Polis + surroundings 2010.06.03

I got stuck in Polis for much longer than I had expected, mostly because or thanks to Kawai and Reinhard – Malaysian-Austrian couple met in the camping site. Thanks to their vehicle and their willingness to drive, we did a number of excursions, including one to Kato Pyrgos where a fourth border crossing is being built (it has been in progress for a couple of years now – quite odd given the size of the whole facility, no bigger than just an average kebab stand). On the road, winding among pictoresque peaks, we were passing numerous posts of Turkish and Greek army, separated with UN buffer zone. We also headed in a different direction – to Larnaca, checking out Aphrodite’s birthplace on the way.
I thanked my „drivers” and companions with Polish sausage purchased in one of the many Russian supermarkets in Paphos – we also got as far as there. I visited Paphos again, too – to see the play called „If” by Polish-Greek theatre, based on classical Greek dramas. The play itself was quite impressive – not only thanks to the beautiful setting – they played it in an old amphitheatre in the middle of archaeological site – but also to modern, surprising costumes & interpretation and to … the mix of languages used – ancient Greek + Polish surely was a combo that set the Greek audience amazed.
The town of Polis itself won’t make you excessively excited – the locals complain that orienting the food towards British tourists killed local cuisine and prices got so elevated that it scared everyone off and left the town empty (the camping where I stayed was a notable exception – a nice place for 2.56 euro per person seemed very reasonable – maybe they cut down on labour costs as all the staff here consists of Bulgarians?).
All that aside, though, Polis is a very neat place if you enjoy sunbathing all day – you could roll through the beaches for kilometres. And if your speed is right, you can roll up to Aphrodite’s baths – a little cave where the goddess is said to have splashed. You can also walk some light hiking paths around Polis…

***

W Polis utknąłem na znacznie dłużej niż zakładałem, głównie za sprawą Kawai i Reinharda – malezyjsko-austriackiej parki, poznanej na kempingu. Dzięki ich zmotoryzowaniu dotarłem między innymi do Kato Pyrgos, gdzie od paru lat powstaje czwarte z kolei przejście między oboma Cyprami (długotrwałość budowy jest zastanawiająca, zwłaszcza, że rozmiary obiektu zbliżone są do rozmiarów przeciętnej budki z kebabem). Jadąc po drodze, wijącej się wśród malowniczych wzniesień, mijaliśmy liczne posterunki armii tureckiej i greckiej, oddzielone od siebie strefą buforową ONZ. Wybraliśmy się również w podróż w innym kierunku – do Larnaki, zahaczając po drodze m.in. o plażę, na której urodziła się Afrodyta…
W ramach rewanżu za podwózkę zakupiłem kiełbasę śląską, którą przypadkiem znalazłem w jednym z wielu rosyjskich supermarketów w Pafos – bo także tutaj nas przywiało. Do Pafos wybrałem się zresztą jeszcze raz – tym razem indywidualnie, celem obejrzenia sztuki „If” zrealizowanej przez polsko-grecką grupę teatralną na podstawie tekstów klasycznych. Spektakl dostarczył mocnych wrażeń – nie tylko ze względu na wybór antycznego amfiteatru za scenę przedstawienia, ale również dzięki współczesnej, zaskakującej oprawie i … pomieszaniu języków – na scenie dominowała mowa starogrecka i polska, co musiało wywołać pewną konsternację u publiki, składającej się głównie z greckich Cypryjczyków…
Samo Polis nie dostarcza szczególnych emocji – sami mieszkańcy narzekają, iż ze względu na zorientowanie na brytyjskich turystów popsuła się lokalna kuchnia, ceny zostały wywindowane na poziom poziom na tyle wysoki, że rozpoczął się odpływ turystów (wspomniany przez mnie kemping stanowi, całe szczęście, wyjątek od reguły – sympatyczne miejsce przy 2,56 euro za noc od osoby to bardzo rozsądna propozycja, ale to prawdziwa oaza na pustyni niskich cen – może dlatego, że obsługę stanowią w 100% Bułgarzy?)… Trzeba jednak oddać Polis sprawiedliwość – jeśli jest się zwolennikiem leżenia plackiem na plaży, to miasteczko oferuje wielokilometrową plażę, po której można turlać się całymi dniami. A przy odpowiedniej prędkości można się doturlać do sąsiednich wiosek, a nawet do łaźni Afrodyty, groty, albo raczej grotki, w której bogini zwykła ponoć zażywać kąpieli; choć tutaj trzeba się turlać pod górkę, za to widoki na wybrzeże chwytają za serce:)

Paphos 2010.06.03

Paphos is all about its archaeological site that takes quite a big surface. Apart from the usual stumps of ancient columns and pieces of houses lying around there are some truly beautiful mosaics to be found. And all that with a lantern and sea in the background…

Apart from that the touristic part of Paphos consists mostly of pubs & restaurants oriented towards British tourists – the prices, very often given in pounds, are not too inviting…

