Cambodia, 2020.02-03 part 4 (final): Phnom Penh, Kampot

Way to Phnom Penh // Droga do Phnom Penh

No useless babbling here… What I meet on the way is dust, towns, villages … and lots of friendly people, encouraging me to cycle harder with their smiles. The capital city itself greets me with a big fire, traffic chaos (it seems the city sprang out so fast that there was no time to built traffic lights!) and with my friends from Battambang who host me here, too.

//

Tutaj bez zbędnych opisów… Po drodze – kurz, miasta, miasteczka … i mnóstwo przyjaznych ludzi, uśmiechem zachęcających do wzmożonego wysiłku. A sama stolica wita mnie pożarem, chaosem komunikacyjnym (miasto nagle tak się rozrosło, że nie starczyło czasu na wybudowanie sygnalizacji świetlnej!) i … znajomymi z Battambang, którzy i w Phnom Penh mnie goszczą.

 

Kampot

I tag along a group of artists, who organize workshops for kids living in the province. While shooting a video for them, I visit some nice and quaint places.

//

Na wycieczkę po Kampot i okolicach zabiera mnie grupa artystek, która organizuje warsztaty dla dzieciaków na prowincji. Kręcę dla nich klip dokumentujący całe zdarzenie a przy okazji odwiedzam nowe, sympatyczne miejsce.

Cambodia, 2020.02-03 part 3: Angkor Wat temple complex

This is the main reason why everyone comes to Siem Reap and to Cambodia in general. The legendary Angkor temple complex… I hope that the photos will reveal at least a fraction of how majestic the temples feel but also how relentless time is and how intrusive the nature… In a way I am also lucky to be here at this particular moment – the crowds are smaller due to coronavirus…

Practical tip: tourist centre where you purchase entrance tickets is way away from any entrance – better think about it, especially if you are planning a one day visit only. Btw, one day is just enough to see all the temples if you are moving around by bicycle.

//

Oto i główny cel, dla którego przyjeżdża się do Siem Reap i w ogóle do Kambodży. Legendarny kompleks świątyń dawnego imperium Angkor… Mam nadzieję, że zdjęcia, choćby w minimalnym stopniu, oddadzą majestatyczność świątyń, ale i nieustępliwość czasu, który je nadkruszył i natury, która się w nie wdarła… Ja mam dodatkowo to szczęście, że tłumy, przetaczające się przez Angkor Thum (lub Thom, jak kto woli, w granicach którego znajduje się słynna świątynia Angkor Wat) są nieco mniejsze – efekt koronawirusa…

Uwaga praktyczna: centrum, w którym nabywa się bilety, znajduje się zupełnie gdzie indziej, niż sam kompleks świątynny – lepiej uwzględnić to przy układaniu planu zwiedzania, zwłaszcza jeśli to plan jednodniowy. Acha, rower to idealny środek transportu na jeden dzień zwiedzania. Wystarczy wam czasu akurat na zwiedzenie wszystkich świątyń…

Thailand, 2020.02

Thailand… one more time (cycling from Bangkok to Cambodia). // Bangkok raz jeszcze… Rowerem z Bangkoku do Kambodży.

Assumption Cathedral, Bangkok // Katedra Wniebowstąpienia:

Lumpini Park, Bangkok

Chatuchak Market

Wang Saen Suk (Buddhist Hell // buddyjskie piekło)

Wat Sothon Wararam Worawihan (+the town of Chachoengsao)

In between // Pomiędzy

Philippines, 2020.01

Philippines one more time // Filipiny raz jeszcze

A short post this time, mostly photography-filled. And divided into four sections: Lake Taal volcano eruption – Tablas Island – Banton Island – Back to Manila via Lucena + bonus (timetables of ferries connecting different towns/islands).

Tym razem krótki wpis, przede wszystkim fotograficzny. I podzielony na cztery części: wybuch wulkanu-wyspa Tablas-wyspa Banton-droga powrotna do Manili przez Lucenę + bonus w postaci zdjęć harmonogramów kursów promów między poszczególnymi wyspami/miejscowościami.

Lake Taal Volcano Eruption // Wybuch wulkanu na jeziorze Taal

Tablas (Romblon province)

Banton (Romblon province)

On my way back to Manila via Lucena // Z powrotem do Manili przez Lucenę

Ferry timetables // Rozkłady jazdy promów

 

Yarchen Gar + near Tagong, 2018.04

Sharing some images from the trip I had to one of the most amazing places in Sichuan, China: Yarchen Gar (Yaqing Si) buddhist monastery. The view of the monk shanty town (female monks living within the “island”, male monks – outside)  enclosed by meandering river is simply surreal. Too bad the authorities are “developing” the place and tearing it down…

Plus some photos from near Tagong.

