Belgrade 2010.04.09 96 km

I didn’t manage to find a host in Belgrade – I guess making last-minute couchsurfing requests was not the best idea…
I went for the hostel that was easiest to find – Friendz hostel was the name and it was a 100% positive experience. You really feel there at home with your family – provided that your family consists of one Swedish military maniac and some crazy architecture students. This was also where I learned some first lessons in recent Serbian history…

The most amazing thing about Belgrade is that everyone you meet seems to be a historian – always with a differing point of view on recent events that happened in ex-Yu… I met a 20-something years old chap that would admit that the period of NATO bombing was the time when he was having the greatest parties of his life – all schools in town were closed and if it were their last party to have they wanted it to be the best one, too. Some others would leave Belgrade to stay safe with their families in the countryside, some would insist on staying and organize concerts during which everybody would wear t-shirts with bombing target painted on them… The elderly would watch the whole tragedy helplessly from their balcony or while taking their dog for a walk… Most of my interlocutors were amused by the way that NATO was trying to locate the generals while they were all aware where they would strike and moved to a safe place. After all the invasion did not erase the old regime’s functionaries from public life, they would only change places… And the Serbs felt sad again about their country losing a piece of land that was historically so important to them… Most of them see Kosovo as a fictional country, another attempt to destabilize the region by the US, thus making the whole Europe weaker.

Some of the modern landmarks are the destroyed building of the Ministry of Defense in the very heart of the city and the embassy of China which is said to have been bombed accidentally. There are some who believe it is true…

I also visited Kalemegdan fortress with its odd open-air warfare vehicle exhibition. From there you have a magnificent view on the Danube and the New Belgrade district. Next to the fortress there is a small park with famous chess players, photographed by every single tourist. I passed by some stalls with souvenirs from the war period. One of my favorite items was a banknote of 50 000 000 000 dinars.

There is also an esplanade along the river bank with numerous ships transformed into restaurants if you like spending too much money…

Also be sure to check out the bicycle lift on Brankov Bridge – there is always a drunk guy operating it, all unhappy that you are disturbing him in his favorite activity…

The square in front of Hotel Moskva is also worth visiting, especially in the morning or noon – you can find a bug crowd of people of different age & sex exchanging football stickers… Madness!!!

From the guys in the hostel I learned about one old Yugoslavian movie – “Walter defends Sarajevo” that is exceptionally popular in China and the actor starring in that production is a celebrated like greatest Hollywood stars… At first, I thought it was a joke but when I called China and confirmed that everybody new the guy I decided to interview Bata Zivojinovic (who played in 200 so called partizan movies and now is retired) to know what the reasons of his popularity in such a distant country were.
After a couple of days research I managed to locate him but he refused to talk to me. Or was it my fake Serbian that discouraged the poor Bata?. Well, I didn’t like your stupid movie anyway…

The greatest surprise, though, happened to me when I was passing the Student Cultural Centre. Through the window I saw people dance and stopped to have a closer look. Then one of the windows opened and a friendly looking couple waved to me and invited me to enter.
For next couple of hours I had a big overdose of tango! Hundreds of couples dancing, soloists performing, people talking, smoking, drinking tango! And the couple were Sana and Nikola, tango teachers; Sana was very kind to invite me to stay at her place where… guess what? They were dancing tango! Some friends came around to join them dancing in their living room and they finally found out that one of them, Janko, used to be Sana’s pupil in primary school where she would teach Serbian. The memories came flashing – Sana would remember Janko’s essays, especially the one in which he would tell what he wanted to do when he would grow up: be a pilot to stay high in the sky… And, in a way, he is doing it now… There were tears, memories and … some very emotional tango to celebrate it.

***

Przed dotarciem do Belgradu nie udało mi się zorganizować noclego – wysyłanie couchsurfingowych zapytań “last-minute” nie zawsze bywa dobrym pomysłem. Postanowiłem zatem zahaczyć się w tym hostelu, który najłatwiej będzie mi znaleźć. Tak się złożyło, że był to “Friendz hostel” zlokalizowany w pobliżu dworca kolejowego. Wyboru nie żałuję, wręcz przeciwnie – gorąco polecam. Będziecie się tam czuli jak u siebie, pod warunkiem, że tolerujecie u siebie właściciela lokalu w osobie Szweda zwariowanego na punkcie militariów oraz paczkę wesołych koleżków studiujących architekturę. U “Friendz” zaliczyłem pierwsze lekcje z historii Serbii…