***

Pafos to przede wszystkim plenerowe muzeum archeologiczne na wielkiej powierzchni – oprócz zwyczajowych sterczących kikutów kolumn i walających się dookoła fragmentów domostw, najważniejszą atrakcję stanowią świetnie zachowane mozaiki podłogowe – do oglądania zarówno na świeżym powietrzu jak i w wielkich drewnianych szopach pobudowanych wokół znalezisk. A wszystko to z latarnią morską i szumiącym morzem w tle…

Poza tym część turystyczna Pafos składa się z lokali zorientowanych na brytyjskiego turystę – ceny, bardzo często w funtach, nieszczególnie zachęcające…

Limassol via Governor’s beach 2010.06.01

I made my way to Limassol hitch-hiking – I was taken by Greek boss and his Bangladeshi employee, a construction worker. On the way I learned that Mahmud, my Bangladeshi friend, is not really a physical worker, but he has to take up jobs semi-legally in order to pay his studies in Cyprus and to send some moeny back home. Later on, we both have a walk along the beach and reach Mahmud’s apartment where I’m treated to have some cold beer (muslim customs tend to be treated more liberally when you’re abroad:). It is the first time that I learn about Cypriot Greeks/Greek Cypriots being racist (they have a big problem then, as multi-ethnicity is the very first thing you notice after crossing down south) as well as lazy and about their tendency to drive cars as they would do with donkey-carts (that they only replaced with automobiles quite recently).
Eventually I end up in Stalis hostel owned by Egyptians where I am brought by a friendly Greek who, however, was a little bit too insisting on me having to try everything in my life, including boys and ladyboys.
The atmosphere in Stalis was just terrific… I got invited to have a dinner – I had never tried a fish that tasty and I mentioned that to the cook to his satisfaction. For a couple of hours we talked about life in Cyprus (once again Greek Cypriots were presented to me as a racst nation), about religion – my hosts were very open-minded, they only made the minimum publicity of Islam:) I also happened to watch Egyptian military parade on TV – interesting moves, it almost feels like ballet…

***

Do Limassol dostałem się autostopem – przygarnęła mnie ekipa: grecki szef i pracownik budowlany z Bangladeszu. Po drodze dowiedziałem się, że kolega z Bangladeszu – Mahmud – tak naprawdę nie jest pracownikiem fizycznym, ale musi dorabiać półlegalnie, by zarobić na studia na Cyprze i posłać to i owo rodzinie w ojczyźnie. Wspólnie spacerujemy wzdłuż plaży, po czym zostaję zaproszony w gościnę do jego stancji, gdzie zostaję podjęty chłodnym piwem (muzułmańskie obyczaje na obczyźnie ulegają pewnemu poluzowaniu). Przy okazji dowiaduję się po raz pierwszy o rasizmie cypryjskich Greków/ greckich Cypryjczyków (mają zatem spory problem, bo obcokrajowców na Cyprze bez liku; multikulturowość jest pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy zaraz po przekroczeniu przejścia granicznego w Nikozji), ich lenistwie i prowadzeniu samochodów niczym bryczek lub osłów, z których to przecież stosunkowo niedawno zsiedli.
Koniec końców ląduję na noc w egipskim hostelu – Stalis, podwieziony tam przez życzliwego Greka, który jednak nieco zbyt usilnie namawiał mnie do spróbowania w życiu wszystkiego, łącznie z chłopcami i ladyboyami.
A w hostelu – przemiła atmosfera… Zostaję zaproszony na wspólną kolację – nigdy wcześniej nie miałem okazji skosztować tak wspaniale przyrządzonej ryby, o czym nie omieszkałem wspomnieć gospodarzom, a co ich bardzo usatysfakcjonowało. Przez ładnych parę godzin rozmawialiśmy o realiach życia na Cyprze (kolejny raz Grecy zostali mi zaprezentowani jako rasiści), o religii – trafiłem na bardzo otwarte osoby, które prowadziły tylko minimalną agitację na rzecz islamu:) Obejrzałem również fragment retransmisji parady wojskowej w Egipcie – bardzo ciekawe kroki, niemal baletowe…

Nicosia 2010.05.31

First rule to follow: don’t bother asking about cheap accomodation in northern part of Nicosia when you are in the touris information centre. Despite my begging they refused to tell me the addresses because those cheap places „might be dangerous”. It only takes a couple of metres though to get to a nice little Osman Pension (and there is plenty of others with friendly price) – it is a little too crowded maybe and filled with the smell of sweat and cigarette smok but it is enough to choose the bed next to the window (open it wide!) and get equipped with ear stoppers and you will feel as comfortable as it gets.
There is a blue line zigzaging through the Turkish part of old town to help you plan your walking route, filling it with lots of tourist attractions – mosques, churches, hamams, tombs… you name it. It is interesting, though, to deviate from the track and check how the ordinary citizens live – not a comforting sight – and look up at the barbed wire dividing the city in two…
I happen to pass next to French Cultural Centre – there are classes in French held there and I feel happy to be able to speak the language of Robespierre and Zidane again.
I will be coming back to Nicosia later on and I will still have time to think about this only capital city in the world divided between two countries. In the meantime I pass quickly through the southern part. On my way I meet an ex-footballer who used to play in Hapoel Nicosia alongside with Polish national, Kamil Kosowski and I enter the icon museum (it is definitely worth it! Beautiful icons dating back as far as 10th century) before leaving to Governor’s Beach where I will be staying for night.

