Yarchen Gar + near Tagong, 2018.04

Sharing some images from the trip I had to one of the most amazing places in Sichuan, China: Yarchen Gar (Yaqing Si) buddhist monastery. The view of the monk shanty town (female monks living within the “island”, male monks – outside)  enclosed by meandering river is simply surreal. Too bad the authorities are “developing” the place and tearing it down…

Plus some photos from near Tagong.

//

Wrzucam kilka obrazków z jednego z najbardziej niesamowitych miejsc, które można odwiedzić w regionie Siczuan: klasztor i świątynia Yarchen Gar (Yaqing Si). Widok wyspy szczelnie zabudowanej mnisimi chatkami z byle czego robi spore wrażenie. Z perspektywy turysty – trochę szkoda, że władze próbują “udoskonalić” mnisie miasteczko, głównie poprzez wyburzanie jego części…

Plus kilka zdjęć z okolic Tagong.

Fujian province, China – tulou & cork / Prowincja Fujian w Chinach – tulou i korek, 2015.01

One of Fujian’s highlights are the tulous – the impressive earth and wood clan buildings dating centuries ago. Here are some photos of that wonder… And right after that – a video bringing you the very unknown art of cork painting/carving practised in the capital city of Fujian – Fuzhou.

***

Jedną z większych atrakcji prowincji Fujian stanowią tulou – ogromne budynki o konstrukcji ziemno-drewnianej, pobudowane przed stuleciami. Poniżej zamieszczam zdjęcia tych cudów architektury… A zaraz potem – filmik o niezbyt znanej sztuce rzeźbienia w korku, praktykowanej w stolicy prowincji – Fuzhou.

Lianyungang, 2014.05.27

I had this idea to go to Korea by sea. After doing the math I chose Lianyungang in Jiangsu province as my port of departure (you can find the full list of ferry connections here: https://byferryfrom2japan.com/en/korea-china NOTE: the schedules are prone to changes, be prepared for all sorts of surprises).

After a night on sociable and talkative train I reached Lianyungang railway station. From here I took a couple of buses (1h30 in total) to get to the ferryboat ticket office/terminal (located away from the town itself; and far from the port, too). Surprise: today’s boat’s engine is broken, no trip today. But there is another ferry leaving tomorrow noon.

No problem at all. While waiting I will check one of the biggest local tourist attractions: Huaguoshan Park, where Sun Wukong, the Monkey King from the novel “Journey to the West”, found a cave hidden behind a water curtain and spent some fun time there (inside the cave there was a paradise on earth to be found).

In case you were wondering, the park IS NOT worthy a visit. And definitely not for the ticket price (100RMB). I think this moment marks officialy the beginning of my campaign against the disgusting Chinese greed in terms of draining tourists of their money… Not only the price you have to pay for entering just about any place is always way too elevated, especially compared with local average salary, but it keeps increasing at an absurd pace. Just take a tour around the neighbour countries and you will find that tickets to access some of the finest attractions are 5-10 less costly than in China. Are Chinese attractions 5-10 more awesome than any other? I don’t think so. What is more, in China very often the “ancient” architecture is “recreated” with no respect for the original work (check out the Great Wall of China, rebuilt much wider to accomodate more tourists walking up and down). Fake temples, fake rocks, new “old” borrroughs built everywhere… In Huaguoshan, for example, we have a fake waterfall, fake monks trying to extrude some cash from you, a photo with a monkey in a cage (though officially the government condemns the cruelty blah blah blah). Enough. Look at the photos if you please but AVOID the place. Any bright spots? Maybe the colorfully dressed, hard-working women picking tea leaves on the way.

In the evening I check into a cheap (60RMB) hotel at the back of Jinjiang Inn in the centre (after being refused in a number of other cheap hotels that are not allowed to accomodate foreigners); I have my street stall dinner accompanied by newly met “friends” who end up asking me to get them a job. My excuse to leave early is the morning departure next day…

In the morning I queue for the ticket, trying to figure out how the queuing system works here, if at all. I hop on my shabby ferryboat, make myself comfortable in my cabin – 4-people but free from other passengers… And after 30 hours I reach Incheon in Korea.

