything and everybody… There is no free space to be found, no matter day or night. Even when you take the last subway you cannot just sigh and sink into your own thoughts. You have to think collectively here, immersing yourself into the stream of people flowing one way or the other. One of the most amazing things is the lack of accidents between the participants of the traffic, even though nobody respects traffic signs or regulations – bicycles and scooters dash through the pavement and cars hardly ever respect the red light. I kind of tried to collide with cyclists and motorcyclists rushing through MY pavement. And I almost got it, it’s just that the very last moment they twist and dodge like some evil snake – they don’t even touch you and there is no way you can let go of your frustration. You can only collide on the subway where – especially in rush hours – nobody waits for you until you leave the train, they just keep pushing in. And those who alight never even complain! They just squeeze together and flow outside in a smooth stream. The smoothness is only broken when a whitey has this stupid idea to alight the normal way – then the bumps happen, then the faces turn in surprise: “but this is the way we have been pushing for ages”. Surprised was the driver of the bus that would always block the pedestrian crossing, forcing people to walk around his vehicle. When finally one whitey drew his attention to the fact that he is blocking our way he gave me a puzzled stare, looked around and… re-parked his bus. He really did not know he was being troublesome to the others and the others never thought of even mentioning it to him, either. Here nobody cares about those things. If you find an obstacle on your way, just flow around it. And let others flow around you, too.
Shanghai is breathtaking architecture, the Bund taken in thousands of photos, nightlife with its absurd high prices for everything, ridiculously low prices for everything in old boroughs that fall apart, destroyed by bulldozers (sometimes the destruction and the commerce happen at the same time); Shanghai is rich cultural life with trendy galleries for snobs, hundreds of small galleries located in special cultural districts, Shanghai is street stalls, Shanghai is endless shopping, highways winding in craziest ways in city centre(s), hookers trying to get into your cab offering “mashiaj” for 300, 200, 100, French concession, colonial houses, huge glass buildings, parks full of 2+1 families and old ladies dancing disco, heat and occasional typhoon. It takes a while to get used to that…

***

Szanghaj oszałamia swoimi rozmiarami, hałasem, zagęszczeniem wszystkiego i wszystkich… Tutaj nie ma miejsc pustych, niezależnie od pory dnia i nocy. Nawet w ostatnim nocnym metrze nie można westchnąć i samotnie pogrążyć się we własnych myślach. Tu trzeba myśleć kolektywnie, włączając się w strumień ludzi pędzących w tym czy w innym kierunku. Jedną z najbardziej zadziwiających rzeczy jest brak wypadków czy chociażby zderzeń między uczestnikami ruchu (drogowego i niedrogowego), choć żadnych przepisów ruchu drogowego tu nikt nie przestrzega – po chodnikach pędzą skutery i rowery a samochody nagminnie przejeżdżają na czerwonym świetle. Na próbę starałem się doprowadzić do kolizji z cyklistami i moto-cyklistami prującymi po MOIM chodniku. I już, już prawie się udało, ale zawsze w ostatniej chwili wywiną się jak zaskrońce i nawet Cię nie musną i nie ma jak wyładować frustracji. Pozderzać można się tylko w metrze, gdzie – zwłaszcza w godzinach szczytu – nikt nie czeka, aż pasażerowie opuszczą wagon, tylko dawaj, pchamy się do środka. Co dziwne, wysiadający nie protestują, tylko prześlizgują się na zewnątrz i wszystko przelewa się niezakłóconym strumieniem. No, chyba że trafi się nieprzystosowany białas, który ma kaprys normalnie wysiąść, wtedy następują zderzenia a na twarzach zderzonych maluje się wyraz autentycznego zaskoczenia: „Jak to? Przecież wszyscy zawsze się pchają”. Zaskoczony był też kierowca autobusu regularnie stającego na przejściu, przez co zmuszał pieszych do obchodzenia pojazdu dookoła. Kiedy w końcu jeden z pieszych (białas) zwrócił mu uwagę, że blokuje nam drogę, kierowca wytrzeszczył oczy, rozejrzał się i … przeparkował autobus. Wtedy zrozumiałem, że naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, że utrudniał innym życie, bo tutaj nikt, łącznie z poszkodowanymi, nie zawraca sobie głowy takimi rzeczami. Przeszkody, w postaci chociażby innych osób, należy opływać i samemu być opływanym, dzięki temu miasto funkcjonuje bez większych zatorów.
Szanghaj to zapierająca dech w piersiach architektura, Bund ofotografowany na tysiące sposobów, życie nocne z absurdalnie wysokimi cenami za wszystko, absurdalnie niskimi cenami wszystkiego w sypiących się starych dzielnicach sukcesywnie równanych z ziemią przez buldożery (czasami handel i rozbiórka odbywają się równolegle); Szanghaj to także bogate życie kulturalne z modnymi galeriami dla snobów, niezliczoną ilością małych galeryjek w kilku dzielnicach wydzielonych pod działalność kulturalną, Szanghaj to handel uliczny, Szanghaj to shopping w nieskończoność, autostrady wijące się w centrum (centrach) miasta, starsze panie tańczące disco w parku, dziwki próbujące się władować do taksówki, oferując „masiaź” za trzy stówy, dwie, za stówę, francuska dzielnica, kolonialne domki, szklane wieże, zielone parki wypełnione rodzinami 2+1 i starszymi paniami tańczącymi disco, upały i co jakiś czas tajfun. Można się przyzwyczaić, ale trochę to potrwa…