***

Po pierwsze: po informacje odnośnie tanich miejsc noclegowych w tureckiej części Nikozji nie warto się wybierać do centrum informacji turystycznej. Mimo moich próśb nie chciano mi ujawnić adresów, bo w tanich miejscach „może być niebezpiecznie”. Wystarczy się jednak przejść parę metrów od rzeczonego punktu informacyjnego by natrafić na sympatyczny pensjonat Osman (a innych w podobnej, przyjaznej cenie, jest bez liku) – nieco zatłoczony i wypełniony zapachem potu i dymu papierosowego, ale wystarczy wybrać łóżko przy oknie (otwartym na oścież!) i wyposażyć się w stopery do uszu, a noc minie całkiem przyjemnie.
Pomysłowym sposobem ułatwienia turystom zwiedzania starego miasta jest wymalowanie na ulicach niebieskiej linii, wzdłuż której należy się poruszać, by zaliczyć maksymalnie dużą liczbę zabytków. Warto czasem zboczyć z trasy i zerknąć, w jakich warunkach mieszkają zwykli obywatele – nie wygląda to za różowo – a także popatrzeć w górę, na zasieki, oddzielające turecką część miasta od greckiej…
A zabytków, rzeczywiście bez liku – meczety, hamamy, kościoły, do wyboru, do koloru.
Przypadkiem trafiam również na Centrum Kultury Francuskiej – akurat trwają lekcje języka, mogę zatem odświeżyć dawno nie ćwiczoną mowę Robespierre’a i Zidane’a a i dzieciaki będą miały ze mnie trochę pożytku…
Do Nikozji jeszcze wrócę w drodze powrotnej i jeszcze się pozastanawiam nad tą jedyną w świecie podzieloną stolicą, tymczasem szybko przelatuję przez południową część – na przejściu miła pani celniczka zadaje mi pytanie, co mam w plecaku, na co odpowiadam, że z miłą chęcią wszystko pokaże, jednak rozmiary mojego bagażu skutecznie zniechęcają ją od przeprowadzenia inspekcji… Jeszcze tylko przypadkowe spotkanie z byłym piłkarzem Hapoelu Nikozja, który grywał swego czasu w jednej drużynie z Kamilem Kosowskim (ponoć nasz Kamil kondycję miał nietęgą), wizyta w muzeum ikon (warto! Niektóre eksponaty pochodzą z X w.) i opuszczam miasto by zanocować na Plaży Gubernatora (ogrodzonej kempingiem, na którym jednak nie uświadczam nikogo z obsługi, wobec czego wbijam się na plażę).

Famagusta 2010.05.30

I reached Famagusta alone – Nick had limited time and decided to go back to Kyrenia, passing through Nicosia. As for me, I decided to lodge in a hostel in the old city (reasonable price, provided that you choose the room with no access to shower; well, a little bit of gymnastics and a washing bowl will do, too) and started a little tour in the town. Everywhere you look you find ruins of gothic churches and those that didn’t fall apart have been transformed into mosques. Constructions of gothic facade plus minaret type look quite odd… The most impressive building of that type in Famagusta is undoubtedly Lala Mustafa mosque, located in the very heart of the old city. The construction was accomplished in 14th century, inspired with Reims cathedral. After the city was invaded and captured by Turks in 1571 a minaret was added and the whole interior was remodelled. Next to the temple bends a fig tree that is said to have been planted in the year 1250.
A tourist attraction of different kind is the beach with ghost-town next to it. Abandoned multi-storey hotels with wind howling inside make an awkward scenery for your swimming activities… There is a funny anecdote explaining what happened here: when Turks invaded the town in 1974 there was one single bomb that fell on the city, damaging slightly one of the scyscraper hotels. All local Greeks bravely turned their tails and fled away. Then came four (!) Turkish soldiers who „took over” the city – they were acclaimed national heroes back home…
As in Turkey – in here you can see lots of military zones marked with barbed wire – many of them being restaurants or pubs…