***

Tak to sobie wymyśliłem, że wybiorę się do Korei drogą morską. Po przekalkulowaniu kosztów, z wielu dostępnych portów mój wybór padł na Lianyungang (pełną listę połączeń można znaleźć tutaj: https://byferryfrom2japan.com/en/korea-china UWAGA: dni i godziny, a nawet czas przejazdu wciąż ulegają zmianie, zatem przygotujcie się na niespodzianki) w prowincji Jiangsu.

Po nocnym przejeździe towarzyskim i rozgadanym pociągiem dotarłem do dworca w Lianyungang. Stąd kombinowanymi połączeniami autobusowymi (półtorej godziny) dostałem się do kasy/terminala promów pasażerskich (zlokalizowany kawał drogi za miastem, dla zmyłki również kawał drogi od samego portu), gdzie spotkała mnie wspomniana wcześniej niespodzianka – prom się popsuł i dziś nie kursuje. Ale jest inny prom, jutro w południe.

Nic nie szkodzi, w oczekiwaniu na połączenie pozwiedzam sobie jedną z największych atrakcji miasta – park Huaguoshan, w którym to, wedle treści słynnej powieści chińskiej “Podróż na Zachód”, za kotarą wodospadu, wewnątrz jaskini, schronił się Sun Wukong, Małpi Król, wraz ze swymi kompanami i doświadczał w tejże jaskini raju na ziemi…
Odpowiadając zawczasu na pytanie, czy miejsce jest warte zwiedzenia, zaznaczam i przestrzegam: NIE JEST. A na pewno nie za taką cenę (100RMB). Wizyta w Huaguoshan oficjalnie inauguruje moją osobistą krucjatę przeciwko chińskiej zachłanności w zakresie dojenia turystów… Ceny wstępu właściwie wszędzie są windowane na absurdalnie wysoki poziom, zważywszy zwłaszcza na zarobki miejscowych, i rosną w niesamowitym tempie. Wystarczy przejechać się po paru sąsiednich państwach, by przekonać się, że (prawie) wszędzie dookoła wstęp do nawet najświetniejszych atrakcji kosztuje 5-10 razy mniej niż w Chinach. Czy chińskie atrakcje są 5-10 razy lepsze od nie-chińskich? Otóż nie są. Mało tego, często “stara” architektura jest tu “odtwarzana” bez dbania o wierność w odwzorowaniu oryginału (patrz choćby Wielki Mur Chiński, odbudowany w formie poszerzonej tak, by mogło po nim się przechadzać jak najwięcej turystów). Sztuczne świątynie, sztuczne skały, budowane od podstaw całe “stare dzielnice”… W Huaguoshan mamy np. sztuczny wodospad, mnichów-naciągaczy i zdjęcia z małpą więzioną w klatce (choć oficjalnie chiński rząd potępia okrucieństwo bla, bla, bla). Zatem popatrzcie sobie na zdjęcia i na tym poprzestańcie. Jasne punkty? Plantacja herbaty mijana po drodze i spocone ale wesołe kobiety na niej pracujące…

Wieczorem melduję się w tanim (60RMB) hoteliku na tyłach Jinjiang Inn w centrum miasta (po uprzednim wyproszeniu z kilku innych tanich hotelików, którym nie wolno przyjmować cudzoziemców) i zjadam kolację w towarzystwie nowopoznanych miejscowych lekkoduchów, którzy deklarują swą szczerą przyjaźń i w związku z tym oczekują, że załatwię im pracę. Żegnam się pospiesznie, wymawiając się wczesnym wyjazdem nazajutrz.

Rano ustawiam się w kolejce po bilet na prom (system i kolejność obsługiwania klientów stanowi dla mnie do dziś niewyjaśnioną zagadkę), ładuję się do mojej czteroosobowej acz wolnej od współprasażerów kajuty i już po 30 godzinach dopływam do Incheon w Korei…

Ürümqi, 2013.09

A short stay in the capital city of Xinjiang province. Though long enough to discover an intriguing lodging option – „Da He” – a big public bath house, where for the price of 39 yuan (+ getting naked in front of other bathers) you can bathe as much as you want, eat, play video games, ping-pong, get a massage (you have to pay extra), and sleep on one of the many couches.