Zhenjiang – Perfect Timing, 2012.04.04

Before I actually get to Shanghai I visit Zhenjiang (check the previous post), the town that I could call my hometown with so many friends living there. It’s just that Chinese home towns are better not to be left alone for more than a month, otherwise you might feel lost when you get back there. The places I was filming in 2010 have got all covered with skyscrapers, some boroughs have been demolished, others built anew… Luckily nothing has changed about Fei and his family – Auntie “Eat a little more” is still in good shape, Uncle Big Belly is still trying to convince me into drinking a few and Fei is still the same loony artist, with his head covered with more tangled hair than before.
I arrive in Zhenjiang for a job interview (the whole job thing will eventually not work out but that’s ok) and I could not even dream of a better timing. Picture this: a posh restaurant, a VIP room, round tables all full of delicacies, big plasma screen on the wall. Enter the Polish guy, I greet all the super-duper personalities already waiting and at the same time they show the infamous train crash in Poland on TV. Well, here is a topic to talk about. Polish railway vs Chinese railway. Snail versus cheetah. Ferrari versus Fiat. I manage to get the tasties bits out of the heaps of food, answering job-related questions once in a while, a Very Important Lady is buying a new car on the (I)phone, an ambiance so friendly, people so nice, the would-not-be employer is very pleased…
A different experience: celebrating QingMingJie – Tomb Sweeping Day, celebrated on 106th day after winter solstice. The story of this custom dates 2,500 years back. Its origins are quite sad: there used to be a guy called Jie Zitui, a faithful companion of Prince Wen. In the terrible time of exile, Jie would stick to his master and take care of him. Actually, he went as far as preparing a stew with meat cut out from his own thigh. After Wen got back on the throne their ways parted. Trying to find his benefactor the prince ordered to burn down the forest where Jie was said to be hiding. Unfortunately, the fire consumed Jie, too. Wen decided to commemorate his friend, establishing the holiday of Hanshi that transformed into QingMingJie later on.
OK, that’s the beautiful story behind it. And what is there left of the tradition? Basically, once a year the whole family gather, they go and sweep tombs together (the tombs are sometimes located somewhat picturesquely in hills out of town, but nowadays more often they are located in public cemeteries) then they all go to a restaurant, order lots of food that later on goes to waste and they drink like crazy (they drink baijiu, the traditional 52% strong alcohol). And then they go and visit another cemetery and then yet another… I don’t remember that many details – the sun, the heat, the smoke, food lying around the tombs, sellers of “paper money” for the dead jumping from one tombstone to the other, trying to make a good deal, baijiu, lots of baijiu. All other details can be found in the photos. Taken with my own shaking hands.