***

Do Famagusty dotarłem już sam – Nick był ograniczony czasem i postanowił wrócić do Kyrenii, zahaczając o Nikozję. Ja zaś ulokowałem się w hostelu na starym mieście (cena rozsądna, pod warunkiem, że mieszka się w pokoju bez dostępu do prysznica; cóż, trochę gimnastyki i umywalka też się nada…) i rozpocząłem zwiedzanie. Wszędzie dookoła ruiny gotyckich kościołów, zaś te, które się nie zawaliły, przerobiono na meczety. Konstrukcje typu gotycka fasada z wbudowanym minaretem wyglądają dość oryginalnie… Najefektowniejszą tego typu budowlą w Famaguście jest bez wątpienia meczet Lala Mustafa, ulokowany w ścisłym centrum starego miasta. Budynek wykonano w XIV w., wzorując się na katedrze w Reims. Po najeździe i przejęciu miasta przez Turków w 1571 r. nadbudowano minaret i przemodelowano wnętrze. Obok świątyni zwisa zmęczone drzewo figowe, które ponoć posadzono w 1250 r.
Atrakcją innego typu jest plaża z miastem-widmem w tle. Opuszczone wielopiętrowe hotele, ziejące pustymi wnętrzami, stanowią bardzo oryginalną scenerię podczas kąpieli… Z historią tego miejsca wiąże się ciekawa anegdota – podczas inwazji Turków w 1974 spadła tu jedna, jedyna bomba, która lekko naruszyła konstrukcję jednego z wieżowców. Wśród Greków wybuchła panika i wszyscy, jak jeden mąż, dzielnie podkulili ogon i uciekli, gdzie pieprz rośnie. Następnie do miasta wkroczyło i „zajęło” je czterech (!) żołnierzy tureckich, którzy zostali następnie w ojczyźnie uznani za bohaterów narodowych…
Podobnie jak w Turcji, i tutaj wszędzie napotykam ogrodzone drutem kolczastym tereny „militarne” – i podobnie jak w Turcji część z nich to… puby i restauracje.

Kyrenia/Girne 2010.05.28

Seven hours of cruise from Tasucu to Girne/Kyrenia stretched to nine, I can’t complain though, at least I had a decent sleep.
After entering the land we were greeted with heat and grey curtain of dust from Sahara that was trying to hide the mounumental Kyrenia Mountain range from our eyes. We walked the route from the harbour to the old port, sweating all the way. In tourist information centre we asked about cheap accomodation – no good news, though. In Northern part of Cyprus everything is more expensive than in Turkey, which can actually be understood – the standard of living is a little higher here as Turkish government is trying to encourage new settlers to arrive, thus increasing the Turkish population in Cyprus. They are tempted with high wages on numerous state posts. Those actions are more than effective – thenumber of Turkish Cypriots jumped from 70 thousand before 1974 to 250 thousand nowadays (40 thousand of them working for the army).
Anyway, we had to get used to higher prices… or choose not to stay overninght in Kyrenia/Girne. Just in case, we asked Ela, the Israeli girl trying in vain to sell boat cruises to indifferent passers-by, for advice. She directed us to Girne Dorms, where we came across a col guy from Bangladesh, Omer, who really wanted to help me and even offered us a stay on the roof for half the price but eventually he was afraid that some of the neighbours could notice and report to the police… He promised us to organize a place suitable for backpackers one day (he would be the pioneer; the phenomenon of backpacking is completely unknown in North Cyprus) and agreed to store our luggage until the evening.
Off we went then to start sightseeing. We kicked it off with Kyrenia Castle – built by Byzantines in 7th century A.D. to defend agains Arab raids (some resources mention the hellenistic period as the origins of the place but that is not really certain), then it changed owners frequently – for example Richard the Lionheart purchased it and sold it twice (smart guy that king!). In one of the halls of the castle they exhibit a merchant shipwreck from 4th century A.D. – quite well preserved and pretty impressive.
After the castle we tackled the monastery of Bellapais – quite a long walk to get there only to find a sad monsieur in the booth waiting to sell us entrance tickets. We had paid (too much) for everything everywhere and were really fed up with that. We only walked around the monastery and the surrounding village to manifest our discontentment.
We took our backpacks and hopped on to a dolmus that would bring us to a camping site outside the city that we had found in the map. To our surprise, in that spot there was literally nothing, no camping whatsoever. Too bad, we decided to sleep next to the beach and a very friendly owner of nearby restaurant-club offered us all night long protection from his secrity guy (he was really checking on us all night!). In the morning I used the club’s shower facilities – my companion, Nick, was not so lucky as the boss was away and regular workers didn’t know we were supposed to be treated as V.I.P.s… Well, the early bird catces the worm…
And the following day was just incredible: we hitched the perfect hike that made us discover the whole of the Karpaz peninsula. Our driver was looking for the perfect beach, stopping here and there to swim for an hour and then continued, not fully content. We reached the very end of the peninsula, where Saint Andrew’s monastery is located. On our way we saw numerous little Greek churches (some of theme still used by small Greek minority; some of them abandoned; we also saw one used as a scrapyard), snakes dancing in the road, wild donkeys walking around… We didn’t get to see turtles who are said to frequent local beaches in big numbers.
Our driver didn’t manage to find that perfect beach… We said goodbye and stayed in bungalows next to the seaside – quite expensive but the views well worth it…