I also checked out a couple of parks and the picturesque Uighur ghetto with its bazaars, dining places, guys pulling snakes out of their suitcases and with strong Chinese military presence, especially after dark.

/

Krótki przystanek w stolicy Xinjiangu. Podczas pobytu zdążyłem jednak odkryć dość oryginalną opcję noclegową, a mianowicie „Da He” czyli wielki kompleks łaźniowy, w którym za cenę 39 yuanów (i obnażenia się przed setką zdziwionych Chińczyków) można do woli się kąpać, a po kąpieli najeść się, pograć w gry wideo, w ping-ponga, dać się wymasować (to już za dodatkową opłatą), wreszcie wyspać się na jednej z wielu kanap…

Zdążyłem też zwiedzić kilka parków oraz malowniczą dzielnicę ujgurską (mocno pilnowaną przez wojsko, zwłaszcza po zmroku) z jej bazarami, jadłodajniami i facetami wyciągającymi węże z walizek.

Datong, 2013.07

It so happened that I paid a short visit here. Located in northern China, Shanxi province, Datong shows you what modern China is about. Imagine a medium sized city („medium” as understood in China) where the whole central part is under construction – excavators cranes and other machines work day and night in front of the windows of citizens who never complain. And the goal of it all is not constructing new skyscrapers – that would be too obvious. They’re making all the mess to destroy the dwelling boroughs and replace them with new „old town” with its „ancient” city walls. The size of the project and its absurdity is quite shocking. But I guess somebody (who doesn’t really care about historical authenticity) calculated that this will pay off and will draw hordes of tourists with loads of money.

One Polish tourist went to the most famous and authentic (I hope) historical site, a UNESCO World Heritage spot – the Yungang grottoes, full of Buddha sculptures, some of them 1500 years old. It felt OK, though not shockingly impressive – as usual there are too many noisy local tourists roaming around (the idea of being respectful for a former holy place doesn’t cross anyone’s mind), kitchy fake constructions being erected around. And the ticket price a little too elevated. But ayway, if you somehow find yourself arriving in Datong – seeing the grottoes is a must.

***

Tak się złożyło, że wpadłem tu z krótką wizytą. Położone na północy Chin, w prowincji Shanxi, Datong dobrze obrazuje to, czym stały się współczesne Chiny. Wyobraźcie sobie średniej wielkości miasto (w skali chińskiej), w którym całe centrum jest rozkopane, koparki, dźwigi i inne ustrojstwa pracują dzień i noc pod oknami cierpliwie to znoszących mieszkańców… A pracują nie po to, żeby wybudować nowe drapacze chmur – to by było zbyt oczywiste… Otóż machiny te warczą, furczą i stukają, burząc dzielnice mieszkaniowe i budując nowe „stare miasto” wraz z „zabytkowymi” murami obronnymi. Skala projektu poraża tak jak i jego absurdalność. Niemniej jednak włodarze uznali najwyraźniej, że należy stworzyć mega wielką atrakcję turystyczną, mającą w głębokim poważaniu prawdę historyczną i architektoniczną, za to umożliwiającą zarobienie gigantycznych pieniędzy na turystach…

Pieniądze na turyście z Polski zarobili operatorzy najsłynniejszego i (chyba) autentycznego zabytku, wpisanego przez UNESCO w rejestr Światowego Dziedzictwa Kulturowego. Mowa o grotach Yungang, pełnych rzeźb i płaskorzeźb przedstawiających Buddę, niektóre z nich mają ok. 1500 lat. Wrażenia OK, choć bez rewelacji – jak zwykle w takich miejscach za dużo hałaśliwych Chińczyków (nikt tu nawet nie bierze pod uwagę okazywania szacunku byłemu miejscu kultu), kiczowatych konstrukcji powstających dookoła a i cena biletu wg mnie przesadnie wysoka. Niemniej jednak, jeśli akurat wylądujecie w Datong – nie wypada wspomnianych grot nie zwiedzić.