W Belgradzie każdy jest historykiem i politologiem – wystarczy zapytać, jak dojść do tej a tej ulicy, a w pakiecie wraz z odpowiedzią otrzyma się wykład na temat konfliktów w byłej Jugosławii.
Pewien dwudziestoparolatek wspominał czas bombardowania przez NATO jako najlepszy okres w swoim życiu. Właśnie wtedy zaliczył najlepsze imprezy – wszak każda z nich mogła być tą ostatnią, zatem bawić się należało na całego. Niektórzy wyjechali do rodziny na wieś, inni bawili się na koncertach organizowanych w centrum miasta, przywidziewając koszulki z wymalowanymi tarczami strzelniczymi. Starsze osoby przyglądały się bezsilnie nalotom, stojąc na balkonie lub wyprowadzając psa… Moich rozmówców śmieszyła cała akcja NATO, bowiem ci, w których była wymierzona, wiedzieli dokładnie, gdzie spadną bomby i zdążyli się na czas ewakuować. A po zakończeniu inwazji wrócili do życia publicznego, tyle że z innymi hasłami w ustach. A ludność Serbii została sama, rozżalona utratą kolejnej części ziem, tym razem bardzo ważnych pod względem historycznym. Większość spotkanych przeze mnie osób uważa Kosowo za karykaturę państwa, przejaw kolejnej próby destabilizacji Bałkanów przez USA i jednoczesnego osłabienia Europy.

Najbardziej charakterystycznymi atrakcjami turystycznymi Belgradu są obecnie zniszczone budynki Ministerstwa Obrony Narodowej i Ambasady Chin (uszkodzenie tej ostatniej to ponoć przypadek; niektórzy w to wierzą).

Zwiedziłem również fortecę Kalemegdan, w obrębie której znajduje się między innymi plenerowa wystawa nowoczesnych machin wojennych – dla wielbicieli tematu. Poza tym z murów twierdzy rozpościera się wspaniały widok na Dunaj i Nowy Belgrad. Tuż obok znajduje się mały park, w którym wiecznie przesiadują panowie szachiści, ulubiony temat fotograficzny wszystkich turystów. Trochę dalej rozłożyli swoje kramy przekupnie, oferujący pamiątki z czasów wojny. Mój ulubiony rekwizyt: banknot o nominale 50 000 000 000 dinarów…

Jeśli jedziecie rowerem – koniecznie wybadajcie windę rowerową na moście Brankov, z wiecznie zawianymi operatorami, niezadowolonymi, iż przerywa się im ich ulubione zajęcie.

I jeszcze plac przed Hotelem Moskwa – chmary ludzi obojga płci i w różnym wieku wymienia się naklejkami z piłkarzami. Niewyobrażalne zjawisko!

W moim ulubionym hostelu dowiedziałem się również o istnieniu starego jugosławiańskiego filmu wojennego pt. “Walter broni Sarajeva”, który to obraz zyskał przeogromną popularność w Chinach, zaś odtwórca roli tytułowej, Bata Zivojinovic wciąż posiada tam status megagwiazdy. Z początku nie dowierzałem moim rozmówcom, ale po przedzwonieniu do Chin uzyskałem potwierdzenie – wszyscy znają tam Waltera! Postanowiłem zatem znaleźć gwiazdora (w swoim dorobku ma ponad 200 ról w filmach partyzanckich) i przeprowadzić z nim wywiad na temat przyczyn jego popularności w Państwie Środka.
Po paru dniach udało mi się go namierzyć. Niestety, osiągnąłem nieporozumienie i z wywiadu wyszły nici. Może biedny Bata przestraszył się mojego udawanego serbskiego? Phi, i tak mi się nie podobał twój słaby film…

Największa belgradzka niespodzianka spotkała mnie podczas przechodzenia obok Stenckiego Centrum Kultury… W oknach budynku zauważyłem tańczących parę par i postanowiłem przyjrzeć im się z bliska. Jedno z okien się otworzyło i zostałem zaproszony do środka. A w środku zostałem oszołomiony… Wszędzie tango! Setki par, występy solistów, koncert, wszyscy dyskutują, piją i palą tango! A para, która wciągnęła mnie do środka – Nikola i Sana, nauczyciele tango – okazała się być przemiła. Sana zaoferowała mi nocleg u siebie. A tam – lekcje tango, spotkania tango z tango-przyjaciółmi. Przyjaciółmi, z których jeden – Janko – okazał się być uczniem Sany, gdy ta pracowała w szkole podstawowej jako nauczycielka serbskiego. I pamiętała wypracowanie Janko na temat tego, kim zostanie, gdy dorośnie. Pilotem, napisał, i będzie szybował pośród chmur. Po dziś dzień głowa Janko wciąż jest między chmurami… Były łzy, wspominki i… tango, wypełnione emocjami. 

Novi Sad 2010.04.08 70 km

I only stayed in Novi Sad for half a day and that was wrong of me… It’s the second biggest city in Serbia, with lots of festivals (EXIT festival!) and other cultural events going on, touristic places to visit like the Petrovaradin fortress… Don’t make the same mistake I made.