//

Wrzucam kilka obrazków z jednego z najbardziej niesamowitych miejsc, które można odwiedzić w regionie Siczuan: klasztor i świątynia Yarchen Gar (Yaqing Si). Widok wyspy szczelnie zabudowanej mnisimi chatkami z byle czego robi spore wrażenie. Z perspektywy turysty – trochę szkoda, że władze próbują “udoskonalić” mnisie miasteczko, głównie poprzez wyburzanie jego części…

Plus kilka zdjęć z okolic Tagong.

Bali, Indonesia 2017.07

Get prepared for all that Bali has to offer – you will have it all brought to you on a golden platter, you will have to try hard to shake off all the hawkers, you will be offered all that you don’t need from drinks to stone massage to zipline to banana boat; and you will be expected to pay a much higher price than a local would… But once you get out of those ultra-touristy areas (that cover a big part of the island, but not all of it …yet) Bali can still impress you – beautiful landscapes, thousands of family temples, delicious street food, smiling and kind people (protip: when on tight budget and not willing to spend money on transportation, politely refuse all the scooter drivers that pull over offering to give you a ride for money, by telling them you will just walk; once he realizes you are serious and he won’t be able to squeeze any money of you, the driver will bring you to your destination for free; it only works out of touristy zones).

I was lucky enough to have contacted Friends of the National Parks Foundation before arriving to Bali and that organized my stay around shooting a video about their activities (and it brought me to the neighbouring island – Nusa Penida). And when not shooting I just roamed around the place:)

***

O Bali powiem krótko: według mnie trzeba mieć jakiś pomysł na tą wyspę, inaczej jej turystyczność potrafi przytłoczyć… Zachodni turysta ma tu wszystko podane na talerzu, nie może się opędzić od różnego rodzaju naganiaczy i naciągaczy, tutaj zrobią mu drinka a tam masaż kamieniami, zipline albo banana boat; oczekuje się od niego, że za wszystko zapłaci kilkukrotnie wyższą cenę niż miejscowy… Ale gdy wydostanie się ze stref turystycznych (które obejmują sporą część wyspy, ale – całe szczęście – jeszcze nie całą) Bali wciąż może oczarować – piękne krajobrazy, tysiące przydomowych świątyń, pyszny street food, uśmiechnięci i życzliwi ludzie (protip: jeśli podróżujesz niskobudżetowo i nie chcesz wydawać kasy na transport, odmów typowi na skuterze, oferującemu podwózkę za pieniądze i powiedz, że pójdziesz piechotą; w wielu przypadkach, uznawszy, że i tak nic z Ciebie nie wyciśnie, kierowca podwiezie Cię za darmo; działa tylko poza strefą turystyczną).

Ja miałem to szczęście, że przed dotarciem na Bali skontaktowałem się z Friends of the National Parks Foundation, co ukierunkowało mój pobyt na nakręcenie materiału video o ich działalności (i zawiodło mnie m.in. na sąsiednią wyspę – Nusa Penida). A w chwilach wolnych od kręcenia – włóczyłem się to tu, to tam:)

FNPF video:

Sumatra, Indonesia 2017.06

Of all the countless islands of Indonesia I decided to visit two: Sumatra and Bali (Lombok doesn’t count as I was there for half a day only just to hop on a plane). Below are some impressions of Sumatran part of my trip.

I owe huge thanks to Rudy, the greatest ever couchsurfing host from Medan and to his flatmate William… It is them (and their jolly bunch of friends) I had a very soft landing in Indonesia and I got introduced to many a local custom. The care they took of me even felt too much at some point but only until I watched some videos of people getting mugged in many cruel ways at night (especially by guys on electric scooters)… It was only then that I understood better why my friends would always give their buddies a ride back right to their door and wait until they safely got in… And the security of Indonesian Chinese (and my hosts are members of that minority) is something one should not take for granted: being the best educated, best earning and not-so-willing-to-marry-Indonesians social group they face some hostile looks from locals on everyday basis and you can sense that there still exists the potential to repeat the pogroms like that one that took place in 1998. Nobody got really punished for 1965-66 anticommunist raids that targeted many innocent Chinese either… And Pancasila, the omnipresent paramilitary organization that very often replaces police in their actions has many of those who caused the above mentioned trouble in their ranks. By the way, I found it astonishing how many of such paramilitary groups were active in almost every borough of the city, advertising their activities on big banners… The police and the army don’t seem to mind…

