Kobuleti, 2010.07.13

After all the dirt and stench of the previos night, staying in Kobuleti was a really nice change. Clean beach, something like tourist infrastructure, numerous little shops… We get fresh water from wells located in poeple’s backyards – they are always happy to help a Polish person…

A historic event happened in Kobuleti – Bartek let somebody else (me, more precisely) drive Patricia. She was alright, Bartek got neuralgia…

***

Po brudzie i smrodzie nocy poprzedniej pobyt w pobliskim Kobuleti to przyjemna odmiana. Czysta plaża, coś na kształt infrastruktury turystycznej, liczne sklepiki… Wodę pitną dostajemy od przygodnie spotkanych osób, zapraszających do swoich domostw i nalewających do naszego kąpielowo-kuchennego kanistra wody ze studni – wszyscy zawsze chętnie pomagają Polakom…

W Kobuleti następuje również wiekopomne zdarzenie – otóż Bartek zezwala na prowadzenie Patrycji przez innego mężczyznę, a konkretnie niżej podpisanego. Patrycja czuje się dobrze, Bartek dostaje nerwobólów.

Batumi, 2010.07.12

Georgia!

Making our way through the border was not easy – a stamp here, another one there, look in the camera… The other side greets us with completely unfamiliar writing and armies of cows walking the roads as if they didn’t care… We felt as if we were in India.

We entered Batumi – architectonic chaos masterpiece. We walk nearby bazaars – picturesque, that’s for sure – and shops, then we set off to look for some god looking beach to spend the night.

Not much of a choice – the cost near Batumi is poured with stones and topped with rubbish. And this is where we made Chris pass the first exam in his polishness – applying suitable quantities of pepper flavoured vodka.

***

Gruzja!

Przedarcie się przez granicę potrwało dłuższą chwilę – tutaj pieczątka, tam stempel, gdzie indziej źrenica do obejrzenia… Po drugiej stronie witają nas niezrozumiałe szlaczki i tabuny krów wałęsających się po dziurawych drogach. Przez chwilę zastanawiamy się, czy aby zanadto się nie rozpędziliśmy i nie dojechaliśmy do Indii…

Wjeżdżamy do Batumi – arcydzieła chaosu urbanistycznego. Robimy krótki obchód po okolicznych bazarach (malowniczych, jakżeby inaczej) i sklepikach i ruszamy za miasto w poszukiwaniu plaży, która się nam nada do biwakowania.

Wybór jest niewielki – wybrzeże w okolicach Batumi posypane jest kamieniami z dodatkiem śmieci… W takich właśnie okolicznościach wtajemniczamy Chrisa w arkana polskości, stosując pomoce dydaktyczne w postaci lokalnej wódki o smaku paprykowym.

Tortum, 2010.07.11

We were going as fast as we could to get to Georgia before the night but beautiful surroundings near Tortum made us stop. We didn’t even have to say anything – we just new that this was the perfect place to camp – mountains, little river, soft sand… And Bartek could put his car to offroad test which almost ended up with Patricia getting trapped in deep mud…

In the morning we went to see the nearby Osk monastery (built in 10th century). Picturesque-ruinesque, with lots of pigeons cooing from cracks in the walls…

***

Pędziliśmy ile sił w kołach Patrycji ku Gruzji, jednak niedaleko Tortum piękne okoliczności przyrody zmusiły nas do zatrzymania. Właściwie bez słów zrozumieliśmy, że to idealne miejsce na kemping – góry, rzeczka, niebywale delikatny piasek, po którym – nie mogłem się oprzeć pokusie – zacząłem człapać jak dzieciak… Dla Bartka była to również świetna okazja do poszalenia autem w malowniczym terenie (co o mały włos skończyłoby się skutecznym zakopaniem Patrycji w głębokim błocie)…

Z rana natomiast ruszyliśmy zwiedzać pobliski monastyr Osk z X w. Stan malowniczo-ruinowaty, z pogruchującymi nastrojowo gołębiami pochowanymi w pęknięciach ścian…

Kemaliye, 2010.07.10

Getting to Kemaliye took quite a while – mostly because of the Dark Canyon where we could not resist… We had to take photos once in a few hundred meters. The beauty of it was overwhelming.

Late afternoon we arrive in the town of Kemalie (hometown of Serkan who hosted me in Vize), population of 2250, not yet flooded with tourists – but that will change soon as this place is far too beautiful to be left intact. We sleep in little boats in the miniharbour, except for Bartek who always stays in his car for night.