I only checked out the Danube park – full of crowds at that time of the week. Accidentally, I sat on the same bench with future-famous cinema actor and already-recognized theatre actor – Nebojsa Savic, who told be about his fascination with Gombrowicz, his visit to Łódź and Turkish domination over the region in past centuries. I will try to be up-to date with his career from now on:)

And one more thing concerning famous actors… I was told by my host, Slobodan, about the popularity of Canadian-Israeli TV series called “Tropical heat” in Serbia. Do you even remember the sweating detective Nick Slaughter (!) and his ginger partner, Sylvie? Well, people here DO remember and they care so much that when Rob Stewart who played Nick Slaughter brought his sweat and hairy chest to Novi Sad a year ago he was greeted as a real celebrity – there was a mass hysteria, people wearing the famous Hawaii-shirts and asking for autographs on self-printed DVD covers… The hero ended up staying constantly drunk for a couple of days. Long live Nick Slaughter!

***

W Nowym Sadzie pobyłem dosłownie przez chwilę – nie popełnijcie podobnego błędu, bo miasto jest zdecydowanie warte bliższego poznania… To drugie co do wielkości miasto w Serbii, obfitujące w wydarzenia kulturalne (słynny festiwal EXIT) i bogate w zabytki (forteca Petrovaradin).

Moje zwiedzanie miasta ograniczyłem do małej rundki po centrum i odpoczynku w Parku Dunawskim – pełnym ludzi, jako że weekend właśnie się zaczął. Przypadkiem przysiadłem się do przyszłej sławy aktorskiej kina serbskiego i już uznanej gwiazdy teatralnej – Nebojsy Savica. Opowiedział mi to i owo o swojej pracy, a także o fascynacji Gombrowiczem, wizycie w Łodzi a także wpływie dominacji Turków nad regionem. Postaram się kibicować rozwojowi kariery Nebojsy:)

I jeszcze jedna uwaga w kwestii słynnych aktorów… Pamiętacie serial “Żar tropików”? Spocony detektyw w hawajskiej koszuli – Nick Slaughter i jego ruda partnerka, Sylvie… W każdym razie w Serbii wszyscy dobrze pamiętają i darzą na tyle ciepłymi uczuciami, że w zeszłym roku, przy okazji pojawienia się odtwórcy roli Nicka – Roba Stewarta, w Nowym Sadzie, nastąpiła istna eksplozja tropikalnej histerii – “gwiazdora” na lotnisku przywitała rzesza fanów w słynnych hawajskich koszulach i z płytami DVD z okładkami własnej produkcji, liczących na autograf. Sam aktor był na tyle zaskoczony fenomenem własnej popularności w Serbii, że większą część wycieczki spędził w stanie upojenia alkoholowego…

Bački Gračac 2010.04.07 32 km


https://vimeo.com/11746821

The route was easy and short. The only obstacle to overcome was the smell of rotting carcass at one point – someone threw their dead pigs away next to the road. Better hold your breath when you are passing.

The landscapes were quaint, rural, with lots of open fields. And a pile of rubbish here and there – this is the most popular way of getting rid of the problem, unfortunately.

In Backi Gracac we met Darko’s grandmother – Cvetka – who served us lunch – a true calorific bomb:). A very nice lady who used to work most of her life in local cinema that is not in use anymore. It is while talking to her that I thought to myself: how on Earth could people in ex-Yu fight those wars against each other and figure out who your enemy is, draw the line between nations… Take this family: Darko’s grandmother is originally from Slovenia (she spoke some Italian, too) and her husband, Petar, comes from Croatia. Darko comforted me – I am not the only one wondering…
Actually, the whole region is populated by expatriates from Croatia – the adjective “Backi” in names of towns refers to the name of a region in Croatia.
And there are Romani/Gypsies, of course. We tried to interview one of them – Ljubisha. He has worked at everyone’s place already. Always just a short period of time, though. Eventually his Gypsy soul would take control every time. And it was very difficult to make a serious interview with that fellow, I can tell you…
We also made a little tour of the town… It seems that most of the things have been gradually falling into pieces for past few years, like that little house trembling with turbo-folk music, breaking in two halves (for a moment I imagined that it was the loud music that caused this). There is also a pond once built for military reasons, now used for chill-out purposes.

After that, I got to know the rest of Darko’s family and was fed until I almost exploded. And I was given some extra food for the route in the morning…

***

Trasa krótka i relaksująca. Jedyny zgrzyt to smród rozkładających się zwierząt – ktoś urządził sobie przy drodze składowisko martwych świń. Oddychanie w pobliżu – niewskazane!

Pejzaże płaskie, równinne, wiejskie. Widok psuły tylko pobocza, często zawalone wszelkiego rodzaju śmieciami. To, niestety, jedna z pierwszych rzeczy, które rzucają się w oczy po wjeźdie do Serbii.