***

Z siedmiu godzin rejsu z Tasucu do Kyrenii zrobiło się dziewięć – nie ma jednak co narzekać, przynajmniej mogłem się wyspać.
Po zejściu na ląd przywitał nas upał i szara kotara pyłu znad Sahary, zasłaniająca ledwie zarysowany imponujący łańcuch Gór Kyreńskich. Drogę z przystani do starego portu przebyliśmy wraz z Nickiem pieszo, pocąc się obficie. Dotarłszy do centrum informacji turystycznej, zasięgnęliśmy języka na temat tanich miejsc noclegowych w mieście – niestety, podane ceny nas specjalnie nie satysfakcjonowały. W północnej części Cypru wszystko jest droższe niż w Turcji, co poniekąd zrozumiałe – poziom życia jest tu wyższy, ponieważ rząd turecki dotuje region i stara się zachęcić Turków do osiedlania się i zwiększania tureckiej populacji na Cyprze. Jednym z wabików są wysokie pensje na stanowiskach państwowych, których ilość na Cyprze Północnym rozrasta się w zastraszającym tempie. Działania te należy uznać za skuteczne – z 70 tys. tureckich Cypryjczyków przed 1974 r. zrobiło się już ponad 250 tys. (z czego ponoć 40 tys. to żołnierze).
Tak czy siak, w praktyce oznaczało to konieczność przyzwyczajenia się do wyższych cen lub… rezygnacji z noclegu w Kyrenii/Girne. Na wszelki wypadek popytaliśmy o możliwości noclegowe Elę, dziewczynę z Izraela, próbującą bez skutku przekonać przechodniów do wybrania się w rejs wybrzeżem. Zostaliśmy skierowani do Girne Dorms, gdzie trafiliśmy na bardzo sympatycznego gościa z Bangladeszu, Omera, który bardzo chciał nam pomóc i nawet zaoferował nam nocleg na dachu za pół ceny, ale ostatecznie przestraszył się, że któryś z sąsiadów może donieść… Obiecał za to, że w przyszłości podejmie się zadania zorganizowania miejsca odpowiedniego dla niskobudżetowych backpackersów (byłby prawdziwym pionierem – backpacking na Cyprze Pólnocnym jest zjawiskiem zupełnie nieznanym) i zgodził się przechować nasze plecaki do wieczora.
Ruszyliśmy zatem na zwiad – na pierwszy ogień poszła twierdza kyreńska – pobudowana w VII w. przez Bizantyńczyków celem obrony przed najazdami Arabów (pewne źródła wskazują również na początki konstrukcji w czasach helleńskich, ale to nic pewnego), potem wielokrotnie przechodziła z rąk do rąk, z ciekawostek warto wspomnieć, że Ryszard Lwie Serce dwukrotnie wszedł w jej posiadanie i dwukrotnie ją sprzedał (łebski gość). Ponadto, w jednym z pomieszczeń wystawiono wrak greckiego statku kupieckiego z IV w. n.e. – całkiem przyzwoicie zachowany.
Po twierdzy przyszła kolej na klasztor Bellapais – aby tam dotrzeć trzeba przejść kawał drogi, na której końcu powitał nas pan w budce, żądający zapłaty za wstęp. Mieliśmy już serdecznie dość płacenia wszystkim za wszystko i ograniczyliśmy się do zwiedzenia klasztoru z zewnątrz i przejściu się po otaczającej go wiosce.
Nieco sfrustrowani, pobraliśmy nasze bagaże i złapaliśmy dolmus w kierunku znalezionego na mapie kempingu położonego na wschód od miasta… kempingu, który tak naprawdę nie istnieje, z czego zdaliśmy sobie sprawę dopiero po dotarciu na miejsce. Nic to, rozłożyliśmy się wygodnie w pobliżu plaży, a życzliwy właściciel pobliskiego klubu-restauracji nakazał stróżowi nocnemu sprawdzać co jakiś czas, czy wszystko u nas ok (naprawdę sprawdzał!). Nad ranem skorzystałem również z klubowego prysznica; Nick miał mniej szczęścia – pod nieobecność szefa szeregowi pracownicy natychmiast go przegonili. Cóż, kto rano wstaje…
A następny dzień był wprost niesamowity: złapaliśmy stopa idealnego, dzięki któremu zwiedziliśmy właściwie cały półwysep Karpas – nasz kierowca przez cały dzień starał się znaleźć plażę idealną i zatrzymywał się to tu, to tam, pluskał się w wodzie przez godzinę, po czym jechał dalej… Dotarliśmy na sam koniec półwyspu, do klasztoru św. Andrzeja, mijając po drodze liczne greckie kościółki (część z nich jest wciąż użytkowana przez nieliczną mniejszość grecką, inne przerobiono np. na składowisko złomu, inne po prostu zamknięto), węże tańczące na drodze, dzikie osły, wałęsające się tu i ówdzie. Nie udało nam się za to wypatrzeć żółwi, które ponoć nawiedzają liczne żółwiowe plaże… Ostatecznie nasz kierowca nie znalazł plaży idealnej – my zaś odłączyliśmy się od wycieczki i postanowiliśmy przenocować w bungalowach na wybrzeżu – drogo, ale przyjemnie…