***

Zanim na dobre dotrę do Szanghaju, czeka mnie jeszcze wizyta w Zhenjiang (patrz wcześniejszy wpis), mieście, które – ze względu na liczbę przyjaciół i znajomych tam pomieszkujących – mógłbym traktować niemalże jak rodzinne. Miasta rodzinne w Chinach mają to do siebie, że lepiej ich nie opuszczać na dłużej niż kilka miesięcy, w przeciwnym wypadku możemy mieć problemy z rozpoznaniem okolicy. Miejsca, które filmowałem w 2010 r. zarosły wieżowcami, parę dzielnic wyburzono, kilka innych wybudowano… Całe szczęście Fei i jego rodzina nie zmienili się zanadto, Cioteczka „Zjedz Troszeczkę” wciąż w formie, Wujaszek „Balonowy Brzuch” wciąż namawia do wychylenia paru kielonków, Fei nadal jest tym samym szalonym artystą, tyle że głowa mu zarosła dżunglą artystycznie zmierzwionych włosów.
W Zhenjiang mam rozmowę kwalifikacyjną (z roboty nic ostatecznie nie wyjdzie ale nie ma nad czym rozpaczać), na którą docieram w idealnym momencie. Elegancka knajpa, salon dla VIP-ów, suto zastawione stoły, na ścianie wielka plazma. Wchodzę i witam się z tak ważnymi i dzianymi osobistościami, że aż nie jestem w stanie tego pojąć (i nawet nie próbuję), a spiker w TV anonsuje kolejny news – katastrofę kolejową w Polsce. I już mamy ciekawy temat do rozmów. Polskie koleje vs. chińskie. Ślimak vs. gepard. Ferrari vs. Polonez. Z góry żarcia krążącego po stołach wyskubuję to, co najlepsze, co jakiś czas odpowiadając na pytania o doświadczenie zawodowe, bodaj najważniejsza przy stole Pani VIP kupuje przez komórkę (Iphone ma się rozumieć) nowe auto, przyjazna atmosfera, przyszły-niedoszły pracodawca już jest ze mnie zadowolony a ja go wcale nie wyprowadzam z błędu.
Innym ciekawym doświadczeniem było świętowanie z całą Feiową rodziną QingMingJie czyli Święta Zmarłych (obchodzone w 106. dzień po przesileniu zimowym) lub inaczej Święta Sprzątania Grobów. Obyczaj ten jest praktykowany od 2,500 lat, jego początki wiążą się ze smutną historią Jie Zitui, wiernego towarzysza księcia Wen. W trudnych chwilach wygnania Jie nie odstępował swojego pana na krok i służył mu z tak wielkim zaangażowaniem, że przygotował mu zupę z mięsem wykrojonym z własnego uda. Gdy Wen wrócił na tron, ich drogi się rozeszły. Próbując znaleźć swojego dobroczyńcę, książę kazał spalić las, w którym Jie się ponoć ukrywał. Niestety, pożar pożarł również samego Jie a Wen postanowił uczcić pamięć swojego druha, ustanawiając święto Hanshi, które potem wyewoluowało w QingMingJie, ogólnonarodowe Święto Zmarłych.
Tyle pięknej teorii, obecnie praktyka wygląda tak, że raz do roku cała rodzina się zjeżdża i idzie odkurzać groby (czasami porozrzucane po górach za miastem, coraz częściej poustawiane w rządku na cmentarzach) a potem wspólnie udaje się do knajpy, gdzie nie jest w stanie przejeść zamówionej góry jedzenia (marnotrawienie jedzenia w restauracjach to temat na osobną analizę) ani przepić hektolitrów baijiu (tradycyjny chiński napitek o mocy 52%). A potem wizyta na następnym cmentarzu, a potem jeszcze kolejnym… Nie wszystko pamiętam całkiem jasno – żar z nieba, gryzący dym, porozrzucane dookoła jedzenie, złożone w ofierze przodkom, sprzedawcy papierowych „pieniędzy dla zmarłych” skaczący po grobach w pogoni za potencjalnymi klientami, baijiu, dużo baijiu. Reszta na zdjęciach, wykonanych drżącymi rękami.

China 2012: Introduction

To all those who thought I totally abandoned running this blog: you are so WRONG! And this post is to prove it:) Here comes some new stuff (and this new stuff should be also a kind of an explanation why I had no time to take care of the website).

First things first – what was I busy with while in Shanghai? Check the videoanswer below:

***

Do tych wszystkich, którzy zastanawiali się, czy całkowicie zarzuciłem prowadzenie niniejszego bloga: otóż zdecydowanie NIE! Na dowód prezentuję kolejną porcję materiału, stanowiącego jednocześnie jakieś wytłumaczenie dla mojej sieciowej bezczynności:)

Na rozgrzewkę – videoodpowiedź na pytanie: co ja właściwie przez ten czas robiłem w Szanghaju?

