Tutrakan 2010.04.26 65 km

Directly after all the Bucharest activities I hitch-hiked back to Giurgiu, took the bike and left for another daily ratio of cycling… This time it felt a lot harder, though – I was falling asleep all the time and as soon as I crossed the bridge between Giurgiu and Ruse (interesting construction by the way – it is the first bridge ever built not to go straight across the Danube, it makes a smooth curve instead) I lay in the grass to have a little nap…
In Tutrakan, fishermen town, I found a nice hotel with a help from passers-by and policemen. The owner of the place was a sailor who used to work on a ship with some Poles – his Polish was very good, he was even using the right cursing words, applying them with wrong timing, though.
The hotel itself was an old fishermen house with its old character preserved. Not very cheap (9 Euros) but definitely worth the price. It felt so nice that I forgot to give back the key when I was leaving in the morning and the family of the owner had to chase me with their car outside the town to get it back…

***

Bezpośrednio po zdarzeniach w Bukareszcie, dostałem się autostopem z powrotem do Giurgiu, gdzie pobrałem uprzednio pozostawiony rower i ruszyłem w kierunku Bułgarii. Tym razem, po dwóch nieprzespanych nocach, było dość ciężko. Po przejechaniu mostu między Giurgiu a Ruse (swoją drogą, ciekawa konstrukcja – to pierwszy most na świecie, którego trasa biegnie po łuku), urządziłem sobie małą drzemkę w trawie na poboczu…
W Tutrakanie znalazłem miły hotel – z pomocą przechodniów i policjantów, którzy wezwali właściciela, który okazał się być marynarzem, pracującym na statku z Polakami, a jego znajomość polskiego była imponująca. Opanował zwłaszcza nasze swojskie przekleństwa, dekorując nimi każde zdanie – tyle często co nierytmicznie…
Hotel okazał się być starą rybacką chatką – odnowioną ale z zachowanym charakterem. Nie było przesadnie tanio – 9 Euro – ale było warto. Spodobało mi się na tyle, że rano zapomniałem oddać klucze i rodzina właściciela musiała ruszyć za mną w pościg samochodem…

Bucharest, 2010.04.24 60 km

Bucharest was a difficult experience for me – not enough sleep, too many bars and too many cheap shoarma kebabs.
The only tourist attraction or *kind of attraction* I really got to see was the Building of Parliament that is said to be one of the few buildings that can be seen form the outer space… I saw it from the surrounding-park space and it was pretty impressive with its size but not with architectural stylishness…
Though it was chaotic and under construction, I found the old town OK, with all sorts of pubs to hang out in until the morning (which solved the issue of accommodation). It felt like a Mediterranean city without a sea.
I found Herastrau Park surprising, mainly because of Micheal Jackson monument and a little walk named after him (Him). In that very park you can rent a bike for free for two hours (you have to wait in line to get it for one hour, though) and cycle around trying not to kill flocks of pedestrians and fellow killer-cyclists…
There was also a big skatepark full of kids and senior kids. I came across a group of jugglers practicing their art and encouraging passers-by to give it a try. Later on, some of the jugglers would do an impressive fire show, too…

***

Bukareszt nieco mnie zmęczył – za mało snu, za dużo imprez i tanich kebabów…
Jedyną tak zwaną atrakcją turystyczną, która zaliczyłem, był budynek parlamentu, olbrzymia konstrukcja, ponoć widoczna z kosmosu. Z całą pewnością była dobrze widoczna z poziomu trawy, na której się wylegiwałem w okalającym parlament parku. Wrażenia estetyczne, poza wielkościowymi – żadne.
Mimo chaosu i rozkopania, stare miasto należy uznać za plus dodatni – mnóstwo knajp rozmaitej maści, działających często do samego rana (co załatwiło kwestię noclegu ale nie snu). Atmosfera bardzo śródziemnomorska, zabrakło tylko mew i morza.
Park Herastrau był pewnym zaskoczeniem, zwłaszcza ze względu na pomnik Michaela Jacksona i uliczkę jego (Jego) imienia. W parku tym można za darmo wypożyczyć na dwie godziny rower (a także odczekać w kolejce godzinę, żeby się do niego dostać) i hulać dookoła, starając się nie rozjechać żadnego z tysięcy przechodniów, tudzież nie zderzyć się z innym szalonym rowerzystą.
Wśród alejek i skwerów schował się również skatepark, w którym na wszelkich możliwych urządzeniach kołowych szaleje młodzież i młodzież starsza. Trafiłem również na paczkę żonglerów, prezentujących własne umiejętności i zachęcających osoby postronne do spróbowania własnych sił. A wieczorem – pokaz żonglerki z ogniem w roli głównej…