W Backim Gracacu najpierw spotkaliśmy się z babcią Darko, Cvetką, która postanowiła nas odżywić za wszystkie czasy… Bardzo miła pani, która przepracowała niemal całe życie w miejscowym kinie – obecnie zamkniętym i nieużytkowanym. Podczas naszej wspólnej rozmowy uświadomiłem sobie, że dla człowieka “z zewnątrz” zawsze będzie niepojętym jak podczas wojny ludzie byli w stanie się połapać przeciw komu należy walczyć – którzy są “nasi”, a którzy nie? Np. babcia Darko pochodzi ze Słowenii (mówi również po włosku), a jej mąż, Petar, to z pochodzenia Chorwat. Darko pocieszył mnie, że nie jestem jedyną osobą, która nie jest w stanie tego pojąć.
Cała okolica pełna jest przesiedleńców z Chorwacji, a przymiotnik “Backi” związany jest nazwą geograficzną w Chorwacji właśnie.
A oprócz tego – pełno tu Romów, jakżeby inaczej. Próbowaliśmy przeprowadzić wywiad z jednym z najpopularniejszych Romów w okolicy – Ljubishą, który pracował już chyba w każdym gospodarstwie w Backim Gracacu. Za każdym razem nie dłużej niż parę dni, bo później odzywała się jego cygańska dusza…

Zrobiliśmy sobie rundkę po miasteczku, które zdaje się konsekwentnie podupadać – największe wrażenie zrobił na mnie dom pęknięty na pół, z którego dobywały się dźwięki ciężkostrawnej muzyki określanej mianem turbo-folk. Przez chwilę wyobraziłem sobie, że to właśnie hałaśliwa muzyka spowodowała pęknięcie… Z atrakcji turystycznych odnotowałem nieco zapuszczony staw, wybudowany kiedyś w celach militarnych, obecnie pełni funkcje relaksacyjno-imprezowe.

Poznałem też resztę rodziny Darko, co zaowocowało kolejnym dokarmieniem i zaopatrzeniem w prowiant na drogę… 

Sombor 2010.04.05 161 km

The first thing to remember when you try to cross the border between Hungary and Serbia is not to try to do this in Bacsszentgyorgy – it’s open only for those who live in the border area, not for internationals. I had myself stopped by border police as they were suspecting I was trying to do something illegal. They were friendly after all, especially when I told them about my traveling plan.
And then I had to cycle back and around to get to Herzegszanto/Back Breg border crossing. And all that wind that was blowing in my back so kindly suddenly became my worst enemy. It started raining and it all became dark before I even entered Serbia… The guy in the booth at the border looked very unhappy (bad weather?) and didn’t like anything of what I told but he gave me the stamp and that counts (he was quite upset thinking I was speaking Russian with him, he only calmed down a little when he learned that it was Polish that I was using).
And the quality of the roads there, my oh my… Slaloming the holes when it’s completely dark is not the best entertainment I can imagine. And all those dogs barking around… Creepy.
There was also a roe deer that jumped just a couple of meters before my bike…
I was really, really glad to meet my host – Darko. He came to the main street in Sombor by car and from then on I followed him to his house where I also got to meet his wife, Miriana. Darko had hitch-hiked a lot across Poland and was happy to thank my country for its hospitality by hosting me humble self. Lucky me!

We started off the following day with some tasty burek (a kind of bread/cake with a filling – white cheese or meat) and went to see Darko at work.
My host has had quite a career as basketball player (this sport is quite popular here and Serbian national team is one of the best in Europe and maybe even in the world) and now works as a coach for kids. I was a little ashamed to find that those 11-year old kids were already playing a lot better than I do…

During my stay in Sombor we would also visit one Polish-Serbian family. The ladies – Barbara and her daughter Renata – seemed to be happy to see a Polish person there and noticed I was getting some tan already, even though there hadn’t been any really sunny day yet this year.

We talked a little about the war that ravaged former Yugoslavia – luckily this region stayed intact. The only ethnic problem, but not a big one, is the non-integration of Hungarian minority – they refuse to learn Serbian language and stay in enclosed communities. And then, there is of course the Romani/Gypsy issue but I’ll come back to that later.

Since Darko had a day off he decided to join me on his bike for a small part of my route – and arranged a stay for me in his family’s house in Backi Gracac…

***

Nigdy, przenigdy nie próbujcie przekraczać granicy w Bacsszengyorgy – znajduje się tam przejście tylko i wyłącznie dla mieszkańców pasa przygranicznego, cała reszta świata powinna się udać do Hercegszanto. Co i ja uczyniłem, nadkładając kawał drogi i walcząc z wiatrem, który do tej pory usłużnie dął mi w plecy, a teraz stał się moim najgorzm wrogiem. Zaraz potem jak wykonałem w tył zwrot, pojawił się samochód straży granicznej z dociekliwymi funkcjonariuszami w środku. Całe szczęście, okazali się być bardzo sympatyczni, zwłaszcza po zapoznaniu się z moim pomysłem na wycieczkę.