Enough of that nit-picking though… I began my Sumatran experience with sightseeing the city of Medan – colorful, seemingly quite conservative but a very multicultural city (for North Sumatran standards). An experience I recommend: hang around the mall and let local students interview you… The benefits are mutual – the students get what they need for their classes and you, the foreigner, feel like a superstar for a moment:) I also came across a guy who makes tiny glass buildings using scrap bottles – a very nice person but his business is not going too good and he lives in terrible conditions. If I only had a way to fit his stuff in my backpack I would have bought a glass house or two…

Next stop – Berastagi. This is the perfect place to begin your volcano experience… The trail leading to inactive Mount Sibayak is nice and easy and when you go down on the other side you can jump into (paid) pool with hot (and stinky) water. Mount Sinabung, on the other hand, was a bit too angry to climb it so I only got as close as I could and watched it from a safe distance…

One more important place to visit when in Sumatra is Lake Toba. A very popular tourist destination once, it became a mess after ecological disaster brought upon by sensless fishing. It is slowly getting back in shape but you can clearly see that many of lodging places remember the long gone glory and do nothing to bring the establishment to more recent standards (like something better than a hole and rubber hose in the bathroom – but hey, it’s affordable!).

The Somosir island that rests in the middle of the lake (which in turn is a huge crater covered with water) invites you to wander around and look at the wicked architecture of Batak minority. You can also check out the places that remind you of the rich Batak culture across the ages…

***

Z niezliczonej liczny wysp i wysepek, którymi kusi Indonezja, zdecydowałem się odwiedzić dwie: Sumatrę i Bali (Lombok się nie liczy, bo byłem tam ledwie pół dnia, żeby wsiąść w samolot powrotny). Poniżej trochę wrażeń z pobytu na Sumatrze w formie wizualnej.

Winien jestem wielkie podziękowania Rudy’emu, przesympatycznemu couchsurfingowemu gospodarzowi z Medan i jego współlokatorowi, Williamowi… Dzięki nim (i całej ichniej wesołej kompanii), miałem miękkie lądowanie w Indonezji i ciekawe wprowadzenie w meandry miejscowych zwyczajów. Opieka, którą zostałem objęty, w pewnym momencie wydawała mi się być nadopiekuńczością, dopóki nie obejrzałem sobie internetowych filmików pokazujących nocne napady wszelkiej maści (zwłaszcza z użyciem wszechobecnych skuterów)… Dopiero wtedy trochę się przekonałem do eskortowania każdego ze znajomych pod same drzwi i czekania, aż wejdą do domu i zaryglują drzwi… Inną sprawą jest, że chińska mniejszość w Indonezji (do której zaliczają się moi gospodarze) ma więcej powodów do obaw o bezpieczeństwo: będąc najlepiej wykształconą, najlepiej zarabiającą i niespecjalnie wżeniającą się w indonezyjskie rodziny grupą, na codzień spotykają się z mało życzliwymi spojrzeniami miejscowych, a podskórnie da się wyczuć potencjalną gotowość do powtórek pogromów, jak np. ten z 1998 roku. Wciąż nie jest też rozliczony temat gnębienia Chińczyków podczas czystek antykomunistycznych w latach 1965-66… A Pancasila, wszechobecna paramilitarna organizacja, która wyręcza policję w jej działaniach, ma w swych szeregach autorów wyżej wspomnianych okropieństw. Swoją drogą, zdumiewająca jest mnogość takich instutucji i instytucyjek paramilitarnych – odniosłem wrażenie, że każda dzielnica miasta ma swoich “żołnierzy” i zachęca do wstępowania we własne szeregi na wielkich bannerach… A policja i wojsko nie protestują, chyba tak jest im wygodniej…

No dobrze, dość szukania dziury w całym… Zwiedzanie Sumatry zacząłem od miasta Medan, barwnego, niby dość konserwatywnego ale dość multikulturowego jak na standardy północnosumatrańskie. Z nietypowych doświadczeń – polecam powłóczenie się po mallu i pozwolenie medańskim studentkom anglistyki na przeprowadzenie wywiadu z obcokrajowcem… Korzyść obopólna, studentki mają materiał na zajęcia, a obcokrajowiec przez chwilę czuje się jak gwiazda:) Przypadkiem wpadłem też na Pana, który tworzy rzeźby z odpadów szklanych – bardzo sympatyczny gość, stara się jak może być twórczy, ale biznes kiepsko się kręci i facet mieszka w warunkach urągających człowieczeństwu. Gdybym miał jak toto zapakować, to bym może i od niego kupił jakiś szklany budyneczek…