In the morning Patricia is quite unhappy and she won’t have her engine started. We have to get policemen to come down to our little harbour and help us charge the battery. Teshekur ederim!

***

Dojazd do Kemaliye trwa nadspodziewanie długo – wszystko przez Ciemny Kanion, bezwzględnie i uparcie nacierający na nas ze swoimi pięknymi widokami, które – ma się rozumieć – wymagają szczegółowych fotosesji.

Późnym popołudniem udaje nam się jednak dotrzeć do Kemaliye (rodzinnego miasteczka Serkana poznanego w Vize), w którym ledwie 2250 mieszkańców zasiedla malowniczo porozrzucane domki, a do którego potop w postaci armii turystów jeszcze nie dotarł (kwestia czasu – przy walorach tego miejsca – niespecjalnie długiego). Tym razem nocujemy w łódkach przymocowanych do minipomostu w miniprzystani (wszyscy z wyjątkiem Bartka, który tradycyjnie śpi w aucie).

A nad ranem Patrycja odmawia posłuszeństwa – dowiadujemy się, że ładowanie wszelkich baterii z przetwornicy przy wyłączonym silniku jest ponad siły naszego wehikułu. Skórę ratują nam policjanci z zatrzymanego przeze mnie radiowozu, pomagając nam w naładowaniu akumulatora. Teshekur ederim!

Nemrut, 2010.07.09

Nemrut put our vehicle into a real test – steep and winding road uphill made her really tired. And when we were going down our poor Patricia had her brakes sligthly burnt.

But it was well worth it. Nemrut mountain really is impressive – not only thanks to its sculpted stone heads that lay next to the bodies sitting on thrones, manifesting the power of Kommagena’s king, Antioch Teos (1st century B.C.) but to severe yet beautiful landscape panorama. Fotas, fotitas!

While Patricia is cooling down we discuss the next stages of our trip. We will go together at least until Pamir Highway in Tajikistan, then Bartek will have to go back home… And the rest of our team will go their way(s).

As far as the team is concerned – it gets bigger as Chris (English, young, trip of the life) joins in. We met him in the nearby camping site where we also get rid of all the useless stuff we were carrying and offer it to a slightly confused host, Mr. Osman.

***

Nemrut dał wycisk naszej terenówce – strome podjazdy, wijąca się droga, a w drodze powrotnej przepalone hamulce i przymusowy postój na schłodzenie skołatanych nerwów kochanej Patrycji… Zdecydowanie było jednak warto. Góra Nemrut robi spore wrażenie – nie tylko swoimi kamiennymi głowami, odpadłymi od korpusów zasiadających na tronach wokół krhanu usypanego u szczytu góry (rzeźby te które wyglądają na nieco mniejsze niż na folderach… Co wcale nie znaczy, iż rozczarowują – co to to nie!), manifestując potęgę króla Kommageny Antiocha Theosa, urzędującego w I w p.n.e., ale również pięknym w swej surowości pejzażem rozpościerającym się dookoła. Fotas, fotitas!

Gdy po południu Pati się studzi, my opracowujemy ciąg dalszy wyprawy. Nasza wspólna podróż potrwa na pewno do Pamir Highway w Tadżykistanie, po czym Bartek będzie musiał zawrócić… A reszta ekipy podąży na wschód własnymi siłami.

A propos ekipy – na następnych kilka dni powiększy się ona o jednego zawodnika – wieczorem, na pobliskim kempingu u pana Osmana chęć towarzyszenia nam podczas etapu gruzińskiego zgłasza niejaki Chris (Anglik, młodość, żywioł, podróż życia), który dotarł do Nemrut metodą łączoną autostopowo-autobusową. Przed ruszeniem w drogę wietrzymy nieco zawartość bagażnika i obdarowujemy wyraźnie zakłopotanego pana Osmana mnóstwem bezużytecznych gratów.

Kahta, 2010.07.08

Another transporting day leading us to Kahta, a town some forty kilometers from our next goal – Nemrut mountain. We were the only customers of the lousy camping we found, except for one Australian guy riding his motorcycle all around Turkey. The news we got from him made us think about changing our traveling plans… We don’t have the carnet de passage for our car and that makes it impossible to cross a number of countries on the way… We will think about it tomorrow.