Buzescu, Giurgiu 2010.04.23 124 km

What an amazing place on my way! The whole town is filled with palaces of different kinds, each of them trying to be greater, shinier, fatter than the neighbour’s. This place is almost 100% populated by Romani people. Different stories are told about how they managed to finance erecting those pompous constructions. Drug dealing, theft, selling women. There is also a legend that says that in each of those houses a hundred of inhabitants live – without furniture or even toilets. I will never know – I didn’t manage to communicate with the kids I met – they only speak their own language that I cannot fake.

Passing next to one of those magnificently ugly palaces with my mouth open with awe, I was stopped by one of their residents sitting on an abundantly decorated bench. She asked me for a cigarette. I don’t smoke, sorry…

The remaining part of the route to Giurgiu was easy and flat. I arrived later than expected, though – again due to Google Maps calculation error… The whole distance from Gardesti to Giurgiu was 124 km but GM would say something totally different.

In villages preceding Giurgiu I was having nicest welcome so far – every older person whom I greeted would give me their individual blessing (the things they said would never repeat…), the kids would run to the side of the road to give me high five one after another – it didn’t help to keep my balance but it surely helped my morale:)

There was a big feast going on in Giurgiu because of St. George holiday – there was a lot of beer, sausage and loud music but I guess I wasn’t in the right mood…

***

Po drodze zawitałem w miejscu wyglądającym na pochodzące z zupełnie innej rzeczywistości. Niemal sto procent populacji Buzescu stanowią Romowie. I mają swój specyficzny styl mieszkania… Na architekturę miasteczka składają się właściwie nie domy, lecz pałace, każdy jeden większy i wspanialszy od sąsiedniego. Po Rumunii krążą różne historie na temat sposobu sfinansowania budowy tych konstrukcji – narkobiznes, handel kobietami, kradzieże… Według miejscowych podań w każdej rezydencji mieszka po sto osób, bez mebli i bez toalet, słowem ważny jest jedynie przepych na zewnątrz. Jak jest naprawdę nie udało mi się dowiedzieć, języka romskiego nie jestem w stanie zasymulować…

Przechodząc obok kolejnego megaozdobnego monstrum, z zadartą głową i rozdziawioną gębą, zostałem zatrzymany przez mieszkankę willi, wypoczywającą na eleganckiej ławeczce – czy nie mam do odstąpienia papierosa? Sorry, ja niepalący…

Pozostała część trasy do Giurgiu była cudownie płaska i niewymagająca wielkiego wysiłku. Mimo to na miejsce dotarłem z opóźnieniem – winowajcą znów było Google Maps. Pełna odległość od Gardesti do Giurgiu wyniosła 124, zaś GM zaproponował wersję o wiele bardziej optymistyczną.

W wioskach poprzedzających Giurgiu spotkałem się z najsympatyczniejszym do tej pory przyjęciem przez miejscowych – każdy ze staruszków, którym się ukłoniłem, pozdrawiał mnie, układając naprędce własną formułkę, dzieciaki podbiegały i przybijały mi piątki podczas jazdy – co na pewno nie ułatwiało utrzymania równowagi ale za to jakże podnosiło morale!