Smutny pan na granicy po stronie serbskiej (miejscowość nazywa się Backi Breg) podszedł do mnie nieufnie, żadna z moich odpowiedzi mu nie przypadła do gustu, a najbardziej wyprowadziło go z równowagi, że ponoć mówiłem po rosyjsku – wyjaśniłem mu, że to nie rosyjski, tylko polski i trochę się uspokoił. Grunt, że stempel został przystawiony.

Nie polecam serbskich dróg, zwłaszcza nocą. Slalom między dziurami po ciemku nie sprawił mi wiele frajdy. Dodatkową antyatrakcję stanowił deszcz, tudzież co jakiś czas odzywający się nie wiadomo skąd pies.
Jeszcze jeden bonus stanowiła sarna, która przebiegła przed rowerem w odległości paru metrów.

Mój gospodarz, Darko, wykazał się wyrozumiałością i przyjął mnie z wszelkimi honorami – w ramach wdzięczności za życzliwość z jaką się spotkał, podróżując autostopem po Polsce. Jego żona, Miriana, choć nie do końca wtajemniczona w couchsurfing, była dla mnie również bardzo miła.

Następny dzień rozpoczęliśmy od solidnej dawki burka – chlebo-ciasta z farszem z białego sera lub mielonego mięsa i wybraliśmy się do pracy Darko.
Mój gospodarz ma za sobą karierę sportową – grał zawodowo w koszykówkę w kilku klubach – i obecnie trenuje dzieciaki w wieku 10-12 lat. Z niezłymi efektami – oceniam, że każdy z jego podopiecznych byłby w stanie mnie ograć:)

W Somborze odwiedziliśmy również polsko-serbską rodzinę – spotkałem się z bardzo ciepłym przyjęciem, goście z Polski w tych rejonach to rzadkość:)

Porozmawialiśmy sobie trochę o wojnie, która – całe szczęście – oszczędziła Sombor i okolice. Jedyny problem okołoetniczny stanowią obecnie Węgrzy, niekwapiący się do integracji z miejscowymi i nie władający językiem serbskim. I, rzecz jasna, Romowie – ale to zupełnie inny temat, do którego wrócę później.

Darko miał dzień wolny od pracy, więc postanowił wskoczyć na rower i potowarzyszyć mi przez następny, krótki etap. Kolejny przystanek to Backi Gracac – rodzinna wieś Darko, w której załatwił mi nocleg. 

Györköny 2010.04.04 117 km

OK, that really was optimistic – I thought I could make it to Serbia today but I ended up looking for a hotel in Nagydrog… and there was none.

But first things first.
I cycled along the bank of Balaton, the Hungarian sea where everybody migrates as soon as it gets warm. At this time of year, however, there is nobody hanging out there, no fish snack sold, only a lonely fisherman here or there.
It is quite difficult to get to the lake itself – it seems that almost every little piece of land has already been purchased and covered with a villa.

I had my first nasty experience with a dog – one of those beasts snatched at a belt hanging from my bike-mounted backpack and wouldn’t let go for quite some time. It wasn’t really helpful for my cycling and I guess the poor fellow wasn’t enjoying his time running with his mouth full of fabric… I really like dogs and they seem to like me in general but those relations get altered when I’m on the bike…

Eventually I managed to go as far as Nagydrog where – as said before – there was no hotel to be found.
I had to go back a couple of kilometers as I had been told there was one in Gyorkony. I rode the bike in the dark again, desperate to find a place to stay. In Gyorkony I asked a passer-by for directions and he was so kind to 1. speak in German, 2. call the hotel owner to come. However, the owner was busy celebrating Easter so the hotel option was out. Luckily, the kind passer-by (Martin was his name) offered me to stay in his vineyard hut. But before that I had to join him in his visit to a nearby bar where I met his brother & a bunch of friends. One of them was a German pensioner who spends half a year in his Hungarian vineyard and half the population of nearby villages consists of German pensioners… This motivates the locals to learn German, thus making life easier for tourists like me:)
Martin’s hut felt like a five-star hotel to me. Two floors, three beds to choose from… I was really thankful.

***

Przesadziłem dziś z optymizmem – postanowiłem sprawdzić, czy dam radę dotrzeć do Serbii. Nie udało się, w dodatku nie znalazłem po drodze znaleźć hotelu…

Ale po kolei.