***

Kolejny dzień transportowy, a zwieńczeniem jego była Kahta, miasteczko oddalone o kilkadziesiąt kilometrów od naszego kolejnego celu – góry Nemrut. Nocleg na kempingu u antypatycznego typa urozmaica nam rozmowa z Australijczykiem śmigającym przez Turcję na motocyklu. Rozmowa ta okazuje się być jednym z czynników powodujących nagły zwrot w naszych planach wyprawowych. Zdajemy sobie mianowicie sprawę z tego, iż niewykonalnym jest dojechanie autem na Antypody bez dokumentu zwanego carnet de passage, którego załatwienie przed wyjazdem odpuścił sobie Bartek, licząc na improwizację po drodze. Zanosi się jednak na to, iż słynna polska improwizacja nie sprawdzi się w tym przypadku… Ostateczną decyzję co do dalszych planów podejmiemy nazajutrz…

Karatas, 2010.07.07

Scan Holiday type of day, to use the name coined by Bartek… Camping at the beach in Karatas next to Adana was not exthetically appealing… Dark sand, stinky… We were quite happy with water temperature, though – it felt like swimming in a soup. Another suprise came in the evening – local youngsters offered us to wash our dirty clothes in a proper washing machine! How great!

***

Dzień typu Scan Holiday, że pozwolę sobie użyć określenia autorstwa Bartka… Biwak na plaży w Karatas pod Adaną nie dostarczył szczególnych wrażeń estetycznych… Brudnopiaszczyście, niekorzystnie zapachowo… Mile zaskoczyła nas za to temperatura wody – czuliśmy się trochę jakbyśmy pływali w zupie. A pod wieczór kolejna miła niespodzianka – miejscowa młodzież zaofiarowała się, że wypierze nam ciuchy w prawdziwej pralce! Cudności!

Aksaray+Selime+Ihlara 2010.07.05


https://vimeo.com/13476920

Our night ride was full of city and car lights, endless ribbons of smooth roads and heavy rock music. When the dawn came we could admire wavier and wavier landscapes, an early announcement of Kapadocia, first stop on our way. We arrived in Aksaray before noon, found a tourist information centre where they almost spoke English. We got a map of the region and an advice that we should definitely head for Selime.

After a few minutes ride we finally saw those famous conical rock houses forming a whole town; the houses remain undwelled now, some of them are used for storage purposes. It is a true nature’s miracle (assisted with human creativity) resulting from simultaneous eruption of a number of volcanos that covered a huge area with lava that was later subject to long lasting erosion. The rock town in Selime is quite stunning, especially that it is not crowded with tourists that spoil your photo and get noisy… Peace and quiet, emptiness and imagination working to fill those bizarrely shaped houses with people who still populated the place at the end of nineteenth century.

We camp at the bank of the little river that is only clean to some extent. Cows walk by, shepherds stop for a conversation. Surprise, surprise – they speak French as they used to work in Grenoble for a couple of years…

Next day Magdalena and I decide to attack the Mount Hasan that looked so picturesque from the place we were camping. Bartek drives us a little closer only to find that the mountain gets way too big when the distance from it is small. Let’s walk the Ihlara canyon then.

Tired of paying for everything in Turkey we try to find our way around and avoid purchasing tickets. We almost make it but then we come across a guard swimming in the stream going along the valley. Eventually, we spend 5 lira per person and get an invitation for tea in the open air. Our guard tells us the story of his tailor shop that had to be shut down because of the world crisis… But he can’t complain now – in spite of getting paid next to nothing he is enjoying his time in the beautiful place where you spend most of your time in refreshing stream water. Mind the time, we need to sightsee a bit of Ihlara canyon – we say our goodbyes and continue walking.

Not for long… Another guard invites us to his wooden house where he makes his wooden sculptures – snakes, donkey-shaped pipes, you name it… The conversation goes for quite a while, assisted with hot tea and cokies. The canyon is very patient – it is still there when we leave the guard’s post. We were hoping to make it to the exit before the nightfall but it’s quite impossible with all the churches carved in rocks, decorated with icons… 13 km long in total, the canyon let us leave when it was all dark…

***

Nocna jazda dostarczyła nam silnych bodźców w postaci rozjarzonych światłami aut wielopasmowych arterii Stambułu i ciągnących się bez końca gładkich autostrad, których pozazdrościć Turcji mogłoby niejedno europejskie państwo, a zwłaszcza to położone nad Wisłą (mocnych wrażeń dostarczyły nam również ceny na dystrybutorach paliw).