Furniture factories / Fabryki mebli 2013.05

Furniture factory video:


This time – a short video footage from a couple of furniture factories located not that far away from Shanghai that I was lucky to visit. During those 2 days I saw a full spectrum from modern clean production halls to dirty, messy places that fit the stereotype image of Thirld World factories. I also witnessed the process of actual furniture production almost from A to Z and that is truly a visually stunning thing to see.

***

Tym razem zamieszczam krótki materiał video z kilku fabryk mebli z bliższego i dalszego sąsiedztwa Szanghaju, które – tak się złożyło – dane było mi odwiedzić. W ciągu 2 dni zaliczyłem pełny przekrój jakościowy – od nowoczesnych i czystych hal produkcyjnych po brudne, zabałaganione, niedoświetlone i w pełni odpowiadające stereotypowi fabryki w kraju Trzeciego Świata. Miałem też okazję obejrzeć niemal od A do Z, proces powstawania mebli, którego kolejne etapy bywają wizualnie fascynujące…

Suzhou 2013.03

A popular getaway destination for all Shanghaiese who are tired with the bustle of a big city. One hour by train, Suzhou is … yet another big city, though a lot smaller than Shanghai and more relaxed. It is famouns for its parks and gardens, during my trip, however, I focused on the „snack street” – Shang Tang.

***

Popularne miejsce, do którego uciekają mieszkańcy Szanghaju, zmęczeni zgiełkiem wielkiego miasta. Oddalone o godzinę jazdy pociągiem, Suzhou to … również wielkie miasto, ale zdecydowanie mniejsze od Szanghaju i nieco mniej hałaśliwe. Słynie z wielości parków i ogrodów, jednak podczas mojej krótkiej wizyty skupiłem się na „ulicy przekąskowej” czyli położonej przy kanale malowniczej Shang Tang.

2012/13 Back to China

Back to China / Powrót do Chin

I’m leaving the place where the time has frozen (in a way), at least for local Chinese who are still cultivating old traditions, and head for modern amnesiac China, where they sometimes try to refresh their memories by going on a trip to places like Penang.

Just a stopover in Singapore (one of the most entertaining airports I have ever seen – better go through the security check as quickly as possible and use all those – mostly free of charge – benefits that the airport offers: video games, cinema room, gym…) and I’m already shaking the humid and cold hand of Shanghai. Luckily I’m bringing a backpack full of warm memories of my trip through Thailand (and through that little tasty bit of Malaysia)…

Z miejsca, w którym czas w pewnym sensie się zatrzymał, przynajmniej dla Chińczyków, którzy wciąż kultywują dawne tradycje, wracam do Chin współczesnych, cierpiących na amnezję, czasami odświeżających sobie pamięć wycieczkami do miejsc takich jak Penang.

Jeszcze tylko międzylądowanie w Singapurze (jedno z najbardziej rozrywkowych lotnisk, jakie miałem okazję odwiedzić – warto jak najszybciej przejść security check i skorzystać ze wszystkich – zazwyczaj darmowych – dobrodziejstw oferowanych przez port lotniczy: gier wideo, salki kinowej, siłowni…) i już witam się z szanghajską chłodną, wilgotną i wietrzną zimą. Całe szczęście, przywożę ze sobą spory bagaż ciepłych wspomnień z podróży po Tajlandii. I smakowitym kawałeczku Malezji…

Shanghai Biennial 2 + Nightdrops by Ailadi Cortelletti

As promised – a micro report from Shanghai Biennial. Short and to the point – check the photos to know more.