Taşucu, 2010.05.27

At early hour Tasucu seems to be an abandoned town. Only after 9-10 in the morning you can see first signs of life – not very convincing, though. Tasucu comes to life only at times of departure or arrival of ferryboats to/from Northern Cyprus (or Occupied Territories according to Greeks). I spend my day waiting, strolling, swimming, eating, noticing the house of Ataturk (one of many)… In the beach I chat a little with kids who speak some basic English. I ask one of the boys: Where are you drom?, hoping to give him a nice practice in English, but he answers angrily, hitting his chest with his fist: I’m from Turkey!
In the evening I spot a definite non-local. It’s Nick from Australia, waiting for the same ferryboat. Before we leave, we have a kebab and then try to survive the whole boarding procedure – first riding a 20-person minibus with 30 people inside, then unreasonably long waiting for the clerk, then queuing for a stamp and finally we get on board of almost all-empty boat. This trip will take 7 night hours – there is also a slightly more expensive version – 2 hours, same distance…

***

Tasucu o świcie sprawia wrażenie opuszczonego miasteczka, w którym nic się nie dzieje. Dopiero około 9-10 pojawiają się pierwsze oznaki życia – ale też niespecjalnie przekonujące. Tasucu ożywa właściwie tylko w godzinach odjazdu lub przyjazdu promów do/z Północnego Cypru (lub też Terytoriów Okupowanych, jak tereny te zwą Grecy). Przez cały dzień snuję się bez celu, trochę się pluskam w morzu, trochę się objadam w pobliskiej knajpie, odnotowuję obecność domu, w którym mieszkał Ataturk (jednego z wielu)… Na plaży nawiązuję kontakt z dzieciakami, mającymi opanowane kilka zdań po angielsku (w ramach uprzejmej wymiany zdań zadaję siedmiolatkowi pytanie: skąd jesteś? Odpowiada, rozjuszony, bijąc się w pierś: z Turcji!)… Wieczorem spotykam osobnika, wyglądającego na nie-miejscowego. To Nick z Australii, czekający na ten sam prom co ja. Przed wypłynięciem udajemy się na kebaba i staramy się przetrwać całą procedurę odprawy (najpierw jazda w 30 osób 20-osobowym minibusem, potem absurdalnie długie oczekiwanie na pojawienie się urzędasa, kolejka po stempel i w końcu lokujemy się na promie – prawie zupełnie pustym). Przed nami 7-godzinny nocny rejs (wybraliśmy wersję oszczędnościową – wolną; można zapłacić nieco drożej i pokonać ten sam dystans w 2 godziny)…

Antalya 2010.05.26

Antalya… According to the legend, king Attalos II of Bergama sent his men around the world to look for the paradise on earth, a place that would set all other rulers envious. And after many months of traveling they found what they should…. And so Antalya was founded – a necessary stop on my way to Cyprus.
I wasn’t planning a long stay, so I only limited myself to having a look at the old city and a visit to one of nearby waterfalls. I chose – almost randomly – the Duden waterfall.
And it was well worth it: the dimensions may not be that impressive, but in terms of prettyness I give it 10/10. It is a perfect place to hide out from heat.
At the end of the day I took another night bus – heading for Tasucu.

***

Antalia… Według legendy król Attalos II rozesłał swych posłańców po świece, by znaleźli raj na ziemi, najpiękniejsze miejsce, którego zazdrościliby mu inni władcy. Po wielu miesiącach podróży znaleźli to, co należało… I tak została założona Antalia – stanowiąca niezbędny przystanek na mojej drodze ku Cyprowi… Nie planowałem dłuższego postoju, zatem ograniczyłem się do rzutu oka na stare miasto i dłuższej wizyty w jednym z okołoantaliowych wodospadów – wybór, nie do końca świadomy, padł na wodospad Duden.
Zdecydowanie warto: może rozmiary nie są rekordowe, za to w kategorii ładności przyznaję maksymalną ilość punktów. Poza tym to idealne miejsce na ukrycie się przed upałami.
A wieczorem – kolejne nocne połączenie autobusowe – tym razem do Tasucu.

Turgutreis & Bodrum 2010.05.24

I had a little family meeting in Turgutreis – I managed to get in sync and celebrate Mother’s Day. I also got rid of some of unnecessary luggage passing it to my Mother, going back home after one week’s stay at Turkish riviera. I got some Polish pork sausages – a delicacy you can’t find in a Muslim country.
Turgutreis itself was not very appealing to me – covered with luxurious hotels, restaurants and souvenir shops it had nothing in store for me. No cheap accommodation whatsoever. A friendly waiter gifted me with a Turkish-English mini-phrasebook and advised me to sleep in the beach – it’s 100% safe as there is a guard watching over all night.

I only stayed a couple of hours in Bodrum – a city as touristic as it can be – but that time was not wasted.
I started with purcasing a ticket for the night coach to Antalya – I managed to get a nice price by showing my video testimony of my presence during Fenerbahce game – it so happened that the guy at the desk was a big fan of that team. My story and the material shown were so appealing to him that not only did he go down with the price but he also introduced me personally to the driver and the crew of the coach and asked them to take good care of me (if he could, he would have gone with me but he had to stay in the office for the night shift).
Since there was some 2 hours left before the departure, I decided to make a quick tour in the city. I was spotted taking pictures in the harbour by the crew of one of the most impressive ships I have ever seen. I was invited to chill out on the deck and after a couple of minutes conversation I was offered a job! It was really tempting as this ship could go for a cruise around the world if only the customers so wished. Maybe on my way back?