Kolejny przystanek to Berastagi – to idealne miejsce dla tych, którzy chcą zapoznać się z wulkanami… Trasa do nieczynnego już wulkanu Mount Sibayak jest łatwa i przyjemna, a schodząc z drugiej strony, można wskoczyć do (płatnego) basenu z gorącą (i śmierdzącą) wodą. Mount Sinabung z kolei był akurat trochę zbyt wzburzony, żeby można było się nań wspiąć, ale podjechałem w miarę blisko i popodziwiałem górę z bezpiecznej odległości…

Jeszcze jeden ważny punkt do odwiedzenia na Sumatrze to dla mnie Jezioro Toba. Niegdyś bardzo popularne miejsce turystyczne, popadło w ruinę po katastrofie ekologicznej, którą spowodowało niekontrolowane rybołóstwo. Teraz powoli wraca do formy, ale wiele z miejsc noclegowych jest wyraźnie zaniedbanych i dysponuje standardem z poprzedniej epoki (dziury w podłodze + gumowy wąż jako wyposażenie toalety/łazienki)… Za to ceny przystępne, więc nie ma co narzekać:)

Na wyspie Somosir, mieszczącej się na środku jeziora (które jest samo w sobie zalanym wodą kraterem olbrzymiego – nieczynnego już – wulkanu), można się powłóczyć i popodziwiać odjechaną architekturę mniejszości etnicznej Batak i pozwiedzać miejsca, które przypominają o batakowej kulturze sprzed wieków…

Medan:

Berastagi:

Lake Toba:

Philippines, 2017.03

This time my visit to the Philippines had a purpose or even two: making a chocolate video (big thanks to Mr. Grover Rosit and his family) and meeting a Filipino shaman/wonderhealer/dr quackquack (and that was made possible with a little help from Grochu – https://breakdacycle.com)… And in between I experienced the fiesta during Kadalag-An festival in Victorias City, I tried to approach Mount Kanlaon in Negros island (nope, it was a little too active recently and it was forbidden to get close but I spent some nice time in the nearby village), I visited the shaman-saturated island of Siquijor… And I have some photos and videos to prove it:)

 

***

 

Tym razem wycieczka na Filipiny miała dwa główne cele: zrobienie materiału video o filipińskiej czekoladzie (podziękowanie dla Pana Grovera Rosita i jego rodziny!) i spotkanie filipińskiego szamana (co udało się na bardzo polskiej wyspie Bantayan, głównie dzięki Grochowi, znanemu z https://breakdacycle.com)…  A po drodze udało się jeszcze zobaczyć to i owo – np. tańce i swawole podczas święta miasta Victorias (festiwal znany pod nazwą Kadalag-an Festival), pomrukujący wulkan Kanlaon na wyspie Negros (zbyt groźnie pomrukiwał i obowiązywał zakaz zbliżania się do krateru, ale i tak mile spędziłem czas w pobliskiej wiosce), piękną i szamańską wyspę Siquijor… Materiały wizualne z podróży – poniżej:)

Chocolate:

 

Interview with a shaman:

 

 

Taiwan, 2017.03

My stay in Taiwan only lasted a few days and was limited to Taoyuan and its surroundings so I will skip the writing part. However, you should know that the locals are very kind and helpful and hard drives are pretty cheap. Oh, and the cheapest stay is in the brothel street (and the cheapest ever, um, room is a sort of a closet under the stairs).

***

Mój pobyt na Tajwanie ograniczony był czasowo do ledwie paru dni i geograficznie do Taoyuan i okolic, nie będę się tu zatem wymądrzał i rozpisywał, ograniczę się tylko do stwierdzenia, że lokalsi są bardzo mili i uczynni, a twarde dyski sprzedają tu w dobrej cenie. Acha, i najtańsze noclegi są przy ulicy z burdelami (a najtańszy z najtańszych, hm, pokoi mieści się… we wnęce pod schodami).