Flying back, 2010.12.08

A bus to the outskirts of Delhi, then a minibus with two European sadhu-clowns inside, with their forehead painted and Quechua sleeping backs in their hands… A short quarrel at the entrance to the airport building (I didn’t care to print out the ticket reservation, and it seems to be a problem here; furthermore, my final destination is London… – “On what grounds are you allowed into UK? Do you have the right visa?” – “European Union state citizens don’t need visas to enter UK, and Poland is a member state of EU” – “Please wait, we will check on that…”) and I’m on my way home.

I run through those thousands of kilometres again in my mind… Eight and a half months on the road, so many places, so many people met, so many experiences, so many images I can see before my eyes… There I climbed a glacier wearing sandals, there I bathed in a mud volcano, I looked in the eyes of thousand-year old stone faces, I was speechless in holy places, stared at overwhelming landscapes, cursed the steep way up, loved the speed downhill, I didn’t understand but I could feel, I saw the wounds of war, love and hate, contagious joy and immense poverty, I met real friends, had a million of glass eyes watching me and a monkey hypnotized with a sandwich, I saw Taj Mahal and krakowiak dance danced in the middle of the night on a bridge in Tbilisi. I was amazed.

 

 

Thank you all whom I met on the way and who pushed me further, many a time in an unexpected direction. I hope we will meet again soon.

 

***

 

Autobus do przedmieść Delhi, potem minibus, a w nim dwóch europejskich sadhu-klownów, z pomalowanymi czołami i śpiworami Quechua… Krótka scysja przy wejściu na lotnisko (nie wydrukowałem sobie rezerwacji lotu, a tutaj stanowi to problem; ponadto, moim portem docelowym jest Londyn… -„Na jakiej podstawie wolno Panu przebywać na terytorium Zjednoczonego Królestwa? Ma Pan odpowiednią wizę?” – „Obywatele Unii Europejskiej nie potrzebują wiz, by wjechać do UK, a Polska należy do Unii.” – „Proszę poczekać, sprawdzimy to…”) i już nieodwołalnie wracam do domu.

Jeszcze raz w myślach przebywam te tysiące kilometrów… 8 i pół miesiąca podróżowania, tyle miejsc, tylu poznanych ludzi, tyle doświadczeń, tyle obrazów przemyka mi przed oczami… Tu wdrapałem się na lodowiec w sandałach, tam kąpałem się w błotnym wulkanie, spojrzałem w oczy tysiącletnim twarzom z kamienia, oniemiałem z zachwytu w świętych miejscach, zapatrzyłem się w oszałamiające pejzaże, przeklinałem drogę pnącą się pod górę, uwielbiałem pęd w dół, nie rozumiałem, ale nawet nie rozumiejąc, czułem, ujrzałem świeże ślady wojny, miłość i nienawiść, zaraźliwą radość i niezmierzoną biedę, poznałem prawdziwych przyjaciół, obserwowały mnie miliony szklanych oczu i jedna małpa, zasadzająca się na kanapkę, widziałem Taj Mahal i krakowiaka odtańczonego w środku nocy na moście w Tbilisi. Byłem zachwycony.

 

 

Dziękuję wszystkim, których spotkałem po drodze i którzy pchnęli mnie dalej, często w nieoczekiwanym kierunku. Obyśmy się wkrótce ponownie spotkali.

Agra, Delhi, 2010.12.07

 

Before I get on the train to Agra, on the platform I meet lots of friendly people whom I educate a little about Poland and Europe, and who in exchange teach me something about India and (finally! I’m so ashamed…) some words in hindi.