***

W Turgutreis odbyłem małe spotkanie rodzinne – udało mi się zsynchronizować i poświętować Dzień Matki. Poza tym pozbyłem się zbędnej części bagażu, przekazując go Mamie, wybierającej się z powrotem do Polski po tygodniowym wywczasie na tureckim wybrzeżu. Zostałem obdarowany polską kiełbasą wieprzową – rarytasem, którego w Turcji nie uświadczysz…
Samo Turgutreis jest średnio porywające – zabudowane luks-hotelami, restauracjami i sklepami pamiątkarskimi. Absolutny brak tanich miejsc noclegowych. Przyjazny kelner poleca mi przespanie się na plaży – strzeżonej przez całą noc – i wręcza mi jednostronicowy słownik turecko-angielski z najpotrzebniejszymi zwrotami.

W Bodrum – mieście tak turystycznym jak to tylko możliwe – zabawiłem ledwie parę godzin, nie był to jednak stracony czas.
Zacząłem od nabycia biletu na nocny autobus do Antalii – w uzyskaniu dobrej ceny pomogło moje video-świadectwo obecności na meczu Fenerbahce – sprzedawca biletów jest wiernym fanem tej drużyny. Moja opowieść i zaprezentowany materiał na tyle go poruszyły, że nie tylko obniżył cenę jak to tylko możliwe, ale również chciał jechać razem ze mną… Niestety, musiał zostać na nocną zmianę w biurze. Przedstawił mnie natomiast kierowcy i obsłudze autokaru, przykazując im, by o mnie dbali.
Ponieważ do odjazdu zostały jeszcze dwie godziny, postanowiłem zwiedzić nabrzeże. Podczas obowiązkowej sesji zdjęciowej zostałem wypatrzony przez załogę jednego z wypasionych żaglowców zaparkowanych w przystani. Zostałem zaproszony na pokład i po krótkiej rozmowie zaoferowano mi pracę. Oferta nad wyraz kusząca, bo załoga ma wszelkie uprawnienia by odbyć choćby rejs dookoła świata – wszystko zależy od klientów… Kusząca oferta, może w drodze powrotnej?

Fetihye + Kayakoy and Oludeniz 2010.05.21

We arrived in Fethiye late in the evening, without knowing precisely where the hostel we were looking for was located. There was a huckster from Ideal Pension hovering around the bus station, inviting us to hop on his van. My Israeli companions chose to stay in a different place, discouraged with some poor reviews found on the Internet. As for me, however, I decded to experience all the possible dirt and stink.
And this was precisely what I found plus a member of staff that was permanently high, a malicious little crook of the owner trying to convince everyone to go for their „special deals”.
Luckily there were more brighter points of my stay there – accidentally I met two Polish couchsurfing hosts from Konya that I had contacted a week earlier. It had been a month that I last spoke Polish live! Another great surprise was the presence of Caroline – Argentinian-Canadian-Australian girl I had met in Pamukkale. Together with Caro we went to Kadikoy, old Greek village that had been totally abandoned in 1923 during resettlement actions. We set off to get there despite the rainy weather – we just kept our fingers crossed that it would get better (and it paid off – the afternoon was very sunny). We entered the ruins of the village for free – thanks to stubornness of Caro and a little help from the locals (don’t bother paying the entrance fee – they are not doing anything to upkeep the place except for sticking a big Turkish flag on the top; one of the guards, suspecting we might want to enter for free, was following us on his bicycle, trying to hide behind a tree whenever we turned our heads). The abandoned town is quite impressive – it looks a lot older than it is with all the stone houses and churches and all that set beautifully on mountain slope.
We decided to walk the way from Kadikoy to Butterfly Valley and Oludeniz through the mountains. On the way we had a little dispute about how to read the walking track marking, but nobody ever had doubts that my version would be the correct one, right? Right?
After a couple of hours walk through the forest with occasional clearances allowing us to see some splendid seaside views we arrived at Oludeniz – a very special tourist village where all prices are given in pounds, menus revolve around fish and chips, where they screen all Premiership games on TV and the most essential element of the landscape is made of beer-swollen pink XXL bellies. Only water in the sea and sand seem to be local…
The following day we went on a cruise with Caro and the Polish couple. We refused the „special deal” from the mean Ideal Pension owner and went straight to the harbour, negotiated a nice price and hopped on the best looking boat around to set off for a day-long trip to all nearby islands. On our way we found out that even in the most remote places you can buy pancakes and that some people are able to rub in sunbathing oil for two hours non-stop. We also got to see moderate beautifl views (oh, I have become so choosy on this trip) and splash in different bays.
The last thing to do in Fethiye was visiting Lycian rock tombs – fenced all around and guarded by one sad fellow, who would, however, leave after 6 P.M., thus making it possible to enter for free. But even that is not worth it – you can see everything from the outside and the only extra sensation you get when you enter is a subtle scent of urine left by frustrated tourists who paid their entrance…
The very last thing to do was trying a 1.5 m pide and locally made ayran – yummy!