Laos, 2017.02

(Scroll down for videos and photos:)

My stay in Laos triggered a reflexion on directions and boundaries of tourism industry development, the development that caters for more and more spleen-ed and lazy tourists (did I just say tourists? My bad – I mean, travelers… None of the thousands or millions of youngsters scaling the very same banana pancake trail would ever want to be called a tourist) and brings them the most amazing and authentic experience. Laos is a great place to ponder on it as – compared with neighbouring countries – their tourism awesomeness level is very moderate, nevertheless, the Laotians keep trying to somehow sell their resources to the visitors. And how, you might ask? They wrap the same old product, pimping it with the “adventure” and “authenticity”. I put those terms in inverted commas because oftentimes that “adventure” boils down to just laying back and letting the guide (of varying degree of competence) do the job and bring the customer to places that he himself could easily reach if he only made a small effort (instead of walking to a nearby village or waterfall just asking the locals about the way many people would hire a guide, who in turn hires a boat that you don’t need and organizes food that you can easily buy yourself). As for the “authenticity” bases on the homestay system: the tourist takes the best spot in the house while the hosts hide in the corners and both parties live next to each other, one being a very profitable piece of furniture/animal and the other – a monkey to take photos of. You can go very “authentic” with all the daytrips available from your local tour operator – you can see the real dwellers of villages, doing their traditional stuff using their traditional ways… That is, until the tourist’s visit is over – then they pack all the traditional stuff up and get back to real life. Some might say – so what, as long as they are earning money that lifts them from poverty… And it is true, to some extent. It’s just that the way that the money goes from the tour operator to the hands of local villagers is not always a very straight one. Oh, and most of tourism-related businesses are foreigner-owned (an interesting thing: you can see a switch in the ownership from Western hands to Chinese hands; either way, it seems that Laotians don’t have the skills, and – more importantly – the capital to own anything in their country).

And one more thing money-wise: it seems that the locals are pretty good at turning the Westerner’s guilt (that applies to the Americans in particular as their bombs punctured the country so badly that the forest fauna has not yet recovered to this day) into money – they charge you everywhere and for everything. Although the whole region is perceived as cheap, Laos, when compared with the neighbours, seems a little expensive, especially given the comparatively modest quantity and quality of tourist attractions.

And I don’t want to discourage you from visiting Laos – not at all! You just need to realize that with those numbers of people visiting the country – and this number is constantly growing as more and more people decide to have a “gap year” and find the true self somewhere on the way (plus hordes of Chinese tourists with their own travel culture; avoid traveling anywhere in Asia the months of January/February, April and early October as these are the times where they all flock to spend their holidays abroad) – this kind of tourism market deformation cannot be avoided. The more you want the authentic experience, the more authentic-ish product you get… And if you want a deeper level of authenticity and uniqueness – the industry will find a way to cater for your needs.

But enough complaining now… Let’s begin the tour. Laos is actually a nice place to visit – beautiful landscapes, numerous temples, picturesque villages, warm and helpful people. And try hitch-hiking there – they don’t even understand the concept but hey are very willing to help you out, including hosting you for the night when you get stuck on the way.

Just ignore the tourist folklore, all the hawkers and children trying to get money from you (whoever taught them that should be severly punished) and find your own way of exploring the beauty of the country.