Po przybyciu do centrum Giurgiu załapałem się na wielką imprezę piwo-kiełbasiano-paramuzyczną spowodowaną dniem świętego Jerzego, ale nie byłem w odpowiednim nastroju…

Gardesti 2010.04.22 142 km

My next stop was Gardesti, a little village where the mother and grandmother of Alex live. I was given some very precise directions how to get there, otherwise it would have been very but very hard… By the way, never thrust the distances that Google Maps gives you. Add a quarter of the distance not to have a bad surprise…

Upon arrival I put my fake Romanian to operation again and talked a bit about life in the countryside. Not only we talked about it but I also experienced it with my own stomach:) I had some real milk from a cow that stayed in the barn next to the house. Real eggs from real chickens, real cheese, vegetables and wine… I haven’t had a meal so tasty for a long time.

The next day the ladies would not let me go without a bag of food for the route. And I was really moved by their hospitality…

***

Moim kolejnym przystankiem było Gardesti, mała wioska, w której mieszkają mama i babcia Alex. Otrzymałem bardzo dokładne wskazówk odnośnie trasy – bez nich w życiu nie dałbym rady tam dotrzeć.
Przy okazji – nie ufajcie zbytnio wyliczeniom Google Maps – lepiej zawsze dodać parę, paręnaście kilometrów by potem uniknąć nieprzyjemnych niespodzianek.

Po dotarciu na miejsce ponownie zastosowałem mój sztuczny rumuński, który znów okazał się być przyswajalny dla rozmówczyń. Pogadaliśmy trochę o życiu na wsi i w mieście, a przede wszystkim jedliśmy i jedliśmy (tzn. ja jadłem, a obie panie wciskały we mnie, ile wlezie). Prawdziwe mleko przed chwilą wydojone z krowy schowanej w pobliskiej oborze, prawdziwe jaja od prawdziwych kur, prawdziwy ser, warzywa, wino… Dawno nie miałem przyjemności kosztować równie pysznego jadła…

Nad ranem otrzymałem dodatkowy pakunek z prowiantem na drogę. Gościna i życzliwość obu pań były niesamowite…

Craiova 2010.04.20 95 km

Getting to Craiova was easy except for the ferryboat from Vidin to Calafat, Romania… There is no schedule, you just need to be lucky to hop on the boat when it’s there. I arrived at the pier some 2 minutes too late and hate to wait for 1,5 hour…
Rain was a faithful companion during that day. At some point it was pouring so heavily that I had to stop and hide in a little shop/bar in some village. Soon I had a couple of local bar-goers asking me all sorts of questions – in Romanian, of course. I put my French into operation and tried to make it sound Spanish enough so that it becomes similar to Romanian. It worked surprisingly well and soon a bunch of sixty-something year olds was explaining me the miracles that a GPS would bring upon me If I had one. I remained unconvinced, however, and when it stopped raining I set off for Craiova.
Where I was received by Raz, his girlfriend Alex & his family – and it really was a warm welcome. I tried some family-produced wine – it was delicious and probably quite strong. I was also shown around the city – the main square was still decorated with some huge kitschy Easter decorations. We also walked the nature museum located nearby – it had been renovated recently with EU money and the investment definitely was worth it. Some of the stones and birds you can see in there (the birds are not alive, of course) are really amazing…
I also got to taste some mamaliga, the dish that would make me scared whenever I even heard about it. But when I tasted it – it was really good. It’s corn-based and difficult to compare with anything else…