But before we kick it off with the Biennial – a short note about a nice vernissage I was lucky to experience. On November the 30th a grand opening (and closing – don’t ask me why, it’s the Museum’s bosses who made the decision) of Ailadi Cortelletti’s drawings took place. In case if you are wondering who Ailadi is – she is a very talented young Italian illustrator. The exhibition was a success, initial doubts that this could become a kind of “foreigners for foreigners” thing dissolved after the place was raided by crowds (200 people) of Chinese guys and gals – which proves that Shanghai’s youth are interested in cultural life (and that the propaganda strategy chosen by museum and by the curator – Paulina Salas Ruiz of Kankan media – https://kankanmedia.org ).

Ailadi showed her project consisting of 365 little drawings – each of them being a note about an important event that took place on the given day. All colourful and cute. Check the Artist’s website (https://ailadi.com) and see more of her works.

As for the Biennial…

We move from the factory that we were visiting last time to abandoned buildings that used to be malls, located in the centre of the city. Cold wind is howling in somewhat mismaintained interiors, reducing crowds of spectators to acceptable numbers. The exhibition has been divided using city key, i.e. we have rooms/floors named Mexico City or Ulan Batar etc. Sometimes it makes sense, sometimes not that much. I guess it’s helpful for those who feel lost in the immense topography of places where the Biennial is held.

As for the content itself – I was very disappointed with paintings. First of all, it is scarce and even when you manage to find it – it is sometimes embarrassingly bad (Ulan Batar room!), though there are some notable exceptions (nicely moody typographic variations by Alireza Astaneh). Lots of video art that is quite easy to forget, many interesting objects (the winner of the prize for most photographed work of art – styrofoam sculpture by Thomas Stricker), one big fridge (Shen Shaomin), whale skeleton (full size) made of plastic chairs and big sales of one American family’s forgive me, I forgot the family’s name) belongings – quite a collection of objects acquired for decades in Korea (whilst fighting the war there) or China. And now all those precious things travel back to China to be purchased by locals…

***

Zgodnie z obietnicą – mikrorelacja z ciągu dalszego szanghajskiego biennale. Tym razem krótko i węzłowato – po dodatkowe wrażenia odsyłam do materiału foto.

Jednak zanim o biennale – parę słów o sympatycznym wernisażu, którego byłem świadkiem (i uczestnikiem, pomagając w rozwieszaniu prac artystki). Otóż 30 listopada w Minsheng Museum nastąpiło uroczyste otwarcie (a zaraz potem zamknięcie, bo szefostwo muzeum tak to sobie wykoncypowało) wystawy rysunków utalentowanej włoskiej ilustratorki – Ailadi Cortelletti. Wrażenia jak najbardziej pozytywne, obawy, iż będzie to impreza zorganizowana przez białasów dla białasów szybko zostały rozwiane – tłum (około 200 osób) lokalsów, który wpadł na wernisaż świadczy z jednej strony o zainteresowaniu szanghajskiej młodzieży wydarzeniami kulturalnymi a jednocześnie jest dowodem tryumfu strategii propagandowej obranej przez kuratorkę – Paulinę Salas Ruiz z Kankan media (https://https://kankanmedia.org) i kierownictwo muzeum.

Ailadi zaprezentowała projekt, składający się z 365 rysunków – każdy z nich będący notatką istotnego wydarzenia, które miało miejsce danego dnia. Całość bardzo milusia i kolorowa. Zachęcam do odwiedzenia strony artystki (https://ailadi.com) i zapoznania się z jej twórczością.

A teraz Biennale…

Z fabryki, którą wizytowaliśmy w poprzednim tzw. poście, przenosimy się do opuszczonych budynków byłych galerii handlowych w centrum miasta. Wiatr hula po odrapanych wnętrzach, skutecznie zmniejszając frekwencję do bardzoj znośnych rozmiarów. Pomieszczenia lub całe piętra podzielono wg klucza “miastowego” – w jednym miejscu mamy Mexico City, w innym Ułan Bator itp. Czasami ma to sens, czasami żadnego. Niektórym być może pomaga się zorientować w topografii galerii, muzeów i innych miejsc, które goszczą biennale.