Najpierw przejechałem wszerz Balaton, najgłówniejszy kierunek migracji Węgrów podczas wakacji. Całe szczęście pogoda była akurat fatalna i tłumów nie było:) Tylko tu i ówdzie smutny rybak i pozamykane na klucz smażalnie…
A do samego jeziora dostać się nie jest łatwo – nabrzeże jest szczelnie obudowane różnej maści domkami, rezydencjami i innymi willami…

Zaliczyłem pierwsze (za) bliskie spotkanie z psem – wredna bestia uczepiła się paska zwisającego z plecaka zamocowanego na bagażniku. Przez jakiś czas jechaliśmy razem, choć żadnemu z nas to raczej nie pasowało – ja musiałem w pedałowanie wkładać zdecydowanie za dużo wysiłku, a psu-agresorowi też chyba było nie w smak biec z pełnymi ustami… Nie mam nic przeciwko psom, wręcz przeciwnie, często się przyjaźnimy. Jednak obecność roweru wywołuje u większości z nich nieprawidłowe reakcje…

Jak już wspomniałem, wieczorem rozpocząłem poszukiwania hotelu.
Po kilku konsultacjach okazało się, że w tym celu powinienem się cofnąć z Nagydrog do Gyorkony, wioski oddalonej o parę kilometrów od trasy, którą przemierzałem. Jazda po ciemku przez las nie należała do najprzyjemniejszych, ale w końcu dotarłem na miejsce. Przypadkowo spotkany przechodzień był na tyle miły, że: 1. mówił po niemiecku, 2. zadzwonił do właściciela hotelu, żeby ten przyjechał i udostępnił mi pokój. W święta wielkanocne nie było to jednak wykonalne, wobec czego przechodzień – a imię jego Martin – zaofiarował się, że może mnie przenocować w winnicy. Zanim to nastąpiło, wybraliśmy się do pobliskiego baru w sprawie spotkania towarzyskiego. Poznałem brata Martina i jego znajomych – wśród nich niemieckiego emeryta, a niemieccy emeryci stanowią w okolicy połowę populacji – przez pół roku pomieszkują w winnicach i integrują się z lokalną ludnością, stąd wszechobecna znajomość niemieckiego, stanowiąca dla mnie spore ułatwienie w komunikacji.
Martin przepraszał, że nie zdążył ogarnąć mojej noclegowni, ale ja osobiście nie zauważyłem żadnych niedociągnięć – wręcz przeciwnie, czułem się jak w 5-gwiazdkowym hotelu – dwa piętra i trzy łóżka do mojej dyspozycji! Dzięki, zbawco! 

Guylafiratot 2010.04.03, 72 km

Nice, comfortable route with some quaint rural views and a biker pub a few kilometers from Gyor (not open yet, though). I stopped for a while to have a closer look at the famous Hungarian cows having their siesta next to the road. While I was taking photos, the owner came to me and we had a nice little talk about the Polish-Hungarian brotherhood, the cows (don’t you ever try to milk them or they might make use of those horns!) about his visit to Gdańsk and his son living in Sweden. We both used our un-perfect German to communicate (the most popular foreign language in these parts).
On my way I passed a number of lovely little churches, a monastery and the ruins of a castle in Csesznek (I only saw them from a distance – I didn’t really feel like climbing another mountain:)
Otto is a jolly guy with a serious face – so don’t get fooled:) I met his family (palinka for a welcome) and friends – it was quite a nice evening, though I had to refuse going to a party as I wanted to leave early the following day.

***

Droga łatwa, przyjemna i nie za długa. Mnóstwo malowniczych wiejskich widoków plus pub dla cyklistów (na razie zamknięty). I oczywiście słynne węgierskie krowy. Zatrzymałem się, by urządzić im sesję fotograficzną. Po chwili zjawił się właściciel – bardzo przyjaźnie nastawiony starszy pan, jeszcze bardziej przyjazny, gdy dowiedział się, że jestem Polakiem – wszak wiadomo, że Polak i Węgier – dwa bratanki, którą to frazę wyrecytował bezbłędnie po polsku, po czym nauczył mnie wersji węgierskiej. Następnie przeszliśmy na marny niemiecki i pogawędziliśmy o krowim biznesie (węgierskie krowy nie nadają się do współpracy mlecznej – posiadają mocny kontrargument w postaci imponujących rogów), Gdańsku, w którym mój rozmówca bywał w celach handlowych i o jego synu, pracującym obecnie w Szwecji.
Po drodze minąłem parę sympatycznych kościółków, klasztor i ruiny zamku w miejscowości Csesznek. Ograniczyłem się do rzucenia okiem z daleka – wszelkie pagórki staram się omijać szerokim łukiem…
Mój gospodarz, Otto, to bardzo pogodny gość o twarzy ponuraka, stanowiącej idealiny kamuflaż:) Całe szczęście nie dałem się zmylić. Miałem przyjemność poznać jego rodzinę (palinka na powitanie) i przyjaciół. Odpuściłem sobie natomiast wieczorną imprezę – postanowiłem ruszyć w drogę wczesnym rankiem.