***

Dotarcie do Craiovej nie stanowiło problemu, wyjąwszy oczekiwanie na prom do Calafat w Rumunii. Brak jakiegokolwiek rozkładu jazdy sprawia, iż należy liczyć na łut szczęścia. Mi takowego akurat zabrakło – spóźniłem się o jakieś 2 minuty i na następny prom przyszło mi czekać półtorej godziny…
Deszcz był tego dnia moim wiernym towarzyszem. W pewnym momencie zaczął tak ostro zacinać, że musiałem się schronić w wioskowym baro-sklepie. Po chwili zostałem otoczony kordonem bywalców lokalu – starszych panów, którzy bardzo chcieli się ze mną porozumieć. Po rumuńsku, rzecz jasna. Włączyłem zatem mój francuski, przetworzyłem wymowę na bardziej hiszpańską i czekałem na reakcje. O dziwo, komunikacja wyszła nam całkiem nieźle – po paru chwilach ekipa sześćdziesięcioparolatków próbowała mnie przekonać do cudownego wynalazku, jakim jest GPS. Pozostałem nieugięty i ruszyłem w drogę, gdy deszcz zelżał…
W Craiovej zostałem podjęty przez Raza, jego dziewczynę – Alex i sympatyczną rodzinkę. Na wstępie skosztowałem domowego wina w kilku wersjach – wszystkie przypadły mi do gustu. Zostałem również oprowadzony po mieście – plac centralny był wciąż przystrojonony monstrualnych rozmiarów dekoracjami w bardzo złym guście. Odwiedziłem muzeum przyrodnicze, niedawno przemodelowane za pieniądze z UE. Choć w tych rejonach z pieniędzmi z Unii dzieją się różne dziwne rzeczy, to tym razem inwestycję należy uznać za udaną. Ekspozycja jest ciekawa, wypchane zwierzaki wyglądają imponująco, różniaste minerały mienią się wszelkimi możliwymi kolorami… Polecam.
I najważniejsze – spróbowałem mamałygi, której smaku bardzo się obawiałem i …przeżyłem. Ci, którzy nie kosztowali, niech żałują.

Vidin 2010.04.17 102 km


https://vimeo.com/11778243
https://vimeo.com/11778718

Getting to Bulgaria was a bit hard since I had to cross the mountains (otherwise I could have followed the coast but it would have made the route a lot longer) but the picturesque villages made up for all the struggle.
At the border I learned some basic words in Bulgarian (“zdrastie”or “zdravej” for “hello”, “blogodaria” for “thank you”) and was ready for the new country…
At least I thought so… But Bregovo, the town at the border, was like a heavy blow on the head… I felt I was entering a different world, post-nuclear maybe, where humans were no more and the animals took over the power, wandering the streets, hiding in houses that would fall apart soon. Big factory buildings that have never been completed and now crumbling down… It is only after some time that I noticed a lonely shepherd walking in the distance. But it still felt like a different world to me.

Entering Vidin was no fun at all – I arrived after dark and found the entrance to the city closed for road works. Some kind people tried to help me find a shortcut to the city centre which resulted in another angry dog experience and being lost again. Eventually, I made a big tour to reach Vidin and the city gave a weird welcome with some really terrible roads and pimp&hoe teams on the way…
But all the bad memories were gone when I met my host – Liene, Latvian girl doing a volunteering job in Bulgaria. We sat in a restaurant and filled our stomachs with some delicious kofte and talked a little about Liene’s job that consists in helping Romani street children to get adapted to life in Bulgarian society.
Next day we visited the the mahala (neighborhood) where most of Vidin’s Romani people live and saw the the Center where Liene works. The kids have classes in Bulgarian and English (the Romani language is forbidden as some of the teachers can’t understand it), they learn to use computers, play games and hang out with the “right people”. Some of the staff here are Romani – and in their own milieu they are perceived as nuts… Take Rusin, for example: he is 25 and still not married. He is studying Bulgarian literature – what for? He has already had an interesting career – he participated in creating a local TV channel – what a strange job to have! And he tries to help other people living in the mahala – why should you care?
All in all, the place is very small and can only host few kids but it’s definitely worth developing, despite the omnipresent chaos:). There is just too many young Romani that live with no perspective in the dregs of society…

***

Dotrzeć do Bułgarii nie było łatwo ze względu na góry, przez które musiałem przepchnąć mój wehikuł (można również jechać wzdłuż nabrzeża, ale nadkłada się wówczas kawał drogi), ale widok malowniczych wiosek wynagrodził mój trud (inną sprawą jest, jak sięludziom w tychże wioskach żyje).
Sympatyczny celnik nauczył mnie paru podstawowych zwrotów po bułgarsku – zdrastie albo zdrawej = dzień dobry, błogodarja = dziękuję – i już byłem gotowy do podboju Bułgarii…
Tak mi się przynajmniej wydawało. Jednak wjazd do Bregova, przygranicznego miasteczka, stanowił dla mnie spory szok. Przez chwilę miałem wrażenie, że znalazłem się w innym świecie – postnuklearnym, w którym zabrakło miejsca dla ludzi, a natura zgłosiła się po to, co do niej zależy. Biały koń przechadzający się wśród niedokończonych budowli, obecnie popadających w ruinę, owce przechadzające się po starych domostwach, wszystko opuszczone, zniszczone, porośnięte mchem… Dopiero po jakimś czasie dostrzegłem w oddali samotnego pastuszka, ale wrażenie przebywania na innej planecie pozostało…