On the train I meet a delightfully nice family who invite me to their place; unfortunately I have to refuse – I hate booking tickets in advance! The youngest fellow, Krishna, wants to join me in my trip back to Poland, where he is planning to eat chocolate all the time. I promise to meet the guys during the wedding of one of twenty year old brothers – he doesn’t know yet whom he would marry, but the date is already fixed…

I arrive in Agra in the middle of the night and begin my walk towards the most obligatory Indian tourist attraction, Taj Mahal that is. Taxi drivers can’t stop to wonder why I don’t get on and try to extend the distance from the station to the mausoleum (in fact it is no more than 9 kilometres). I reach the gate before they even open it. The sunrise is not there either…

After some perturbations related to the impossibility of storing my backpack (the cloakroom guy didn’t get up early enough) I finally reach the court… The sun is slowly rising and lighting up the snow white structure, beautifully decorated with fine ornaments. This is probably the craziest token of love ever made and the most elegant mausoleum in the world. But we all know about, and so do those hordes of tourists spoiling my photo…

And the lastest, but really, stop before I get home – Delhi… The capital city publicized as modern metropolis welcomes me with narrow and cramped streets and fake tourist information centres. After finding a cheap hotel (I get a room with a balcony, which makes watching street life even easier) and a little wash (useful after a long train journey) I decide to at least try and feel a little bit of the city where I would only be staying 24 hours…

I get on the subway (those security checks are ridiculous; a perfect place to be a white terrorist – a Westerner is never checked properly) and experience the greatest denseness in my whole life! Here nobody ever waits for passengers to get off, right after the doors open, hundreds of shouting and sweating guys jump in, compressing the space to an unbelievable point – you have no choice, you have to embrace your neighbour… What if you want to alight? Your elbows will be your best friends… No mercy!

Before the night falls, I have a look at the Red Fort and the buildings around, walk along busy streets, try out some street food (ask the customers that are already eating for prices) and purchase a couple of souvenirs in a shop run by a certain Johnny, an Indian who starts a conversation in fluent Polish and tells me the story of his long stay and commercial career in Poland. We both regret that I’ll be leaving India tomorrow. Next time I come to Delhi, I know whom to look for!

Two weeks spent in India is not even enough for an introduction to what could happen… This country, with all its colourful diversity, is a quest to tackle one more time. The sooner, the better…

 

***

 

Zanim wsiądę w pociąg, który zawiezie mnie do Agry, spotykam na peronie mnóstwo przyjaznych ludzi, których edukuję nieco w temacie Polski i Europy, a którzy rewanżują mi się garścią informacji o Indiach i uczą mnie (w końcu! Aż mi wstyd…) paru podstawowych zwrotu w hindi.

W samym pociągu spotykam przesympatyczną rodzinkę, która zaprasza mnie do siebie; niestety, muszę odmówić – ech, te bilety lotnicze! Za późno, by zmienić rezerwację. Najmłodszy szkrab, Krishna, chce ze mną lecieć do Polski, gdzie planuje bez przerwy objadać się czekoladą. Ostatecznie umawiamy się na odwiedziny podczas wesela jednego z dwudziestojednoletnich braci – jeszcze nie wie, kto zostanie jego połową, ale termin już wyznaczony…

Do Agry docieram w środku nocy i ruszam w marsz ku absolutnie najbardziej koniecznej indyjskiej atrakcji turystycznej, którą stanowi Taj Mahal. Taksówkarze nie mogą się nadziwić, że nie daję się podwieźć i starają się wirtualnie wydłużyć dystans dzielący dworzec i mauzoleum (tak naprawdę to nie więcej niż 9 km). Do bramy docieram jeszcze przed otwarciem i przed świtem…

Po perypetiach związanych z niemożnością przechowania mojego plecaka (strażnik szatniany najwyraźniej zaspał) w końcu docieram na dziedziniec… Słońce powoli wstaje i oświetla śnieżnobiałą konstrukcję, przepięknie zdobioną finezyjnymi ornamentami. To bodaj najbardziej odjechany dowód miłości i najelegantsze mauzoleum na świecie. Ale przecież wszyscy o tym wiemy, również chmary turystów co rusz wchodzące mi w kadr…

I najostatniejszy naprawdę już przystanek przed powrotem – Delhi… Stolica, zapowiadana w informatorach przeróżnych jako nowoczesna metropolia, wita mnie ciasnymi i zatłoczonymi uliczkami i fałszywymi centrami informacji turystycznej. Po znalezieniu taniego hoteliku (szczęśliwie dostaję pokój z balkonem, z którego mogę podziwiać życie uliczne) i odświeżeniu się po długiej pociągowej podróży, postanawiam choćby liznąć atmosfery miasta, w którym pozostanę niecałą dobę…

Wsiadam w metro (ech, te kontrole bezpieczeństwa przed wejściem! Warto tu zostać białym terrorystą – białego nawet porządnie nie zrewidują) i doświadczam największego ścisku w mojej karierze, większego niż to można sobie wyobrazić! Tutaj nikt nie czeka, aż pasażerowie wysiądą z wagonu, zaraz do środka wskakuje horda rozwrzeszczanych i spoconych facetów, wprowadzająca taką kompresję, że chcąc nie chcąc trzeba się obejmować i tulić z sąsiadami… A może masz ochotę wysiąść? Łokcie w ruch i nie miej litości!