Györ, 2010.04.01, 96 km

After borovicka night I set off a little late. And luckily I did. I was on the road just the right time to see the fields wake up… They were all breathing out the steam and with the wind added it felt incredible. I rode my bike into the milky mist and on to Gyor…

After a couple of hundreds of kilometers I had made so far since Katowice I needed some relaxation. And Gyor was definitely the place to do it – with its great hot bath facilities. I spent the whole day sitting, floating, rolling, sleeping in warm water… Not much time left for visiting the city itself, though I did notice the splendid architecture – the churches and the immense town hall, nice little pedestrian walks, the new fountain… It could be a nice place to visit again. However, Easter was approaching and my host, David, had to leave. Before doing that, though, we had a soiree of Hungarian sausages and palinka. And his flatmate, Otto, invited me to stay at his place for the next stage of my trip.

***

Borovicka dała mi w kość i dość późno się wybrałem w drogę. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło… Trafiłem na magiczny moment – pola za miastem właśnie zaczęły się budzić i wydychać nagromadzoną przez noc wilgoć a wiatr gonił obłoki pary w tę i z powrotem. Wjechałem zatem w mleczną masę i popedałowałem do Gyoru na Węgrzech.

Po paru setkach kilometrów przejechanych od Katowic potrzebowałem odpoczynku. A trudno o lepsze miejsce na relaks niż gorące łaźnie w Gyorze (i w całych Węgrzech). Pluskałem się, taplałem, dryfowałem i podsypiałem w ciepłej wodzie przez cały dzień. Zwiedzanie miasta zostawiłem na następny raz – choć nie da się nie zauważyć wspaniałej architektury – tu i ówdzie secesyjnych fasad, imponującego gmachu ratusza, kościołów i malowniczych uliczek…
Zbliżały się święta wielkanocne, wobec czego mój gospodarz, David, musiał się zbierać i ruszać do rodzinnego Budapesztu, ale zanim to nastąpiło, urządziliśmy sobie sesję kiełbasiano-palinkową. A Otto, współlokator, zaofiarował się, że mnie przenocuje na następnym etapie podróży.

Nitra, 2010.03.29, 85 km

This was supposed to be another short stop on my way, but with guys as hospitable as Pavel & Daniela – it was simply impossible to leave right away…
Nitra is a town packed with students, buzzing with cultural life (in Poland a town of this size would have no cultural life at all), with a nice open-air pub (that felt almost warm enough at this time of the year:) where I was invited to try borovicka (yeah!). We also came across a hardcore concert by Canadian band with the subtle name of F**k the Facts. You wouldn’t believe that such a nice little girl could make such awesome noise… Then we climbed the castle hill dominating over the city… A splendid view, especially when you cross the fence:) On our way back we stopped at the monument of the first couchsurfers ever – missionaries Kyrill and Methody.
Next evening we met Pavel&Daniela’s friends – Brice, the French guy, who treated us with some delicious crepes, a Spanish couple that create hand-made jewelery and Norbert (aka Deaf Norbert and Darth Norbert) who was trying to fill me with as much borovicka as possible so that I can ride my bike faster to Asia. Later that night we all spoke languages…

***

Kolejna zmiana planów… Z Nitry nie sposób się szybko wyrwać, zwłaszcza, gdy gospodarzem jest tak rozrywkowa para jak Pavel i Daniela.
Nitra to miasto bardzo studenckie, z zaskakująco bogatym życiem kulturalnym (w Polsce, w miasteczku o tych rozmiarach, byłoby to nie do wyobrażenia) i sympatycznym pubem na świeżym powietrzu (pogoda była prawie odpowiednia:), gdzie wygodnie się rozsiedliśmy i kosztowaliśmy borovicki – wrażenia bardzo pozytywne. Trafiliśmy również na koncert hardcore kanadyjskiego zespołu o poetyckiej nazwie F**k the Facts – nigdy byście nie pomyśleli, że taka miła, drobniutka dziewczyna potrafi z siebie wydobyć równie przerażające dźwięki… Następnie wspięliśmy się na górę zamkową, z której widok na miasto jest przewspaniały (zwłaszcza po przedostaniu się przez barierki na szczycie:) W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy pomniku pierwszych couchsurferów w historii – Cyryla i Metodego.
Następnego wieczora wybraliśmy się z wizytą do znajomego – Brice’a z Francji, który podjął nas przepysznymi naleśnikami. W imprezie uczestniczyła również parka z Hiszpanii, projektująca i wytwarzająca biżuterię oraz Norbert (Darth Norbert:), który próbował we mnie wtłoczyć jak najwięcej paliwa w postacji borovicki – wszak nazajutrz miałem jechać do Azji:)

Prievidza, 2010.03.28 66 km

This part can be described shortly: lots of pushing the bike uphill and then going downhill at 50 km/h. Short, but quite demanding route for beginner cyclist.
I didn’t have that much time to walk and sightsee Prievidza as I was busy testing Slovak beer with Juraj, my host. And the very next morning I left for Nitra.