Wjazd do Vidina okazał się być nie lada wyzwaniem. Po pierwsze, znowu dojechałem po zmroku. Po drugie, główna ulica prowadząca do centrum była całkowicie rozkopana, wstęp wzbroniony, radź sobie sam. Strażnik budowy próbował mi pomóc, wskazując skrót, ale skończyło się na kolejnym psim pościgu. Ostatecznie okrążyłem miasto i wjechałem od zupełniej innej strony – przywitała mnie droga, składająca się z samych dziur i prostytutkowo-alfonsowe komando.
Potem było już znacznie lepiej – po odnalezieniu mnie pod supermarketem Liene, moja gospodyni – Łotyszka, pracująca w Bułgarii jako wolontariuszka, zaprowadziła mnie do restauracji, gdzie solidna dawka kofte na powrót wypełniła mnie energią.
Nazajutrz wybraliśmy się do miejsca pracy Lieny – centrum edukacji romskich “dzieci ulicy”. Placówka ta zlokalizowana jest w sercu dzielnicy zamieszkanej głównie przez Romów właśnie – takie miasto w mieście. W ramach zajęć dla dzieciaków prowadzone są lekcje języka bułgarskiego (cygański jest tu zabroniony, głównie ze względu na kadrę, której część nie rozumie wspomnianego języka), angielskiego, konsultacje z psychologiem, zajęcia sportowe a czasem parateatralne i inne, niedookreślone:) Niektórzy z “nauczycieli” to rodowici Romowie – tyle, że wybrali nieco inną drogę życiową… We własnym środowisku traktowani są jak odmieńcy, ich działania nie zawsze spotykają się ze zrozumieniem. Na przykład taki Rusłan: 25 lat i wciąż bez żony! W dodatku studiuje (po co?!). I jeszcze stara się pomagać innym – istne dziwadło!
Centrum, choć zbyt małe i nieco chaotycznie prowadzone, zdecydowanie ma sens. Zbyt wielu Romów na samym starcie życia stoi na straconej pozycji…

Donji Milanovac 2010.04.16 56 km


https://vimeo.com/11778042

The route continued and so did the splendid landscape. You can’t help stopping once in a while with your mouth open with amazement…

Last few kilometers included fighting with some quite steep hills so when I eventually got to Donji Milanovac, I was pretty tired. Fortunately, there is this Tourist Information Centre open until 9 P.M. – they are very helpful organizing a place to stay – they offer private apartments at around 10 Euros. They were also helpful with choosing a route for the next stage of the trip.

And Donji Milanovac itself is a beautifully set little tourist-oriented town with a nice promenade and… not much more than that, actually.

***

Wspaniałym pejzażom nie było końca. Spowolniło to nieco moją podróż, bo co chwilę byłem zmuszony przystawać i rozdziawiać się w zachwycie…

Ostatnich parę kilometrów to walka z pagórkami, niepostrzeżenie przechodzącymi w góry. Gdy w końcu dotarłem do Dolnego Milanovaca, byłem mocno zmęczony… Całe szczęście lokalne centrum informacji turystycznej, czynne do 21., za co należą się pochwały, wyręczyło mnie w szukaniu miejsca noclegowego – wylądowałem w prywatnym, mieszkaniu – schludnym i całym do mojej dyspozycji za 10 Euro. W w/w centrum uzyskałem również informacje pomocne w opracowaniu dalszej trasy.

A sam Donji Milanovac to małe miasteczko zorientowane na turystów. Główną atrakcję stanowi deptak i piękne widoki dookoła.