Co do samej zawartości – bardzo zawiodłem się na malarstwie, którego przede wszystkim mało a jak już jest, to bywa żenujące (sala Ułan Bator), choć bywają nastrojowe wyjątki (wariacje typograficzne autorstwa Alirezy Astaneh). Sporo łatwego do zapomnienia wideo, dużo ciekawych obiektów (np. zdobywca nagrody dla najchętniej fotografowanego dzieła – styropianowa rzeźba Thomasa Strickera), jedna wielka lodówka (Shen Shaomin), szkielet wieloryba (w skali 1:1) z plastikowych krzeseł (ech…) a także wielka wyprzedaż pamiątek po amerykańskiej rodziniem, której nazwiska zapomniałem, a która przez dziesięciolecia nabywała produkty koreańskie (m.in. wojując w Korei właśnie) czy chińskie, które teraz, po długiej podróży wracają do kraju pochodzenia…

Shanghai Biennale / Biennial – 2012.10

This is something you cannot miss if you are in the least bit interested in a(A)rt. The newly created Power Station of Art (that looks a little bit like oversized Tate Modern) has brought artists from all around the world, letting them use its huge spaces. What is the outcome? For me personally – painful legs after marching the whole day. But one day is definitely not enough to see it all. By the way: you should book your tickets online – that’s the theory but in real life you just give your best white face smile and enter with no fuss.

And what you get to see inside is a bit of gigantomania (Huang Yongping, “Thousand Hands Kuanyin”; a little too direct a reference to Duchamp), lots of installations marked with “Don’t touch” warning (those that have no such tag can be touched when the security guards are not looking; if you ask them whether you are allowed to touch they tell you they haven’t a faintest idea), lots of videos (I very much liked the works of Olga Chernysheva “Russian Museum” – minimalism, focusing on the detail that usually goes unnoticed, all clean and far from pompous), as for the paintings – so far nothing worth mentioning, maybe except for “Republic of Fritz Hanzel” by Yang Jiechang, a huge narration about an unexpected finding in a demolished building in Muenster.

I found Chan Wei’s “Salt City” quite moving – this is what the Western tourist is looking for in China – all those cute old little objects that the modern Chinese person would not use anymore or has simply forgotten about. The memory of childhood years rebuilt, slightly covered with dust or maybe obscured with the mist of oblivion, all that brings about vivid reactions of Chinese spectators.

Another interesting “reconstruction” is “Antarctica World Passport Delivery Village” by Lucy + Jorge Orta – it is an imaginary place of happiness free from boundaries, especially those administrative ones. All built using scrap material but not excessively demonstrative of its nature. The couple exhibits one more installation called “Orta Water – Purification Station”, a daring project of treating Huangpu river water and testing its palatability directly on the spectators. Looking through the window at the grey of the river, I must admit I am full of doubt…

There is a number of eco-projects to be found in the biennale. One of those that I fancied is “A liter of light” – so simple yet so efficient: Coca-cola bottles filled with water and installed in the roof bring bright sunlight into the room.

On the other extreme – the complete failure of an artwork: Simon Fujiwara’s “Rebbekah”. A thing so dull, superficial, Japanese tourist kind of reflection… Is the discovery of China being world’s warehouse with an army of anonymous workers still a discovery? Is the suffering of lacking the access to social media for two weeks still a suffering? Should that kind of waste fill the space of a gallery?

A similar approach is taken by Simon Starling and his “The Long Ton” – the comparison of Italian vs. Chinese marble, that is values, seems to be lacking finesse.

Oh, and there is one Polish trace – Monika Sosnowska’s “Stairway” – squeezed and deformed to fit into gallery space (at least that’s what the artist herself claims). Funny, huh?

As for the funny things – check out the photos of Thomas Hirschhorn’s “Spinoza car”.

What else can you find in Shanghai Biennale? A little bit of banality, a little bit of war, politics (but not too much). All in all – worth a visit. Even a second one. I will let you know when it happens (and write about, too).