***

W skrócie: dużo pchania roweru pod górę, a potem zjazd z prędkością 50 km/h. Niedługi odcinek, ale dla początkującego rowerzysty dość wymagający.
Na zwiedzanie Prievidzy zabrakło czasu, bo wraz z Jurajem, moim gospodarzem, skoncentrowaliśmy się na testowaniu słowackiego piwa (testy wypadły pomyślnie).
A rano ruszyłem w kierunku Nitry.

Zilina 2010.03.26 72 km

One of the basic rules I set for this trip was that I should always arrive at my destination before it gets dark… And Zilina was the place I broke that rule for the first time… And not only because I spent some time admiring the beautiful view of mountains around (Malá Fatra, Súľovské vrchy, Javorníky and Kysucká ranges encircle the city) but mostly due to the reason that my host’s place was located quite far away from the city centre and it took me quite some time to find it. But when I eventually did, I was more than happy to see Peng, my Chinese friend whom I had met a year before during Berlin Beach Camp – the massive Couchsurfing member gathering.

Zilina was all about football at that time – the World Cup trophy was arriving in the city and a whole show was organized around that event – concerts, 3d movie, cheerleader dances (all the girls were wearing fake aphro to bring some South African feel) and a huuuge queue to take photos with the trophy itself. Little did we know that we would stand in line for more than one hour and have just 2 seconds to spend with that little golden thingie (we would not even be allowed to take photos by ourelves, all was done automatically). I was trying to make a funny pose but the security guy got angry – I put on a sad face then, which resulted in not getting any photo at all.

Fortunately, there were other activities to do – walking the old town was quite nice despite the chilly weather. I also got to know Peng’s friends from around the world – I was surprised to find that in a city of 85,000 population you find so many foreigners – students, volunteers… Actually, the only Slovak I got to know was Peng’s landlord who came at night asking us to end the world cuisine party that got out of control:)

All in all, Zilina was so much fun that I stayed there a lot longer that I would expect.

***

Przed wyjazdem postanowiłem sobie trzymać się sztywno zasady “żadnej jazdy po ciemku”. Cóż, w Żilinie przyszło mi po raz pierwszy nie zastosować się do powyższego. Do mojego gospodarza dotarłem z opóźnieniem spowodowanym po części zagapieniem się na imponującą panoramę gór okalających miasto (łańcuchy: Malá Fatra, Súľovské vrchy, Javorníky i Kysucká; sama Zilina położona jest dość nisko – ok. 300 m n.p.m.), a zwłaszcza problemami ze znalezieniem właściwego adresu. W końcu jednak udało mi się dotrzeć na miejsce…
Zostałem podjęty przez Penga, couchsurfingowego znajomego poznanego podczas Berlin Beach Camp w 2009 r.

W Żilinie panowała bardzo futbolowa atmosfera, a to ze względu na przybycie pucharu mistrzostw świata w piłce nożnej. Koncerty, film 3d, dużo znanego napoju gazowanego i czirliderki z perukami afro cobyśmy – mimo chłodnego wietrzyka – poczuli się jakbyśmy byli na Czarnym Lądzie… A na deser przedługa kolejka do zdjęcia z trofeum – nastaliśmy się w niej przez ponad godzinę tylko po to, by postać przy pucharze przez dwie sekundy! W dodatku nie wolno było wykonać zdjęcia osobiście, cała procedura odbywała się automatycznie, jak na taśmie w fabryce. Postanowiłem przybrać głupią pozę, ale ochroniarz zdecydowanie mi zabronił. W związku z tym postanowiłem nie uśmiechać się podczas robienia zdjęcia… i za karę fotografii nie otrzymałem.

Całe szczęście, w Żilinie, oprócz zbliżeń z piłkarskim pucharem dozwolone są i inne rzeczy. Całkiem przyjemnie zwiedza się starówkę, sympatyczną i niemęczącą swoimi rozmiarami.

Peng zorganizował u siebie w mieszkaniu imprezę kulinarną – kuchnie świata, na którą przybyło mnóstwo obcokrajowców – studentów i wolontariuszy. Byłem zaskoczony liczbą innostrańców przybywających w mieście, którego do tej pory – błędnie, jak się okazało – nie posądzałem o przesadny kosmopolityzm. Jedynym Słowakiem, którego poznałem, był właściciel mieszkania Penga, który zjawił się w środku nocy i przerwał nam zabawę, która zdążyła się wymknąć spod kontroli, zwłaszcza pod względem decybelowym.

Wieczór zakończyliśmy w parku, organizując zawody sportowe i dzieląc żółtą koszulkę lidera na trzy równe części, bo przecież wszyscy są zwycięzcami.