Przed zapadnięciem zmroku zdążę tylko zerknąć na Czerwony Fort i okoliczne budowle, przespacerować się ruchliwymi ulicami, popróbować przysmaków z nocnych straganów (o ceny najlepiej pytać klientów, będących w trakcie konsumpcji) i zakupić parę pamiątek w sklepiku prowadzonego przez niejakiego Johnnego, Indusa, który przemawia do mnie płynną polszczyzną i opowiada historię swojego wieloletniego pobytu i handlu w Polsce. Obaj żałujemy, że już nazajutrz opuszczam Indie. Będąc następnym razem w Delhi, wiem do kogo się zwrócić w pierwszej kolejności!

Dwa tygodnie spędzone w Indiach to nawet nie przedsmak tego, co mogłoby się wydarzyć… Kraj ten, wraz z całą swą kolorową różnorodnością, to wyzwanie, które na pewno jeszcze raz podejmę. Oby jak najszybciej…

Goa (Margao, Palolem Beach), 2010.12.02

My piece of junk reaches Margao only 4 hours late (on the way the coach staff try to get some extra money from me – luggage handling fee and … handling fee). From hear I head for Palolem beach, recommended by Jankiel, who is already there, waiting. Before I get on the right local bus, I go to the railway station in order to book a ticket to Agra. I’m only 131st on the waiting list. OK, there goes the berth…

And the Palolem beach itself… Well, if you looking for solitude, peace and quiet then you might be disappointed… But on the other hand, the parties that go on here are relatively quiet and not so frequent. And the beach, built up with colourful coco-houses (I lodge in one of them – 200 rupees for a room with a bathroom, just a little dirty) has its special charm…

Jankiel tries to convince me to be the only non-Jewish participant of Jewish party in Jewish House… I refuse politely – I’m too busy with splashing in the water and rolling in the sand. The laziness is occasionally interrupted by the feelings of guilt, wearing colourful saris and selling ridiculously useless stuff that can’t be bought by any sober person. They try to make tourists feel sorry for them and tell stories about their 10-person family, alcoholic father etc. and even though I know this is invented, I still know that their life is far from easy.

And so I keep rolling – between the mild waves and the guilt…

 

***

 

Mój wehikuł dociera do Margao z jedynie 4-godzinnym opóźnieniem (po drodze załoga autokaru próbuje jeszcze mnie naciągnąć na opłatę za bagaż i obsługę techniczną). Stąd zmierzam ku Palolem beach, poleconej przez Jankiela, który już tam jest i czeka. Zanim wsiądę w odpowiedni lokalny autobus, wybieram się na stację kolejową, coby zarezerwować bilet do Agry. Jestem, bagatela, 131 na waiting list. O miejscu do spania mogę zapomnieć…

A sama Palolem beach… Hm, jeśli ktoś poszukuje odludzia i wyciszenia to raczej się zawiedzie… Z drugiej strony, imprezy, które się tu odbywają, są stosunkowo ciche i nie ma ich zbyt wielu. A plaża, zabudowana kolorowymi coco-house’ami (w jednym z nich się lokuję – 200 rupii za pokój z łazienką, umiarkowanie obskurny) posiada pewien specyficzny urok…

Jankiel próbuje mnie namówić, bym został jedynym nie-Żydem na na żydowskiej imprezie w Domu Żydowskim, ja jednak grzecznie odmawiam – jestem zajęty pluskaniem się w wodzie i turlaniem się po piasku. Byczenie przerywają co jakiś czas wyrzuty sumienia, sprzedające przeokropną tandetę, której nikt trzeźwy nie kupi. Próbują brać turystów na litość i opowiadają o swojej 10-osobowej rodzinie, ojcu alkoholiku itp. i choć wiadomo, że to ściema, to wiem przecież, że ich życie wcale nie jest łatwe.

I tak się turlam – między łagodnymi falami a wyrzutami sumienia…