***

Do Fethiye dotarliśmy późnym wieczorem, nie wiedząc dokładnie, gdzie znajduje się uprzednio wypatrzony przez nas hostel. Na dworcu czekał na nas już naganiacz z „naszego” Ideal Pension, zapraszający do firmowego minibusa. Koleżanki z Izraela ostatecznie zdecydowały się udać do innego lokum, zniechęcone negatywnymi recenzjami z Internetu. Ja zaś postanowiłem stawić czoła ewentualnemu brudowi i smrodowi i dziarsko załadowałem się do auta.
Znalazłem, czego szukałem – brud i smród co się zowie, oprócz tego boy na permanentnym haju i wredny właściciel hostelu o świńskich oczkach, starający się robić wszystkich w konia, namawiając na tzw. oferty specjalne.
Całe szczęście były i pozytywy mojego pobytu w Ideal Pension – zupełnie przypadkowo spotkałem polskich couch-hostów z Konyi, z którymi kontaktowałem się tydzień wcześniej. Po raz pierwszy od co najmniej miesiąca miałem okazję porozmawiać na żywo w języku ojczystym. Kolejną pozytywną niespodzianką była obecność Caroline – argentyńsko-kanadyjsko-australijskiej podróżniczki, którą wcześniej spotkałem w Pamukkale. Razem z Caro wybraliśmy się do Kadikoy, starej greckiej wioski całkowicie opuszczonej w 1923 roku w ramach akcji przesiedleńczych. Ruszyliśmy w drogę mimo obfitych opadów deszczu – po prostu trzymaliśmy kciuki za zmianę pogody na lepsze (opłaciło się, po południu zrobiło się bardzo słonecznie). Do ruin wioski weszliśmy za darmo dzięki uporowi Caro i pomocy okolicznych mieszkańców (nie warto płacić smętnym strażnikom, kasującym za wstęp – poza zatknięciem flagi tureckiej nie widać, by ktokolwiek dbał o konserwację tego miejsca; jeden ze strażników podążał za nami na rowerze, pełen podejrzeń – jakże słusznych – iż planujemy wejść bez nabycia biletu; kiedy odwracaliśmy głowy w jego kierunku, udawał, że go nie ma, chowając głowę za drzewem). Wymarłe miasteczko robi spore wrażenie – opuszczone domy i kościoły z kamienia, z widocznymi tu i ówdzie fragmentami ikon, a wszystko to ulokowane malowniczo na zboczu góry…
Z Kadikoy postanowiliśmy przedrzeć się przez góry w kierunku Doliny Motyli i Oludeniz. Przy okazji rozgorzała w naszym małym gronie dyskusja na temat interpretacji oznakowania szlaku – któż by się spodziewał, że w Argentynie/Kanadzie/Australii stosują inny od europejskiego system? Koniec końców, moja wersja okazała się być prawidłowa (w co chyba ani przez chwilę nie wątpiliście?) i po paru godzinach spacerowspinaczki po szumiącym lesie dotarliśmy do Oludeniz – dość specyficznego miasteczka, w którym wszystkie ceny podawane są w funtach, w kartach dań dominuje ryba z frytkami, w telewizji nadają mecze Premiership a główny składnik pejzażu stanowią piwem wzdęte i słońcem zaróżowione brzuszyska. Wysokość cen zbliżona do brytyjskich, właściwie tylko woda w morzu i częściowo piasek na plaży pozostały w pełni lokalne…
Nazajutrz wybraliśmy się wraz z Caro i polską parką na rejs wokół okolicznych wysp. Nie skorzystaliśmy z oferty naciągaczy z hostelu i postanowiliśmy negocjować ceny osobiście w przystani. Po znalezieniu najlepszej łajby i najlepszej oferty ruszyliśmy w całodniową podróż. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że nawet na bezludnej wyspie można sprzedawać naleśniki, a niektórzy potrafią wcierać w siebie olejek do opalania przez bite dwie godziny. Poza tym obejrzeliśmy umiarkowanie malownicze widoki (cóż, podczas tej podróży stałem się dość wymagający), i popluskaliśmy się to tu, to tam w pięknych okolicznościach przyrody.
Ostatnim punktem programu w Fethiye była wyprawa do skalnych grobowców Lycjan – ogrodzonych i obsadzonych strażnikiem, który jednak znika po 18.00, umożliwiając wejście za darmo – choć naprawdę szkoda zachodu, w środku grobowca nie ma zupełnie nic, czuć jedynie woń moczu, prawdopodobnie oddanego w akcie frustracji przez turystów, którzy zapłacili za bilet…
Naprawdę ostatnią atrakcją było spożycie 1.5 pide i ayranu domowej roboty – polecam!