***

Pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy choć odrobinę interesują się s(S)ztuką. Nowopowstałe Centrum Sztuki Współczesnej (wyglądające trochę jak przeskalowane Tate Modern) ściągneło artystów z całego świata, oddając im do dyspozycji olbrzymie powierzchnie. Co z tego wynikło? Dla mnie osobiście – bolące nogi. Próbowałem obejść wszystko w ciągu jednego dnia ale to zadanie niewykonalne, o ile chce się choćby pobieżnie przyjrzeć temu, co zaproponowali artyści. Przy okazji – wejściówki na teren wystawowy należy teoretycznie rezerwować online, ale w praktyce wchodzi się na krzywy biały ryj.

A w środku – sporo gigantomanii (Huang Yongping – „Kuanyin tysiącręka”; dość/zbyt bezpośrednie nawiązanie do Duchampa), dużo instalacji przestrzennych opatrzonych karteczką „nie dotykać” (te bez karteczki można dotykać pod warunkiem, że strażnicy nie patrzą; na pytanie, czy wolno dotknąć zazwyczaj reagują bezradnym rozłożeniem rąk), sporo wideo (mi osobiście bardzo podeszły prace Olgi Chernyshevej zebrane pod tytułem „Russian Museum” – minimalizm, skupienie właśnie na tym detalu, na którym zazwyczaj się nie skupia, podane w przejrzystej formie, bez napinania się), malarstwo jak do tej pory – do pominięcia, może z wyjątkiem “Republic of Fritz Hanzel” Yang Jiechanga, wielkoformatowej opowieści o niespodziewanym znalezisku w wyburzonym budynku w Muensterze..

Za serce chwyta instalacja Chen Weia – „Salt City” – to właśnie to, co zachodni turysta najbardziej chciałby obejrzeć w Chinach. Wszystkie te stare przedmioty i przedmiociki, których współczesny Chińczyk się brzydzi albo o nich zapomniał. Zrekonstruowane wspomnienie dziecięcych lat, lekko przykurzone, a może przysłonięte mgiełką zapomnienia, wywołują wśród chińskiej części publiczności żywe emocje a przynajmniej uśmiech.

Inną ciekawą „rekonstrukcją” jest „Antarctica World Passport Delivery Village” Lucy + Jorge Orta – to wyimaginowane miejsce szczęśliwości bez granic, zwłaszcza administracyjnych. Wszystko skonstruowane z odpadów, acz swoją odpadowością nie epatujące. Drugą instalacją tej pary jest „Orta Water – Purification Station”, śmiały projekt uzdatniania wody z rzeki Huang Pu i testowania jej walorów smakowych na gościach muzeum. Patrząc przez okna na wijącą się obok rzekę, a zwłaszcza na jej kolor, nachodzą mnie pewne wątpliwości…

Projektów eko- znalazłoby się tu jeszcze kilka. Mnie osobiście przyciągnął pawilonik „A liter of Light” („Litr światła”) – proste ale jakże skuteczne: butelki po Coca-coli wypełnione wodą i wpuszczone w sufit jako lampy.

Na drugim biegunie umieściłbym „Rebekę” Simona Fujiwary – kompletna żenada, pobieżność i japońsko-turystyczne podejście do tematu. Czy odkrycie, że wszystko produkowane jest w Chinach przez anonimowe rzesze robotników to odkrycie? Czy dramat bycia odciętym od portali społecznościowych przez dwa tygodnie to dramat? Czy na tego typu instalacje nie szkoda miejsca?

W podobnym kierunku zmierza „The Long Ton” Simona Starlinga – dość łopatologicznie przedstawiający przewagę marmuru włoskiego nad chińskim, czytaj zachodniej jakości a chińskiej bylejakości (pozornej?).

Nie zabrakło też polskiego akcentu – „Schody” Moniki Sosnowskiej. Zgniecione – według opisu samej artystki – po to, by mogły się zmieścić wewnątrz muzeum. Zabawne.

Z innych zabawnych rzeczy – Thomasa Hirschhorna „Spinoza car” – patrz zdjęcia.

Poza tym trochę banału, trochę wojny, trochę – ostrożnie podanej ale jednak – polityki. Warto. Mam nadzieję znaleźć czas na dokońcczenie przebieżki po szanghajskim biennale. A wówczas przekażę kolejną porcję wrażeń.