Golubac, 2010.04.16 40 km

In the morning I talk the ferry to Ram and started cycling along the river. The Danube route goes right next to the river bank most of the time, revealing all the beautiful views…
I made a little stop in the town of Golubac – an important place for the Poles. It is here that our famous knight, Zawisza Czarny (Zawisza the Black) died fighting Turks.
I met Rajko, Serbian guy cycling to Barcelona. A photo together, a handshake and we wished each other good luck.

***

Rano załadowałem się na prom (a właściwie promik) do miejscowości Ram, po czym wskoczyłem na rower i rozpocząłem jazdę wzdłuż Dunaju. “Dunavska ruta” wiedzie tuż przy brzegu, zatem nie ominęły mnie żadne ze wspaniałych widoków przygotowanych przez rzekę…
W Gołębcu (Golubac) zrobiłem sobie krótką przerwę – wszak to miejsce, w którym poległ, walcząc z Turkami, nasz Zawisza Czarny.
Tutaj też spotkałem Rajko, pedałującego w przeciwnym kierunku, do Barcelony. Parę wspólnych fotek, uścisk dłoni i życzenia szczęśliwej podróży.

Stara Palanka 2010.04.15 78 km


https://vimeo.com/11770139

After the usual morning burek, we started cycling with Ana. She kept me company until the weather was bearable – then we said goodbye and promised each other to keep in touch.
And I got to Stara Palanka too late to catch the ferry to the other bank of Danube. So I stayed for the night in Hotel Sunce – 10E/night B&B, not very cheap but the room was really comfortable, with wardrobe door all covered with slightly faded stickers of football and basketball players from the 90’s. The jazz CD I got from my CS hosts in Nitra put me to sleep…
And the breakfast was good and fat, yeah!

***

Po tradycyjnym porannym burku, wyruszyliśmy wraz z Aną w drogę. Dotrzymała mi towarzystwa dopуki nie została dokumentnie okopcona przez mijające nas ciężarуwki i dopуki pogoda była umiarkowanie deszczowa. Pożegnaliśmy się i obiecaliśmy sobie pozostać w kontakcie.
Do Starej Palanki dotarłem zbyt pуźno, by załapać się na ostatni prom na drugi brzeg Dunaju. Zanocowałem zatem w Hotelu Sunce – 10E/doba ze śniadaniem – nie za tanio, ale pokуj był bardzo wygodny a drzwi szafy ozdobione były naklejkami piłkarzy i koszykarzy z lat dziewięćdziesiątych. Jazzowa płyta otrzymana w prezencie od moich gospodarzy z Nitry uśpiła mnie skutecznie.
A śniadanie było pożywne i tłuste, oj tłuste…

Pancevo 2010.04.14 24 km

I was lucky that Ana helped me out!
After a couple of hours of trying to find my way out of Belgrade, I cycled the muddy dirt road towards Pancevo, got chased by some very but very unfriendly dogs and had some heavy rain pouring over me. Luckily for me, Ana from Pancevo was so kind to host me. She cooked some delicious meal, introduced me to some fine beer and gave me some education in Serbian music. I also saw some of her artwork – both that for sale and personal.

The following day we decided to cycle a couple of kilometers together.

***

Dzięki, Ana, za uratowanie mi skóry:)
Po paru godzinach kluczenia celem wydostania się z Belgradu, przebijania się przez błotnisty fragment trasy eurovelo i paru chwilach grozypodczas ucieczki przed wrogo nastawionymi psami i przemoknięciu do suchej nitki podczas ulewy, miałem serdecznie dość jazdy rowerem… Całe szczęście Ana z Panceva zaoferowała mi couch, a także pyszny obiad i chłodne piwko, tudzież edukację w zakresie serbskiej muzyki. Obejrzałem sobie również jej prace plastyczne – zarówno te przeznaczone na sprzedaż na plaży w Chorwacji jak i te bardziej osobiste.

A następnego dnia Ana postanowiła przyłączyć się do wycieczki rowerowej, przynajmniej przez parę kilometrów.