Nadszedł świt i mogliśmy zacząć podziwiać lekko fałdujące, puste pejzaże, coraz to bardziej się wybrzuszające, zapowiadając Kapadocję, pierwszy przystanek na naszej drodze. Przed południem dojechaliśmy do miasta Aksaray, gdzie udało nam się wytropić centrum informacji turystycznej, w którym bardzo miły pan – niemalże mówiący po angielsku – wręczył nam mapę regionu i pomógł nam ukierunkować naszą dalszą jazdę na Selime.

Po paru chwilach jazdy lokalnymi drogami naszym oczom ukazał się widok jakże charakterystyczny dla całego regionu: całe miasteczko skalnych kopców przerobionych na domostwa – obecnie niezamieszkane, choć wciąż tu i ówdzie wykorzystywane w celach magazynowych. Ten cud natury powstał wskutek jednoczesnej erupcji kilku wulkanów, które przykryły lawą olbrzymi obszar, a długotrwała erozja wyrzeźbiła fantastyczne kształty, dla których człowiek znalazł funkcję utylitarną. Kopcowate miasteczko w Selime robi niesamowite wrażenie, zwłaszcza że nie uświadczysz tu tłumów turystów wchodzących w kadr i psujących nastrój… Cisza, pustka i wyobraźnia zapełniająca domy o fantastycznych kształtach mieszkańcami, których jeszcze w dziewiętnastym wieku było tu mnóstwo.

Wieczorem rozbijamy obozowisko przy brzegu częściowo czystej rzeczki, wzdłuż której przechadzają się krowy. Zaczepia nas paru pastuchów tudzież pastuszków, którzy – niespodzianka! – świetnie mówią po francusku. Kilku miejscowych Turków zaliczyło kilkuletni pobyt i pracę w Grenoble, a jeden z dzieciaków pozostał tam, by się uczyć i wyjść na ludzi (obecnie ma przerwę wakacyjną i pomaga ojcu w wypasie bydła).

Kolejnego dnia postanawiamy wraz z Magdaleną wybrać się na podbój góry Hasan, w pobliże której podwozi nas Bartek. Im bliżej jednak góry, tym bardziej miny nam rzedną – to monstrum na cały dzień albo i dwa wspinaczki. Zmiana planów – postanawiamy zwiedzić wąwóz Ihlara (my z wyłączeniem Bartka, który postanowił spędzić dzień na wypoczynie i zbieraniu sił na kolejny etap podróży). Po długotrwałym obchodzie, udaje nam się znaleźć wejście kuchenne, z którego korzystając nie trzeba płacić za wstęp. Niestety, po chwili trafiamy na strażnika pluskającego się w strumieniu biegnącym pośrodku wąwozu i opłatę (5 lira od osoby) musimy uiścić. Otrzymujemy za to zaproszenie do wychylenia kilku szklanek herbaty – wraz ze strażnikiem, jego krewnymi i znajomymi rozkładamy się na trawie i łamiemy oraz wykręcamy angielski. Nasz strażnik opowiada nam, jak to przed kryzysem posiadał swój zakład krawiecki, w którym szył eleganckie ciuchy dla eleganckich dam – a teraz… Teraz też nie ma co narzekać. Praca strażnika, choć średnio płatna i sezonowa, oznacza nielimitowane korzystanie ze słońca, wody i pięknych okoliczności przyrody. Po przydługim acz ciekawym posiedzeniu przechodzimy do zwiedzania właściwego: po obu stronach wąwozu wydrążono liczne domostwa a także główną atrakcję, czyli kościoły, niektóre w całkiem niezłym stanie, z licznymi freskami. Niczym niezmącone zwiedzanie zostaje przerwane przez kolejnego strażnika, który zaprasza nas do swojej drewnianej kanciapy ukrytej między drzewami. A w kanciapce – galeria sztuki użytkowej wyrzeźbionej w drewnie; węże, fajki w kształcie osła i tym podobne atrakcje. Rozmowa rozkręca się na dobre i nie może się zakręcić, wspomagana herbatką i ciastkami… Wąwóz czeka cierpliwie, w końcu łaskawie rzucamy nań okiem – a jest na co patrzeć i energicznym krokiem zmierzamy do wyjścia, łudząc się, że zdążymy przed zmrokiem (odległość między wejściem w Ihlarze a wyjściem w Selime wynosi ok. 13 km, postarajcie się dobrze zorganizować przemarsz). Do Selime docieramy w nocy, uprzednio wywołując solidną dawkę niepokoju u Bartka i jednego ze strażników. Wszystko dobrze się kończy, co wypada uczcić odpowiednią ilością piwa.