***

Pobyt w Laosie zachęcił mnie do refleksji nad kierunkami i granicami rozwoju przemysłu turystycznego, celem zapewnienia coraz bardziej znudzonym i rozleniwionym turystom (przepraszam, podróżnikom, żaden z tysięcy a nawet milionów młodych ludzi, przemierzających dokładnie ten sam szlak po Azji Środkowo-Wschodniej, nie życzyłby sobie, żeby go nazwać turystą) jak nawspanialszych i jak najbardziej autentycznych doznań. Laos jest idealnym miejscem do takich rozważań, bo – porównując go z sąsiednimi krajami – nie dysponuje nadmiarem charakterystycznych atrakcji, a mimo to, swoje skromne zasoby próbuje jakoś sprzedać. A jak? Otóż opakowując na nowo to, co wszyscy znamy, umiejętnie operując czynnikiem “przygodowości” i “autentyczności”. Opatrzyłem te pojęcia cudzysłowem, bo w wielu przypadkach ta “przygodowość” oznacza kompletne lenistwo oraz brak samodzielności turysty, zagospodarowane przejęciem danego osobnika/grupy pod opiekę lokalnego – mniej lub bardziej kompetentnego – przewodnika i prowadzenie go do miejsc, do których sam by dotarł przy odrobinie wysiłku (zamiast przejść się do pobliskiej wioski czy wodospadu, pytając o drogę, wiele osób zatrudnia przewodnika, który z kolei wynajmuje łódkę i przygotowuje po drodze posiłek). Z kolei “autentyczność” opiera się np. na homestayach, tworzących już dość solidną gałąź biznesu, polegających na tym, że turyście przydziela się najwygodniejsze miejsce w chacie, podczas gdy rodzina mości się po kątach i przez parę dni jedni żyją obok drugich, traktując się z jednej strony jak dziwnego (i dochodowego) egzotycznego zwierza i z drugiej strony jak małpy do ofotografowania (tym bardziej atrakcyjne, im bardziej tradycyjnie wyglądające i tradycyjnie wykonujące tradycyjne czynności). Wiele “autentycznych” wrażeń dostarczają też rozmaite daytripy, podczas których odwiedza się prawdziwych mieszkańców wiosek, wykonujących rozmaite tradycyjne rękodzieła, tradycyjnie przyrządzających tradycyjne potrawy itp. Natychmiast po zakończeniu wizyty, mieszkańcy rzucają całą tą tradycję w kąt i wracają do normalnych zajęć. Ktoś powie- i cóż z tego, przynajmniej pieniądze z tego przedstawienia trafiają do lokalnych społeczności… I jest w tym sporo prawdy, choć droga, którą gotówka przebywa od organizatora do szeregowego wieśniaka, bywa dość kręta… Swoją drogą, organizator ten często jest obcokrajowcem (przy tej okazji krótka dygresja: o ile do niedawna wszelkie biznesy turystyczne tworzyli biali ludzie z Zachodu, to obecnie nie da się nie zauważyć, że coraz większej ilości miejsc – na razie przede wszystkim hoteli i hosteli – szefują Chińczycy; Laotańczycy najwyraźniej nie mają zmysłu organizacyjnego, a przede wszystkim kapitału)…

I jeszcze parę słów w sprawie pieniędzy – Laotańczycy zmyślnie wykorzystują poczucie winy Zachodu (zwłaszcza Amerykanów, którzy tak im podziurawili kraj bombami, że do tej pory nie odrodziła się fauna leśna) i kasują wszędzie i za wszystko. I za dużo… Choć według standardów europejskich cały region jest tani, to na tle krajów ościennych, Laos wypada dość drogo, zwłaszcza zważywszy na brak spektakularnych atrakcji turystycznych.

Nie chcę bynajmniej zniechęcać do zwiedzania Laosu, wręcz przeciwnie… Po prostu przy takiej liczbie odwiedzających – a liczba ta będzie wzrastać, bo co roku miliony ludzi robią sobie “gap year” i ruszają w drogę celem odnalezenia siebie w pięknych okolicznościach przyrody (do tego dochodzą chmary chińskich turystów, którzy – oprócz tego, że zawsze zjawiają się w dużych ilościach – reprezentują dość specyficzną, hm, kulturę podróżowania; terminy, w których należy spodziewać się chińskiej inwazji w całej Azji to styczeń/luty, początek października, okolice kwietnia) – taka deformacja rynku turystycznego jest nie do uniknięcia… Miliony ludzi pojawiają się, oczekując/żądając autentycznych i niepowtarzalnych doświadczeń, zatem rynek odpowiada na te potrzeby oferując namiastkę tej autentyczności (bo przy takich liczbach odwiedzin na autentyczną autentyczność nie ma szans)… A skoro ta namiastka nam nie wystarcza, skoro potrzebujemy pogłębionej “autentyczności” i wyjątkowości, rynek kombinuje i wykonuje wygibasy, żeby tylko nam zaoferować produkt, jak najbardziej zbliżony do naszych oczekiwań…

Dość narzekań, czas zabrać się za zwiedzanie:) Bo w Laosie wcale nie jest źle – ładne pejzaże, rozliczne świątynie i świątynki, malownicze wioski, sympatyczni i uczynni ludzie. Acha, i spróbujcie autostopu – choć większość Laotańczyków nie rozumie tej idei, to zrobi wszystko, żeby Wam pomóc, łącznie z ugoszczeniem na noc… Wystarczy tylko przymknąć oko na cepeliowość, opędzić się od wszelkiej maści naganiaczy, pogonić dzieciaki z wyrobionym automatyzmem proszenia białego o pieniądze i znaleźć swój sposób na zachwycenie się miejscem, które odwiedzamy.

Poniżej znajdziecie parę filmików i garść zdjęć z mojej wycieczki.

Free the Bears Laos:

Healer’s Visit: