Istanbul, 2010.07.01

It felt so hard to say goodbye to Olympos – not even because of the former paradise beach (former – due to crowds frequenting it), flames of Chimera, night scorpions in micro version or beautiful weather… But those dinners at Saban Pansyion, awaited from early afternoon, filling you up until you can’t move… I will definitely miss that.

The first car I hitchhiked was full of hairy Turks, one of them speaking fairly good English …and Serbian thanks to his Balkan study experience. Then a hike with a truckdriver praising the beauty of Kirgistan where he found his wife. He also explained to me that it is impossible to get away from paying traffic fines in Turkey as the first thing that policemen do when they spot you is send your registration plate number to their hedquarters (they seem to like sending those numbers everywhere in Turkey, epsecially in petrol stations, BEFORE you fill the tank up).

Antalya, the place I know so well already – the bus station is so familiar, the familiar pide in familiar bus station bar. I hop on the night bus to Istanbul and experience a bad quality vehicle in Turkey for the first time. A Mercedes who should have retired long ago, air conditioning broken plus one noisy village familywith two children puking and howling (but I really mean howling) all night made the trip a little less than comfortable.

I gave Istanbul an early morning hug (we arrived ahead of schedule) and went to sleep in the grass in front of the sports shop where I would buy a new mat – the old one got ripped into pieces in Jerusalem – in two hours, when they would open.

Istanbul greeted me back with a smile of Tina, German girl from Neverland hostel, a little surprised to see me here again. The hostel was packed full as usual but they had kept my usual underground lounge room place…

Not much left to do before next day’s meeting with Bartek and Magdalena – the bunch I would join in their journey to Australia.

I spent the remaining time on walking nearby modern art galleries and participating in demonstrations and para-lectures organized at the university for ongoing European Social Forum. And so I found myself walking in demonstration pro- and agaist (Palestine and Israel), I gave my support to those struggling for women rights I also marched arm in arm with those who want peace between Turks and Kurds (only some days ago PKK detonated a couple of bombs in Istanbul; Turkish army responded with attacks on Kurdish villages). During the lecture by Socialist Revolutionary People’s Front (I might have misspelled the name) I was asking about the methods of bringing young Turks up to become nationalists and why on Earth did they not invite their political opponents (i.e. government;s officials) to participate in the meeting. They found the idea of inviting people with a different point of view quite original and they didn’t answer my other question. Later on that day I learned that the Revolutionary Sth Front is not only a socialist movement but a nationalist one at the same time, which explains why they would avoid talking about the topic I brought up.

Finally the day (or the evening to be more precise) has come – one big can of Nissan Patrol with Polish number plate arrived in front of the Neverland hostel. In the can were two Polish travelers – half-conscious after driving for 48 hours with almost no sleep in between. A few sips of beer helped to get them back to life and soon we were talking about our future travel plans. Bartek, anthropologist, archaeologist and allthingsist, the author behind the idea of this trip and the sole driver of the jeep presented us his vision of offroad ride through Caucas, Iran all -stan countries, South Asia to Australia or even New Zealand. Magdalena (teacher, Przemyśl, cherry shaped earrings, positive and smiling) will join until the end of the route – I will think where to hop off.

Last two days in Istanbul were about sightseeing again (that’s Bartek and Magda) and getting back my bike from the other bank of Bosphorus (me). The very last night we put my bike into pieces, stuffed into the trunk of the car and we set off to meet the adventure…

***

Pożegnanie z Olympos było bolesne – pal sześć byłą rajską plażę (byłą, bo już zdecydowanie zbyt obłożoną plażowiczami), płomienie buchające ze zbocza góry, nocne skorpiony w wersji mini, że o pięknej pogodzie nie wspomnę… Ale kolacje w Saban Pansyion, wyczekiwane już od wczesnego popołudnia i związane z nim niemożebne przejedzenie oraz związana z nim rozkoszna niemożność wykonania najmniejszego choćby ruchu – tego zdecydowanie będzie mi brakować…

Pożegnawszy ćwierć-, może nawet półrajskie miasteczko zaliczyłem autostop do głównej drogi z wesołą paczką włochatych Turków, z których jeden mówił dobrze po angielsku a także – niespodzianka – po serbsku (miał za sobą zagraniczny epizod studencki). Potem jazda z kierowcą ciężarówki wychwalającym pod niebiosa piękno Kirgistanu, z którego pochodzi jego żona. Przy okazji dowiedziałem się również o niemożliwości wykręcenia się od mandatu drogowego w Turcji – zanim policjant podejmie jakiekolwiek działania, przesyła do centrali numer rejestracyjny pojazdu, który wzbudził jego zainteresowanie (numery rejestracyjne wszelkich wehikułów są zresztą wklepywane na wszystkich stacjach benzynowych, jeszcze przed rozpoczęciem tankowania).

Wysiadka w Antalii, na znanym mi już dworcu autobusowym. Na kolację znane mi pide w znanej mi dworcowej restauracyjce i wskakuję w nocny autobus do Stambułu. I oto okazało się, że w Turcji istnieją jednak stare i zdezelowane autokary, w których wszystko się sypie i nie działa wentylacja. Na dodatek do mojego wehikułu wpakowała się rodzinka z prowincji z dwoma ustawicznie wymiotującymi i wyjącymi dzieciakami (określenie „wyjące” to wcale nie ozdobnik ale dokładny opis dźwięku, jaki z siebie wydawały przez całą trasę).

Lekko wymiętolony i nieświeży wylądowałem wczesnym rankiem w Stambule – dwie godziny przed czasem, zmuszony do koczowania pod sklepem sportowym, w którym postanowiłem nabyć nową karimatę (stara została rozszarpana na strzępy przez jerozolimskie dzieciaki) a który otwierano dopiero o dziesiątej.

Stambuł przywitał mnie uśmiechem Tiny, Niemki z hostelu Neverland, mile zaskoczonej moim ponownym przybyciem – w hostelu, ma się rozumieć, nie było wolnych miejsc i – ma się rozumieć – zakwaterowano mnie w moim ulubionym miejscu, czyli w piwnicy.

Nie pozostało mi nic innego jak tylko czekać na zaplanowane następnego wieczora przybycie Bartka i Magdaleny – ekipy wybierającej się na podbój Azji Bartkowym jeepem, do której miałem plan się podłączyć.

Czas pozostały do spotkania spędziłem na przechadzkach po okolicznych galeryjkach sztuki współczesnej, w których w międzyczasie pozmieniały się ekspozycje, a także na uczestnictwie w manifestacjach i parawykładach zorganizowanych na uniwersytecie z okazji odbywającego się właśnie Europejskiego Forum Socjalnego. Maszerowałem zatem w pochodzie protestujących przeciwko ciemiężeniu Palestyńczyków przez Izrael, manifestowałem przeciw ograniczaniu praw kobiet w krajach muzułmańskich, popierałem również demonstrujących na rzecz pojednania turecko-kurdyjskiego (niedawno w Stambule wybuchły bomby podłożone przez PKK; armia turecka zrewanżowała się zmasowanymi działaniami militarnymi na wschodzie kraju). Podczas wykładu Socjalistycznego Rewolucyjnego Frontu (albo jakoś podobnie…) dopytywałem się, dlaczego i jakimi metodami wychowuje się Turków na nacjonalistów oraz dlaczego w Forum nie uczestniczy żaden przedstawiciel władz. Na drugie pytanie odpowiedziano mi, iż jakoś nie przyszło nikomu do głowy zaprosić do dyskusji przeciwników politycznych (co mogłoby wszak doprowadzić do interesującej dyskusji, być może nawet bardziej interesującej niż przekonywujące acz pozostające bez odpowiedzi tyrady na temat ciemiężenia, ograniczania itp.) ale za to co jakiś czas młodzież wbija się na oficjalne imprezy rządowe, wykrzykuje swoje hasła i daje się pałować policji; na pierwsze zaś pytanie udzielono mi odpowiedzi wymijającej. Po wykładzie dowiedziałem się, że Front Jakiśtam to ruch socjalistyczny, ale jednocześnie bardzo narodowy, zatem posądzanie Turków o nacjonalizm zostało przyjęte z pewnym niesmakiem.

Aż w końcu nadszedł ten wieczór, w który pod Neverland zajechał Nissan Patrol z polską rejestracją wraz z zawartością w postaci dwójki półprzytomnych podróżników – Bartka i Magdaleny. Po dwóch dniach jazdy non-stop z Warszawy (z przerwą na kilkugodzinne spanie w aucie) nie spodziewałem się intensywnej interakcji, a tymczasem po odświeżającym prysznicu i kilku łykach piwa rozkręciła się nam na dobre rozmowa o naszych wspólnych planach podróżniczych. Bartek, antropolog, archeolog i właściwie wszystkolog, autor pomysłu na wycieczkę oraz właściciel i bezwzględnie jedyny kierowca jeepa, roztoczył przed nami wizję offroadowego rajdu przez Kaukaz, Iran, wszelkie możliwe kraje z przyrostkiem -stan, Azję południową, Malaje aż do Australii a może i Nowej Zelandii. Magdalena (nauczycielka, Przemyśl, kolczyki w kształcie czereśni, uśmiech od ucha do ucha, pozytywna energia) z miłą chęcią podłączy się i wytrwa do końca trasy, ja się jeszcze zastanowię, gdzie wysiądę.

Ostatnie dwa dni w Stambule to zwiedzanie miasta przez Magdę i Bartka oraz odbiór mojego roweru od mojego gospodarza sprzed miesiąca (a nawet więcej), z drugiej strony Bosforu (jazda po autostradzie prowadzącej przez miasto to umiarkowanie przyjemne doświadczenie, niemniej kierowcy pędzących aut starali się zachować ostrożność) i zakup nowego bagażnika rowerowego. W ostatni wieczór rozkręcamy mój wehikuł na części i ładujemy go do przeogromnego (ale i przedokładnie wypchanego wszelkiej maści sprzętami) luku bagażowego Nissana i ruszamy w drogę…

Olympos, 2010.06.21


https://vimeo.com/12940974

You can’t reach Olympos from Alanya directly – first you need to take a bus to Antalya, then a dolmus will bring you to a bar next to the main road, then you have to catch another, smaller one to Olympos itself. The driver of the second vehicle decided to wait so that it fills up… which could take some time, thus, I decided to hitchhike – and it worked perfectly.
After arriving in the tourist village I found countless „treehouse” pensions with fake treehouses – these are simply elevated bungalows, that’s all. I chose „Saban Pansyion”, recommended for its big breakfasts and dinners included in moderate price. And it was true – the meals, especially dinners, are delicious and huge (if you stay there longer you might find yourself gaining lots of kilograms).
As for Olympos itself, it can be summed up with three words: sea, ruins, Chimera. The first notion needs no explanation I guess; it is worth mentioning, though, that the beach is surrounded by picturesque mountains, some of them really grand (especially Tahtala Dagi – Olympos Mount, 2365 m. above sea level; they have ski facilities running at the top during winter).
The ruins – dispersed here and there in big amounts on mountain slopes – hellenist, roman, osman; amphitheatre, baths, tombs, houses, castles… You can access most of them freely, walk on them, jump, hide inside, make parties… Lots of fun but after a couple of days you get used to it or even bored. Then comes the time for… Chimera!
According to the myth, a Greek hero, Bellerophon, killed Chimera on the slope of one mountain. And until today there is fire coming out of the carcass of the monster, which you can experience yourself, not free of charge of course (access to the mountain is blocked with a guy sitting next to a desk, which looks quite funny in the middle of the forest… It made me think of John Cleese from „Monty Python’s Flying Circus”… „…and now, for something completely different…”). Small pits emit a flammable mixture of gases with lots of methane included. However, the fire doesn’t go on all by itself anymore – it needs a subtle kick from tour guides or experienced tourists… Is it worth it? I guess it is, but it want set you amazed. Just a curiosity, that’s all. And it isn’t worth it pay the night bus trip to that place, that’s for sure. It is expensive and the bus needs to go around the mountains, which makes the ride a lot longer than you might have expected… Go on foot – if you start in Olympos, walk to the beach, then turn left, follow the coastline, then follow the dirt road along the bars and hostels, follow it when it bends left, then stick to your right side whenever the route splits in two; in case of doubts – follow the signs; distance: about 7 kilometres one way.

All in all, Olympos is a great chillout place, perfect if you need to work on your blog for a while:)

***

Do Olympos z Alanii można się dostać tylko metodą łączoną: autobus do Antalii, minibus do knajpy przy trasie głównej, parę kilometrów od celu, potem mniejszy minibus do samego Olympos. Kierowca na ostatnim etapie postanowił czekać, aż auto całkiem się zapełni pasażerami. Uznałem, że mogłoby trwać dłuższą chwilę i złapałem stopa do samej wioski turystycznej.
A tu – wszędzie dookoła pensjonaty oferujące udawane domki na drzewach – udawane, bo jest ich tyle, że nie starczyło by drzew, zatem pod nazwą „treehouses” oferowane są bungalowy na podwyższeniu. Wybieram „Saban Pansyion”, zarekomendowany mi ze względu na pożywne śniadania i kolacje wliczone w cenę pobytu. I rzeczywiście, posiłki, a zwłaszcza kolacje, są przepyszne i serwowane bez ograniczeń (w przypadku dłuższego pobytu należy liczyć się z solidnym przybraniem na wadze).
Samo Olympos można streścić w następujący sposób: morze, ruiny, Chimera. Pierwszego pojęcia chyba nikomu nie trzeba wyjaśniać, warto jedynie dodać, że plażę okalają malownicze wzniesienia, niektóre z nich naprawdę imponujące rozmiarami (zwłaszcza Tahtali Dagi – Góra Olimp, wysoka na 2365 m n.p.m., w zimie uruchamiany jest na niej wyciąg narciarski).
Ruiny – poutykane w sporych ilościach na zboczach gór, greckie, rzymskie, osmańskie; amifteatr, łaźnie, grobowce, rezydencje, twierdze – czego tylko dusza zapragnie. Z nielicznymi wyjątkami można po nich/wewnątrz nich/pod nimi swobodnie spacerować, skakać, imprezować… Ogromna frajda, choć po paru dniach można do tego przywyknąć, a nawet się znudzić. Wtedy przychodzi czas na… Chimerę.
Według legendy, na zboczu jednej z pobliskich gór, Bellerofont, grecki heros, zabił Chimerę, potwora terroryzującego okolicę. A po dziś dzień ze zwłok potwora wydobywa się ogień, czego można osobiście doświadczyć, oczywiście odpłatnie (dostępu do góry strzeże pan przy biurku, które, ustawione w środku lasu, wygląda równie absurdalnie jak biurko Johna Cleese w „Latającym Cyrku Monty Pythona”). Z jamek w zboczu wciąż wydobywa się mieszanka gazów ze sporą ilością metanu – bardzo łatwopalna, choć ogień nie płonie już samoistnie… Co jakiś czas jest dyskretnie wzbudzany przez przewodników lub dobrze poinformowanych turystów. Czy warto? Według mnie tak, choć Chimera zachwytu nie wywołuje… Ot, taka ciekawostka. Na pewno nie warto dać się naciągnąć na nocną wycieczkę busem – drogo i niewiele szybciej niż piechotą, bo auto musi objechać kawał drogi by dostać się do celu, a piechotą możemy tam dojść na skróty (jeśli ruszamy z Olympos: do plaży, potem w lewo wzdłuż brzegu, potem drogą wzdłuż knajp i hosteli, kiedy je miniemy – przy wszystkich rozwidleniach należy się kierować w prawo i wypatrywać drogowskazów; dystans: około 7 km w jedną stronę).
A poza tym Olympos to bardzo chilloutowe miejsce, wręcz idealne, gdy chce się w spokoju popracować nad blogiem;)

Alanya 2010.06.20

On the ferryboat to Alanya I meet a friendly Kurdish lady (who mentions her kurdishness with a low voice) – talkative despite not speaking any foreign language and in spite of my Turkish not being improved at all… After a couple of minutes she invites me to her house in a small town near Alanya – unfortunately, towards the end of the cruise she gets seasick and she is not in a shape to host anyone…
Alanya itself is a city of immense beaches on both sides of beautifully set castle. Next to Kleopatra beach there is a moderate-interesting Damlatas cave – it is said that the humidity and air composition inside is very good for health. And that’s it, done sightseeing, time to start catching the tan – the British way (intense pink) is still fashionable but not 100% dominant as this place has become a very popular destination for Polish tourists – so popular that numerous Polish shops and travel agencies have emerged.
In the evening you might enjoy visiting one of countless clubs – handsome Turkish waiters, sometimes overly naked, try to pull everyone in, which doesn’t work that good with male tourists – in Turkey they haven’t invented beautiful girls at the entrance who would be far more convincing…
One pub next to the other, party against party, the fun lasts till the dawn…. With only short breaks where the muezzin sings – on those occasions music stops everywhere not to interfere with holy words…

***

Na promie do Alanii spotykam Kurdyjkę (która o swojej kurdyjskości wspomina ściszonym głosem), bardzo chętną do rozmowy, choć nie mówi ani słowa w żadnym języku obcym a i mój turecki nie uległ znaczącej poprawie… Po paru chwilach chce mnie zaprosić do domu w małym miasteczku w pobliżu Alanii – niestety, pod koniec podróży dopada ją choroba morska i nie jest w stanie nikogo ugościć…
Sama Alanya to miasto przedługich plaż położonych po obu stronach malowniczo ulokowanej twierdzy. W pobliżu plaży Kleopatry znajduje się umiarkowanie ładna jaskinia Damlatas – ponoć wilgotność i skład powietrza wewnątrz jest bardzo korzystny dla zdrowia. To tyle, jeśli chodzi o atrakcje specjalne, czas przejść do wygrzewania się na piasku! Zaś wieczorem, już gustownie opaleni (wciąż obowiązuje styl brytyjski – intensywny róż, choć dominacja Brytów nie jest już bezdyskusyjna – Alanya stała się na tyle popularnym celem podróży dla Polaków, że pojawiły się tu liczne polskie sklepy i polskie biura podróży), możemy się wybrać do jednego z niezliczonych klubów, do których zdezorientowanego turystę próbują wciągnąć przystojni kelnero-naganiacze, czasami nawet roznegliżowani; niespecjalnie działa to na męską część przechodniów – w Turcji nie wynaleziono jeszcze ładnych dziewczyn, zachęcających swymi wdziękami do wstąpienia do danej placówki… Knajpa na knajpie, impreza na imprezie, zabawa trwa do samego rana… zamierając jedynie co jakiś czas na parę minut, podczas śpiewów muezzina – wówczas wszystkie kluby wyłączają muzykę, by nie zagłuszać jego nawoływań.

Girne/Kyrenia 2010.06.19

One day stay in Kyrenia/Girne was free of any activities. After my last visit here I knew there was nothing left to sightsee. I only checked on Ela – still trying to sell cruise tickets, still no success. High season and no tourists around – could it be that everybody already knows this town is not worth coming? Really desperate, I entered a small gallery with paintings made by one retired Turkish general. Flowers, kittens, no disasters of war.
I stay at Girne Dorms – this time I manage to get a relatively cheap place for 8 euros.

***

Jednodniowy pobyt w Kyrenii/Girne spędziłem na leniuchowaniu… Po poprzedniej wizycie nie zostało mi nic do zwiedzenia. Sprawdziłem tylko, co słychać u Eli, wciąż sprzedającej bilety na rejs wzdłuż wybrzeża. Słychać mniej więcej to samo, co ostatnio – bryndza, brak ruchu w interesie. Dziwna sprawa, wszak lato w pełni, czyżby wszyscy już wiedzieli, że Kyrenia nie jest warta zachodu i omijali ją szerokim łukiem? Z braku laku zachodzę też do pobliskiej galeryjki – wystawia w niej swoje obrazy emerytowany turecki generał. Kwiatki, kotki, żadnych okropieństw wojny.
Przechowuję się w Girne Dorms – tym razem udaje mi się zdobyć w miarę tanie miejsce za równowartość 8 euro.

Nicosia 2010.06.17

It wasn’t he best moment to meet my hosts in Nicosia. Just a minute before my arrival, Kawai had car accident. Greeks really are terrible drivers – they never use brakes, they just try to go around the obstacle. You can’t help thinking of donkey carts…
Waiting for insurance company representatives seems to be endless (at first they didn’t even want to come, asking on the phone if it was REALLY necessary).
Fortunately Kawai didn’t get hurt, it’s just that the car doesn’t look elegant anymore.

The next day Reinhard takes me to visit his work – UN base in Nicosia!
The whole place feels quite special – a huge piece of land, fenced around but lots of shepherds walk their goats in here. We visit Nicosia international airport, shut down after the events of 1974 – the last plane didn’t have time to take off. It is still here, waiting for better times… In a distance you can see Kyrenia Mountain range with a huge Turkish and North Cyprus flag (400 m wide!), illuminated during the night – a kind reminder of who’s in charge up north (flags in general seem to be a sort of a fetish for Turks – they stick them wherever they can).
The work of UN mission itself seems to be quite frustrating. My friend compares the whole situation to a kindergarten. And it seems to be an accurate definition – some of recent major breaches in the buffer zone included one of the Greek soldiers exposing himself before his Turkish counterpart (the width of the zone is sometimes only 2 metres) and other one defecating into demilitarized area. Of course, those events had to be described, reports sent everywhere and preventive actions taken (there ose one more tragic instance, too, when a drunk Greek made his way to the Turkish side and tried to pull their flag down from the mast – he was killed, the Turks took it very personally)…
The headquarters mostly focus on printing new fancy maps and monitoring whether soldier posts keep the status quo numbers or if they don’t add/remove sandbags. If such an offence should happen, there is a special procedure to counteract, it is just that when an action is finally taken, the situation changes again and all the data needs to be updated and new maps have to be printed…
It is tough life indeed out there and it makes UN soldiers’ bellies swollen with all the ice-cream they consume to deal with heat and stress…
Although the presence of peacekeeping mission in the region seems to be necessary (to prevent uncontrolled mass defecation, for example), this whole situation seems completely absurd and solution to this seems to be way out of reach. Peace agreements, brought up once in a while (after passing a long procedure) always get rejected. The last one seemed to be a success – the Turks agreed to withdraw their people from a big part of northern territories (yes! Turks also know the meaning of the word „compromise”) but Greek priests convinced simple people that accepting the plan would lead them straight to hell. It is hot enough in Cyprus without hell fire (42 degrees Celsius when I arrived) so the majority voted „no” in the referendum.

***

Z moimi gospodarzami w Nikozji spotykam się w naprawdę nieodpowiednim momencie… Dosłownie parę minut przed moim przybyciem Kawai miała stłuczkę samochodową. Grecy naprawdę fatalnie prowadzą – nie mają w zwyczaju używać hamulców, zamiast zwolnić, starają się ominąć przeszkodę… Porównanie z woźnicami nasuwa się samo. Ponadto, na przedstawicieli ubezpieczalni trzeba czekać w nieskończoność (najpierw, po telefonicznym wezwaniu, próbują się od wizyty wymigać, dopytując, czy ich obecność jest NAPRAWDĘ niezbędna).
Całe szczęście, Kawai jest cała i zdrowa, tylko auto wygląda nieco mniej elegancko niż przed wypadkiem.
Nazajutrz Reinhard zabiera mnie do pracy – bazy ONZ w Nikozji!
Dość specyficzne to miejsce – ogromna połać terenu, niby ogrodzona zasiekami, ale pastuszkowie wypasają tu swoje kozy. Zajeżdżamy na zamknięte od 1974 r. lotnisko międzynarodowe, z którego nie zdążył odlecieć ostatni samolot. Wciąż tu stoi i rdzewieje, czekając na lepsze czasy. W oddali widać pasmo Gór Kyreńskich, na którym pomysłowi Turkowie zainstalowali olbrzymią (400 m szerokości) flagę turecką i północnocypryjską – podświetlaną w nocy! – coby przypomnieć Grekom, kto tutaj rządzi (flaga dla Turków to rzecz święta, wtykają je, gdzie tylko się da)…
Sama praca praca oddziału ONZ jest dość frustrująca, sam Reinhard określa całą sytuację mianem „przedszkola”. Jak inaczej określić sytuację, w której najpoważniejszymi naruszeniami porządku w strefie buforowej w ostatnich latach było obnażenie się pewnego żołnierza greckiego i defekacja w strefie zdemilitaryzowanej w wykonaniu innego? Rzecz jasna, zajścia te musiały zostać opisane, raporty rozesłane wszem i wobec oraz należało podjąć środki zaradcze (poważniejszym zajściem było natomiast – ale to dawne dzieje – przedostanie się pijanego Greka na turecką stronę, wspięcie się na maszt i próba zniszczenia tureckiej flagi… Skończyło się to śmiercią śmiałka – Turcy nie znają się na żartach…). Większość czasu miejscowy sztab spędza na drukowaniu coraz to nowych, kolorowych map i monitorowaniu, czy przypadkiem liczba żołnierzy na stanowiskach tureckich bądź greckich nie zwiększyła się, czy ktoś nie dołożył albo nie odjął paru worków z piaskiem. W przypadku nieprawidłowości wszczynana jest odpowiednia procedura, która trwa tyle, że w momencie interwencji wszystko się dezaktualizuje (w związku z czym trzeba wydrukować nową mapę i nanieść nowe dane). Praca wre, żołnierzom ONZ z wysiłku rosną brzuchy a z nerwów wcinają coraz to większe ilości lodów… Jakkolwiek obecność misji pokojowej w regionie zdaje się być konieczna by zwaśnione strony nie rzuciły się sobie do gardeł (lub by nie zaczęły prowadzić zmasowanej akcji ekshibicjonistycznej lub defekacyjnej), to cała sytuacja jest zupełnie absurdalna a wyjście z klinczu zdaje się być na razie nieosiągalne. Proponowane co jakiś czas plany pokojowe, o ile w ogóle dochodzi do ich prezentacji po przebrnięciu gąszczu procedur, są regularnie odrzucane – ostatnio przez Greków, mimo daleko idących ustępstw ze strony Turków (co zaskakujące, nie sądziłem, że Turcy są w ogóle zdolni do kompromisu) – duchowni greccy wmówili biednym ludziom, że jeśli plan ten zaakceptują, to będą się smażyć w piekle… Na Cyprze i bez ogni piekielnych jest gorąco (42 stopnie w Nikozji podczas mojego pobytu!), zatem w referendum większość zagłosowała „nie”…

Ayia Napa + Cape Grecko 2010.06.16

After night-morning trip I feel exhausted and decide to have a little nap on the beach in Ayia Napa. This town seems to be perfect for this purpose – there is absolutely nothing to do here, apart from sunbathing and getting drunk – a very popular activity for thousands of British tourists frequenting the place every summer. After a couple of hours rest I catch a bus to the easternmost place in (southern) Cyprus – Cape Grecko where I plan to spend the night.
And Cape Grecko was full of silence, nature, beautiful rocks, caves and lizards… In some places the rocks are shaped in a very interesting way – big holes fill with warm water make comfortable bathtubes. After having a little was in one of these I find a different, dry hole and decide to camp there for the night.
In the morning I head back to Ayia Napa where I can catch the bus to Nicosia (with a change in Larnaca) – Kawai and Reinhard whom I met earlier on in Polis are waiting for me. On the way I meet two Polish guys – Poles make the the biggest working force in Cyprus (during my stay here, the first question I was asked when I told my nationality was: Where do you work? I had to explain lots of times that I am the only Polish tourist in Cyprus)…

***

Po nocno-porannej podróży jestem półprzytomny i zarządzam sobie drzemkę na plaży w Ayia Napa. W miasteczku tym, oprócz plażowania i imprezowania, nie ma kompletnie nic do roboty, wobec czego, po kilkugodzinnym wypoczynie, ruszam ku najbardziej wysuniętemu na wschód punktowi na mapie Cypru (południowego) – Cape Grecko, gdzie postanawiam spędzić noc.
A na Cape Grecko – spokój, natura, skały, jaszczurki, jaskinie… W niektórych miejscach ukształtowanie terenu jest bardzo ciekawe – w nisko położonych platformach „wygryzione” zostały otwory, częściowo zalane morską wodą, przyjemnie nagrzaną w ciągu dnia. Po zażyciu kąpieli w takiej naturalnej wannie, przenoszę się do nieco wyżej położonej dziury, z dnem przysypanym miękkim piaskiem i postanawiam rozbić tu obozowisko.
Nad ranem wracam do Ayia Napa, skąd łapię autobus do Nikozji (z przesiadką w Larnace), gdzie czekają na mnie wcześniej poznani Kawai i Reinhard. W podróży spotykam kilku Polaków – stanowimy tutaj najważniejszą siłę roboczą (podczas mojego pobytu na Cyprze, pierwsze pytanie, które padało po tym, gdy mój rozmówca dowiedział się, skąd jestem, brzmiało zawsze: Gdzie pracujesz? Codziennie musiałem wielokrotnie tłumaczyć, że jestem jedynym polskim turystą na Cyprze)…

Dead Sea 2010.06.15

I go to the Dead Sea (421 metres below sea level, the lowest place on the surface of Earth) together with two Japanese girls who saved me offering me a mysterious herbal medicine that took just a few seconds to get rid of un-fresh falafel sensations.
We all walk to the bus station and when we get there… we have to wait for almost two hours to get on the right bus. In the meantime we have an interesting talk – I learn that one of the girls, Yuka, has been traveling for 10 years now, making small pauses only to sell in Japan all the clothes she has purchased abroad. Inspiring!
Our bus has a little breakdown on the way. Instead of waiting we decide to do some hitch-hiking. A jolly Germane rave-guy joins us and shows us some movies from a rave part he had a couple of days ago in plain desert… After a short while comes our car – driven by Moshe who brings us to a secret perfect place where no tourists go.
The views are splendid! Judean Mountains on one bank, Moab Plateau on the other look like a fairytale… We quickly start our walk down to the dark-grey water. The closer we get the worse the smell… They rarely mention it in guidebooks but this water stinks! It stinks real bad… It is due to a specific mix of chemical substances that decided to combine to make the worst smell ever. And the water looks like oil, with far too much salt – don’t ever let it get into your eyes! OK, sticking to that one basic rule we could begin our bath. The sensation is amazing! You can lay on your back, on your belly, on the side, sit, crouch and never drown…
In the evening I go back to Jerusalem and then on to Haifa where I left my luggage. We say goodbyes with Inbal and promise to see each other in 10 years. Then I’m off to Tel Aviv airport (where I have the most detailed search ever – thanks to inquisitiveness of the guards I find my favourite socks – not washed for quite a long time), regretting that I booked my return flight so early… There is so much more to see…
The Beduins in Judean desert…
The craters of Negev desert…
Kibutzes, Jericho, Elliat…
Such a tiny stip of land and so many interesting places…
Such a tiny country and some many other countries trying to play their part in the peace process between two nations of complex and painful history…
It really is worth a visit to get rid of that idealistic view that the peace is within the reach, it only takes a will. There are too many conflicting interests to hope for a solution soon. The Israelis and the Palestinians, even the most open-mined ones (the orthodox wouldn’t even pronounce the word „compromise”) cannot communicate between each other at some level – and it is really easy to foster hatred. Let’s hope that if we wait for some tens of years, things will turn out better for those who live in this land so beautiful yet so harsh.

***

Nad Morze Martwe (421 m p.p.m.) wybieram się z dwiema dziewczynami z Japonii, które uratowały mi zdrowie, serwując mi tajemnicze ziołowe lekarstwo, które dosłownie w parę sekund sprawiło, że ból brzucha, wywołany spożyciem nieświeżego falafla, zniknął!
Wspólnie maszerujemy na dworzec autobusowy i… czekamy prawie dwie godziny na następny transport. Nie ma tego złego… W międzyczasie dowiaduję się, że jedna z dziewczyn, Yuka, podróżuje od 10 lat, robiąc sobie paromiesięczne przerwy na sprzedaż w Japonii ciuchów, które zakupiła po drodze. Inspirujące!
Nasz autobus psuje się po drodze – zabrakło płynu w chłodnicy. Wysiadamy i próbujemy złapać stopa. Do naszej drużyny dołącza wesoły raver z Niemiec, prezentujący nam filmiki z rave-party, które właśnie zaliczył na środku pustyni… Po paru chwilach zatrzymuje się sympatyczny gość – Moshe i zabiera nas nad Morze Martwe – w miejsce idealne, o którym nie wiedzą turyści.
Widok – przewspaniały! Z jednej strony Góry Judzkie, z drugiej Płaskowyż Moabski sprawiają, że można się poczuć jak w bajce… Szybko rozpoczęliśmy marsz ku wodzie – o podejrzanym, szaroburym kolorze. Im bliżej brzegu, tym gorszy gorsze wrażenia zapachowe. Cóż, nie w każdym przewodniku o tym piszą, ale Morze Czarne po prostu śmierdzi! I to ohydnie… To ze względu na specyficzną mieszankę pierwiastków chemicznych, które zagnieździły się w wodzie i bezczelnie smrodzą. Poza tym woda jest bardzo oleista i – co wiadomo – bardzo zasolona. Pod żadnym pozorem nie wolno dopuścić do kontaktu wody z oczami! Pamiętając o tej jednej podstawowej zasadzie, można się w pełni zrelaksować, leżąc na brzuchu, na boku, siedząc, kucając w Morzu Martwym, nie mogąc się nadziwić, jak powstał taki dziw natury.
Wieczorem wracam do Jerozolimy, skąd łapię połączenie autobusowe z Hajfą, gdzie zostawiłem bagaż. Stamtąd, po pożegnaniu z Inbal i po złożeniu sobie nawzajem obietnicy ponownego spotkania za 10 lat, jadę pociągiem nocnym na lotnisko w Tel-Avivie (czeka mnie najbardziej szczegółowe przeszukanie w historii, dzięki dociekliwości strażniczek znajduję w plecaku moje ulubione, dawno nieprane skarpety), plując sobie w brodę, że zabukowałem sobie bilet powrotny ze zbyt wczesną datą. Tyle jeszcze pozostało do zobaczenia…
Beduini Pustyni Judejskiej…
Kratery Pusytni Negev…
Kibuce, Gaza, Jerycho, Eliat…
Taki tyci kawałek ziemi, a tyle ciekawych miejsc…
Taki tyci kraj, a tyle innych państw próbujących wtrącić swoje trzy grosze w proces pokojowy między dwoma narodami o skomplikowanej i bolesnej historii.
Warto się tam wybrać, by odczarować idealistyczne przekonanie, że pokój jest w zasięgu ręki, trzeba tylko chcieć. Zbyt wiele tu sprzecznych interesów, by liczyć na szybkie rozwiązanie konfliktu. A i sami Żydzi i Palestyńczycy, nawet ci najbardziej otwarci (o ortodoksach nie warto wspominać, bo dla nich słowo „kompromis” śmierdzi skisłymi jagodami), na pewnym poziomie nie są w stanie dogadać się między sobą – stąd podjudzanie ich i podpalestynianie ich przeciwko sobie jest wyjątkowo łatwym zadaniem. Poczekajmy kilkadziesiąt lat, może coś się zmieni na lepsze dla mieszkańców tego pięknego i surowego zarazem skrawka ziemi…

Jerusalem + Qalandia refugee camp + Ramallah 2010.06.12

In spite of my late arrival I still wanted to feel a little bit of Jerusalem right away. I left my luggage in New Palm hostel (but it could have been any of cheap hostels located in one row next to Damascus Gate) and after walking just a few steps I entered the Old City.
Strolling without any certain goal I almost got mugged by a couple of Palestinian kids, then passed a security check and arrived at the Western Wall, the holiest place for religious Jews.
I got there on Shabbas, so the whole wall square was full of Jews wearing characteristic black and white vests, praying, crying and swaying rhythmically. An amazing feeling – as if I landed on a black-and-white planet with sidelocks. After having photographed and filmed the place I returned to the hostel with a strong resolution of walking all the streets in the Old City.
The following day, however, I don’t spend in Jerusalem but in Palestine governed area, Qalandia refugee camp to be more precise. It is really easy to access by bus – nobody even bothers to control us at the checkpoint. Going the other way should be a little more difficult, though.
I get off the bus, look around and decide to take the first random street. There I met a kind elderly mister selling soft drinks. He tells me the story of his life – he used to work in the U.S. as an engineer but after having an accident he had to come back to Palestine. Now he is earning next to nothing and he is hoping to find a foreign wife that would drag him out of this morass. With his Palestinian ID his not allowed to Jerusalem where his business could be rolling better… While we talk arrive a bunch of kids interested in reasons of my presence here. After a short while they invite me to join them in football game. A tough experience, given the midday sun… That might have not been the world class match but we all sure had a lot of fun. During a cool-down break the school guard approached me to have an interesting conversation about the situation in Palestinian Autonomy and relations with Israel. He seems very reasonable in his views, there is just one irrational bit I spotted – he refused to accept the fact that some of his fellow countrymen would blow things up once in a while… How come? We don’t have weapons! We don’t have the means!
Well, protection against terrorists was the principal reason for erecting the barrierl along the border with the Autonomy. And, according to Israelis – it is working quite well.
I decided to go and have alook at that construction, the first destination for all tourists frequenting Palestine nowadays.
First thing: it’s difficult to seize the immensity of the wall, going beyond horizon. Second thing: it’s the most depressing construction ever, making the viewer sad with its sole presence. I just stood there feeling helpless, hoping that this concrete tapeworm would be pulled down and knowing that it would be impossible – every act of „vandalism” would be fought by Israeli police right away. I walk this „security fence” (Israeli version) or „racial segregation wall” (Palestinian version) for some time, passing graffittis of all types – political declarations, poetic artwork (Banksy!), love messages…
After half an hour a car stops – the driver offers to give ma ride to where Nelson Mandela’s letter to UN is written over the wall. On the way I am told stories about brothers, friends and neighbours separated with this „wall of shame”. And about how it makes everyday life difficult. And also about how Israeli bureaucrats make it impossible to bring his American wife of Palestinian origins to his hometown. Before we go separate ways I ask my driver about the issue of terrorism. Would he stop a terrorist carrying an explosive load, heading to kill innocent people?
– Weeeell… I would probably stop him – he said after a moment of hesitation.
Not very convincing for a former peace activist!
I start my walk along that Mandela letter going on for a couple of kilometres. From a widely respected statesman I would have expected a more moderate declaration. However, this is 100% in favour of Palestinians, not taking into consideration any of the reasons of the Israelis. Lots of sentences are very profound but lack of objectivity is evident…
I meet many people on the way that tell me frankly that no matter how happy they are to see foreigners they don’t want tourists coming to see the wall anymore, they want to live normal lives without having to make a 60-minute tour to the shop they could walk for 5 minutes (if they even can access Israeli governed territories – this only applies who have proven their origins in those places), they want to get out of the ghetto that has transformed from a camp into a city-ish entity, full of chaos, dirt and supply problems (there is one surprising detail in Qalandia, though – a totally new neat stadium with big Yasser Arafat portrais in the tribunes.
After reaching the final full stop of the letter I hitch a hike to Ramallah, the capital of Palestinian Autonomy. I get on a van with three Palestinians transporting elements of furniture. I squeeze myself between a kitchen set and wait patiently until we get past the traffic jam formed around the checkpoint – Israeli soldiers seem to be more focusing on details now…
When I was getting out of the car I was asked to wish my new friends good luck in their war against the Israelis.
I wish you all to live in peace like brothers – was my best shot.
… (confusion).

Ramallah greets me with a group of children who think I’m taking a photo of them (in fact I’m just taking a photo of buildings in the back) and the way they react is quite surprising. Half of them wave their hands and shout the standard „hello”, other ones start throwing stones at me, one is pointing at me with a gun (toy gun or not – I couldn;t tell because of the distance)… I fake a smile and retreat..
The capital city of Palestinian Autonomy doesn’t look like a capital city of anything at all – it is more like a big bazaar with chaotic architecture and …friendly prices. Everything here is half the price of what you find in Israel. Another easy thing to spot is a very different approach to intellectual property rights – Palestinian Kentucky Fried Chicken as well as Stars&Bucks Coffee look quite amusing.
On the wall of one building hangs a poster in French – there is the Feast of Music going on right now. But they forgot to write where exactly. I start asking everyone around and … meet co-organizers who lead me to the venue – the French Institute. The concert of traditional Arab music hypnotizes the audience qui start clapping and shouting. I also get driven away…
I return to Jerusalem quite late, on one of the last buses. This time we get checked in detail…

Next day I have my usual falafel next to my hostel. I share the bench with a mister who starts a conversation: I… bomb (shows me scars on his palm)… 15 years Israeli prison… Israel bad.
Ah, there is nothing like a breakfast with former (hopefully former) terrorist…

I also try to see the city the classical sightseeing way – this is the best time to do it by night – there is the festival of light going on – projections on walls, light sculptures, installations, performances…

During the day I choose to go to the Olive Mount (magnificent view of the Old City!) and go around numerous temples (all of them fenced with barb wire and… closed for lunch!). There is also some interaction happening – not the fun one this time, though – with a flood of Palestinian children leaving school after classes. What was friendly meeting at the start ends up in tearing my sleeping mat into pieces, breaking my water bottle and trying to steal my camera… The driver of a car passing by smiles: Naughty kids! – and goes. Eventually one elderly mister decides to help the poor tourist and shouts at children. I’m safe!

Eventually I do implement my plan of walking the streets of the Old Town and the most interesting moment of that stroll happens when I get lost amidst little walks and walk out in the roof of one of the buildings. I find out that there is a whole new level of discovering Jerusalem! I fully recommend walking the Old City on its roofs!

In the evening, back in the hostel already, I enjoy a talk with an Americaj Jew, the younger and more hairy version of Woody Allen who explains me the mysteries of rituals and symbols applied by orthodox Jews (earlier on I try to talk about this subject with young followers – but some of them just walk away, one gets angry and the only one that wants to share information gets too nervous and he can’t put one sentence in English right). We talk about history, politics, nieghbour relations until five in the morning… And I was supposed to leave for the Dead Sea early!

***

Choć do Jerozolimy dotarłem późnym wieczorem, postanowiłem jednak wchłonąć odrobinę miasta przed udaniem się na spoczynek w hostelu New Palm (polecam dzielnicę tanich hosteli, zarządzanych zazwyczaj przez Palestyńczyków lub Egipcjan, w okolicach Bramy Damasceńskiej). Po paru krokach przekroczyłem mury Starego Miasta i, przechadzając się bez żadnego planu, dotarłem do Ściany Płaczu (po drodze zaliczając jeszcze próbę kradzieży ze strony palestyńskich dzieciaków – całe szczęście nieskuteczną oraz – jakżeby inaczej – security check.
Tak się akurat złożyło, że trwa Szabas, zatem pod Ścianą Płaczu gromadzą się tłumy Żydów w charakterystycznych czarno-białych wdziankach, recytujących modły, płaczących i kiwających się rytmicznie. Wrażenie niesamowite – jakbym wylądował na czarno-białej planecie z pejsami. Po dokładnym ofotografowaniu i o-filmowaniu okolicy, wracam do hostelu z mocnym postanowieniem zwiedzenia Starego Miasta wzdłuż i wszerz.
Kolejny dzień spędzam jednak nie w Jerozolimie, ale na terenie Autonomii Palestyńskiej, a dokładniej w obozie uchodźców Qalandia, gdzie można się dostać nadspodziewanie bezproblemowo za pomocą autobusu – przejeżdżając przez checkpoint nikt nas nawet nie kontroluje! Cóż, w drugą stronę nie będzie już tak łatwo…
Wysiadam z autobusu, nie do końca pewny gdzie, rozglądam się dookoła i postanawiam przejść się pierwszą-lepszą uliczką. A tam trafiam na sympatycznego starszego pana, sprzedającego napoje. Opowiada mi historię swojego życia – pracował niegdyś w Stanach jako inżynier, jednak po wypadku, jaki mu się przydarzył, musiał wrócić do Palestyny. Obecnie zarabia grosze, prowadząc handel uliczny i ma nadzieję znaleźć żonę z zagranicy, która pozwoli mu się wydostać z grajdołu. Posiadając palestyńskie ID, nie ma prawa wybrać się do Jerozolimy, gdzie być może jego minibiznes kręciłby się lepiej… Podczas naszej rozmowy dopada do nas chmara dzieciaków, ciekawa mojej osoby i tego, co właściwie tutaj robię. Po paru chwilach zostaję zaproszony do rozegrania meczu piłkarskiego na szkolnym boisku. Niezłe wyzwanie, zwłaszcza w palącym słońcu, w samo południe. Cóż, mecz może nie stał na wysokim poziomie, ale zabawa była przednia. Podczas przerwy technicznej podchodzi do nas strażnik i chętnie opowiada o sytuacji w Autonomii i o relacjach z Izraelem. Zdaje się mówić bardzo rzeczowo, jego narzekania nie przechodzą w lament – mimo trudności każdy stara się jakoś zorganizować sobie życie… Jest jednak jeden punkt, w którym jego racjonalność zanika – otóż, zapytany o zamachy terrorystyczne ze strony Palestyńczyków absolutnie zaprzecza, jakoby takowe miały miejsce… Skąd niby broń? Skąd finanse? Cóż, Izraelczycy twierdzą, że to właśnie w celu zapobieżenia atakom skonstruowano niesławny mur wzdłuż granic Autonomii. I mur ten ponoć drastycznie zmniejszył zagrożenie terrorystyczne…
Postanawiam się przyjrzeć tej budowli, głównemu punktowi „wycieczek” turystów do palestyńskiej części Izraela…
Po pierwsze: trudno w pierwszej chwili ogarnąć rozmiar tej „zapory antyterrorystycznej”… Po drugie: nigdy w życiu żadna konstrukcja samą swą obecnością nie wywołała we mnie takiego uczucia przygnębienia. Przygnębienia, bezradności i niepojęcia bezsensu działań osób, które wymyśliły sposób na stworzenie getta… Stałem jak… zamurowany. Chciałoby się zaraz zburzyć tą ścianę, która uwłacza obu stronom konfliktu. Ale to niemożliwe – każda próba zniszczenia lub sforsowania muru kończy się interwencją izraelskiej policji, bezlitosnej wobec „wandali”. Postanawiam przejść się wzdłuż tego ohydnego tasiemca bez końca, przyozdobionego na całej długości różnego rodzaju grafitti – począwszy od deklaracji politycznych, poprzez rysunki (poetyckie prace Banksy’ego!), na wyznaniach miłosnych skończywszy.
Maszerując przez jakieś pół godziny, zostaję zatrzymany przez kierowcę samochodu, jadącego w przeciwnym kierunku. Proponuje mi podwiezienie mnie do miejsca, w którym rozpoczyna się, wymalowany na kilku kilometrach muru, list Nelsona Mandeli do ONZ, komentujący sytuację w Palestynie. Mój kierowca opowiada mi również o tym, jak pewnego dnia ściana oddzieliła od siebie domy braci, sąsiadów i przyjaciół. I o tym, jak utrudnia codzienne życie. Oraz o tym, jak biurokracja Izraelska uniemożliwia mu sprowadzenie do Autonomii jego amerykańskiej żony o arabskich korzeniach… Na pożegnanie zapytuję go o kwestie zamachów terrorystycznych oraz – bardziej szczegółowo – o to, co by zrobił, gdyby zobaczył Palestyńczyka szykującego się do zamachu, w którym mieliby zginąć niewinni ludzie. Czy próbowałby go powstrzymać? Po dłuższej chwili zastanowienia uzyskuję dość wymuszone:
– Nooo… Raczej starałbym się go powstrzymać.
Deklaracja ta nie zabrzmiała specjalnie przekonująco w ustach byłego aktywisty na rzecz pojednania palestyńsko-izraelskiego!
Ruszam na spacer wzdłuż rzeczonego listu Mandeli – jak na powszechnie szanowanego męża stanu zaskakująco jednostronnego i absolutnie nieuwzględniającego racji Żydów. Wiele w nim mądrych sentencji, jednak wrażenie braku obiektywizmu niepokoi…
Spotykam rozmaite osoby, wyznające szczerze, że nie chcą już turystów, którzy przyjeżdżają tutaj tylko po to, żeby zrobić sobie zdjęcie na tle ściany, chcą żyć normalnie, nie jeździć po zaopatrzenie przez godzinę, ale pięć minut, jak kiedyś (to ci, którzy mają prawo przekraczać checkpoint, będąc byłymi mieszkańcami Jerozolimy i terenów podlegających obecnie administracji izraelskiej), inni chcą móc się wydostać z getta, które z obozu uchodźców przeistoczyło się z biegiem lat w trwały twór miastopodobny, z wszechobecnym chaosem, brudem i problemami z zaopatrzeniem we wszystko (zaskakuje natomiast nowiutki stadion piłkarski z wielką podobizną Yassera Arafata na trybunach).
Po dotarciu do ostatniej kropki w liście łapię stopa do Ramallah, stolicy Autonomii. Zatrzymuje się van z trzema Palestyńczykami, pracującymi dla firmy meblarskiej. Wciskam się między fragmenty wyposażenia kuchni i cierpliwie czekam, aż przedrzemy się przez zator, tworzący się w pobliżu checkpointu (poziom zakorkowania zależy od intensywności kontroli izraelskich żołnierzy)…
Żegnając się ze mną, moi dobroczyńcy proszą mnie, bym życzył im zwycięstwa w walce z Żydami.
Życzę wam, żebyście wszyscy żyli razem w zgodzie jak bracia – wypalam.
… (konsternacja)
Ramallah wita mnie gromadką dzieci, którym wydaje się, że robię im zdjęcie (w rzeczywistości kieruję obiektyw na bloki w tle) – ich reakcja jest dość zaskakująca. Część z nich zaczyna machać i wołać zwyczajowe „hello”, inne zaczynają rzucać we mnie kamieniami, a jeden z nich mierzy do mnie z pistoletu (zabawkowego czy nie – tego nie byłem w stanie ocenić z powodu odległości)… Uśmiecham się przyjaźnie i oddalam się, pospiesznym krokiem.
A stolica Autonomii Palestyńskiej nie przypomina stolicy niczego – to raczej wielki bazar z chaotyczną zabudową i … przyjaznymi cenami. Wszystko jest tutaj o połowę tańsze niż w Izraelu. Przy okazji zauważam specyficzny stosunek do praw autorskich w nazewnictwie lokali – palestyńskie Kentucky Fried Chicken i Stars&Bucks Coffee sprawiają zabawne wrażenie.
Na ścianie jednego z budynków dostrzegam plakat – w języku francuskim – o odbywającym się właśnie święcie muzyki. Zapomniano jednak napisać, gdzie się odbywa ta impreza. Zaczynam zatem wypytywać przechodniów i … trafiam na współorganizatorów, którzy prowadzą mnie na miejsce, czyli do Instututu Francuskiego. Koncert tradycyjnej muzyki arabskiej hipnotyzuje publiczność, która zaczyna klaskać i pokrzykiwać. Ja również daję się porwać emocjom…
Do Jerozolimy wracam późnym wieczorem, jednym z ostatnich autobusów. Tym razem kontrola na checkpoincie jest dość szczegółowa, wszystkie paszporty i ID są sprawdzane bardzo dokładnie.

Kolejnego ranka wybieram się na tradycyjnego falafla serwowanego w pobliżu mojego hostelu. Przysiadam się na ławce do pana, który po chwili nawiązuje ze mną rozmowę w bardzo podstawowym angielskim. – Ja… bomba… – pokazuje blizny na dłoni – 15 lat izraelskie więzienie… Izrael zły.
Nie ma to jak śniadanie z palestyńskim terrorystą (byłym, przynajmniej taką mam nadzieję)…

Próbuję też klasycznego zwiedzania miasta – trafiam na dobry moment, by zwiedzić stare miasto nocą – trwa właśnie festiwal światła i wszędzie można znaleźć świetlne dzieła sztuki – projekcje wideo na murach, świetlne rzeźby, instalacje, performances…

Za dnia natomiast wybieram się na wzgórze oliwne (wspaniały widok na Stare Miasto!) i wykonuję obchód licznych świątyń tam zgromadzonych (wszystkie ogrodzone drutem kolczastym i.. zamknięte w porze lunchu). Nie obywa się bez interakcji – tym razem niespecjalnie miłej – z armią palestyńskich dzieci, kończących właśnie zajęcia szkolne. Sympatyczne z początku spotkanie kończy się rozszarpaniem na strzępy mojej karimaty, zniszczeniem butelki z wodą i próbą kradzieży aparatu… Przejeżdżający obok miły pan kręci z uśmiechem głową – Niesforne dzieciaki! – i odjeżdża. W końcu któryś z przechodni lituje się nad biednym turystą i karci je kilkoma ostrymi zdaniami. Uff, uratowany!

Ostatecznie realizuję mój plan zwiedzenia wszystkich możliwych uliczek Starego Miasta, a najciekawszy moment tejże wędrówki zaliczam, gubiąc się w gąszczu przejść między domami z kamienia i wychodząc … na dachu jednego z budynków. Okazuje się, że system przejść po dachach jest całkiem rozbudowany i tym sposobem zyskuję bardzo interesujący punkt widzenia na Jerozolimę. Polecam!

Wieczorem, już z powrotem w hostelu, wdaję się w rozmowę z amerykańskim żydem, młodą i bardziej kosmatą repliką Woody’ego Allena, który tłumaczy mi zawiłości rytuałów i symboliki ortodoksyjnych wyznawców judaizmu (wcześniej próbuję porozmawiać na ten temat z napotkanymi młodymi ortodoksami – kilku z nich oddala się pospiesznym krokiem, jeden jest wyraźnie rozdrażniony, jeden jedyny próbuje ze mną porozmawiać po angielsku, ale z emocji wszystko mu się plącze…). Rozmawiamy o historii, polityce i kontaktach sąsiedzkich aż do piątej nad ranem… A w planach miałem wczesny wyjazd nad Morze Martwe:)

Haifa + Golan Heights + Sea of Galilee 2010.06.09

A couple of days before, while in Limassol, I wanted to find a ferryboat that would bring me to some of those interesting countries just across the sea – Syria, Lebanon, Israel or Egypt. No success, though – high port taxes made all carriers shut down their business, there is only one ferry going from North Cyprus to Syria, too expensive though. I tried my luck in cruise companies – maybe they would smuggle me on-board? – but that was not possible either.
The only solution was taking a plane – and I’m not a big fan of this means of transport due to all the things you miss on the way but this time I had no choice…
I chose Israel – not only beacause it was one of the cheapest options but also to visit an old friend of mine whom I had not seen for 10 years and thought I would bever see again. Seeing her would mean being able to see all those friends I thought I would never see…
The airport in Larnaca is small and expensive – one hour access to Internet costs 8 euros! A robbery! Before leaving I checked on the beach and after a couple of hours wait in the hall I got on board (double security check for those who fly to Israel). And on the plane… I had never heard so many people speaking a language with so many „h”’s in it!
The flight itself only took 40 minutes. Then a train to Haifa where I was supposed to be picked up by my friend. The train was quite comfortable – German design, if they didn’t screen announcements using weird characters I would think I’m on my way to Berlin. After each stop a security guy walked all along the train to check for suspicious looking luggage. At Hof Hacarmel station in Haifa I was greeted by Inbal and her boyfriend, Jonatan. It was really nice of them that they received me at that time of the night (2 A.M. or so), especially that this was their exam season and Jonatan was leaving for his annual military service (military service is compulsory for both men and women; men, however, after completing it, have to participate in a sort of boot camps in order not to forget how to be a soldier; and most of them don’t avoid doing this – they rather feel obliged to help defend their country).
After sleeping well on a proper bed (first one in quite a while! Thank you, my saviors!) I went off to sight-see Haifa, the ultimate boring city as I had been told by my hosts.
The first and principal attraction are the Baha’i Gardens picturesquely set on the side of Mount Caramel (Baha’i is the religous movement founded in 19th century Persia, sort of trying to reunite the message of prophets of all major religions).
Be sure to check the Massada street that has an almost bohemian feel (not fully bohemian, as Haifa doesn’t seem to be excessively active in terms of culture & art) where you can go using the odd Haifa metro with its inclined, multi-platform wagons that makes a tourist attraction itself.
Apart from that – beaches, beaches, beaches… I was kicked out from one of them as it was ladies’ day. Funny thing, the security of all the women is provided by two guys, who look really happy about their job.
I had an interesting experience when trying to ask in tourist information centre about getting to Palestinian zones… The lady, so polite until then, bursted out with anger, went on shouting and finally told me to go to Yad Vashem museum (which didn’t really answer my question).
All in all, Haifa is not boring, it’s just very calm. A great place to spend your terminal years…

Next day Inbal and Jonatan take me for a little tour outside the city (interesting villages populated by Druze people – a very mysterious religious sect; one of their rules is not to share information about their beliefs with anyone; however, there is some information available: for example, it is a monotheist religion dating back to 10th century, with its roots in Egyptian isma’ilism; interesting thing: they include Jesus as one of seven righteous prophets) as wall as a tour through Israeli delicacies (thumbs up for hummus – chickpea paste and knefe – a sort of a cake).

The following day – despite their busy schedule – Inbal and Jonatan took me for a little trekking in Golan Heights, Yehudiya nature reserve, to be more precise. Jonatan, who sometimes works as a tour guide and knows everything about Israel’s nature an geology, explained to me all the details of the fabulous landscape that surrounded us. For example, all the oak trees sticking so charactristically out of rock piles all have their beginning in… rodent poo as these were the rodents who digested tree seeds and hid away from the sun under shady rocks, where also they organized their toilet. How said a beginning of one’s life, I hope the oaks don’t know the details…
Yehudiya landscape is made of vulcanic rocks separated with softer layers that accomodate water. Hence numerous little ponds and relatively rich flora in that place. We add a little bit of swimming in those ponds to our marching routine, thus hiding from the sun shining like crazy.
We also have a sneak peak at the Sea of Galilee (which is basically just a lake). Part from being plain beautiful it also reveals one of major problems that Israel has to deal with – the shortage of water. The Sea of Galilee shrinks every year, making new tiny islands emerge…

We say our goodbyes in the evening – my friends have to get back to their duties and I have to hop on the bus to Jerusalem…

***

Będąc jeszcze w Limassol, zacząłem się rozglądać za promami do krajów nie-bardzo odległych : Syrii, Libanu, Izraela i Egiptu – szkoda by było nie rzucić okiem na drugi brzeg morza, skoro jestem tak blisko…
Niestety, nic z tego. Wysokie opłaty portowe zniechęciły skutecznie przewoźników i od paru lat z południowego Cypru nie kursuje absolutnie nic, zaś z północy dostępne jest jedynie jedno (drogie) połączenie z Syrią… Próbowałem jeszcze szczęścia w biurach, organizujących rejsy objazdowe, pełen nadziei, że może uda mi się z nimi przemycić… Nie ma takiej możliwości – w momencie zadekowania na pokładzie mój paszport wchodzi na czas rejsu w posiadanie obsługi i niezależne podróżowanie nie wchodzi w grę. Jedynym rozwiązaniem była zatem podróż samolotem – której starałem się za wszelką cenę uniknąć (nie ze względu na paniczny strach przed lataniem, ale na ulubienie samego procesu podróżowania i wszystkiego, co dzieje się po drodze), ale tym razem nie miałem wyboru.
Zdecydowałem się zatem na lot do Izraela – nie tylko ze względu na cenę, która była najniższa pośród oferowanych kierunków podróży, ale również po to, by odwiedzić znajomą z dawnych czasów, której nie widziałem od dokładnie 10 lat. Uznałem, że jeśli nie teraz, to być może nigdy, a jeśli teraz się uda, to uda się i z wszystkimi znajomymi, z którymi teoretycznie nie mam szans na spotkanie w tym życiu…
Lotnisko w Larnace jest małe i drogie – godzina połączenia z Internetem to wydatek 8 euro! Przed wylotem zaliczyłem jeszcze wizytę na plaży i po paru godzinach przesiadywania w poczekalni zapakowałem się do samolotu (wcześniej czekała mnie jeszcze procedura podwójnego przeszukania – loty do Izraela objęte są dodatkową ochroną). Po raz pierwszy miałem okazję usłyszeć wszędzie dookoła język z tak często występującym „h”!
Sama podróż to jedynie 40 minut. Po paru chwilach witam się z celnikami na lotnisku Ben Gurion w Tel Avivie. Zaraz potem wskakuję w pociąg jadący do Hajfy – niemiecki design składu, gdyby nie napisy w postaci kompletnie niezrozumiałych znaków, mógłbym odnieść wrażenie, że jestem w drodze do Berlina. Na każdej stacji pracownik obsługi wykonuje obchód pociągu celem sprawdzenia, czy nikt nie pozostawił podejrzanie wyglądającego bagażu…
Na stacji w Hajfie zostaję przywitany przez Inbal, starą, ale wciąż młodą, znajomą, w asyście Jonatana, jej chłopaka. To bardzo miłe z ich strony, że zdecydowali się mnie odebrać z dworca, mimo późnej godziny (druga nad ranem), zwłaszcza, że już wkrótce czekają ich egzaminy, w dodatku Jonatan za parę dni wybiera się do wojska (po odbyciu obowiązkowej służby – zarówno przez mężczyzn jak i kobiety – mężczyźni muszą raz w roku „odświeżyć” swą gotowość bojową, uczestnicząc w krótkich zgrupowaniach; co charakterystyczne, mało kto narzeka na ten obowiązek – większość raczej czuje odpowiedzialność za bezpieczeństwo ojczyzny).
Po wyspaniu się – po raz pierwszy od dłuższego czasu w prawdziwym łóżku, dzięki, o zbawcy! – rozpoczynam zwiedzanie Hajfy – miasta, które zostało mi przedstawione przez moich gospodarzy jako nudne i niewarte zachodu. Pierwszą i najważniejszą atrakcją turystyczną stanowią Ogrody Baha’i, ruchu religijnego, powstałego w Persji w XIX w., próbującego na swój sposób scalić przesłanie proroków wszystkich innych religii w jedno. Ogrody, usytuowane na zboczu góry Karmel prezentują się doprawdy imponująco – zadbane, wymuskane, ze smakowitymi akcentami kaskadowo-fontannowymi. Warto je zwiedzić zarówno z poziomu górnego, jak i dolnego (środkowy, wraz z kaplicą Baby, której remont potrwa do 2013 r., jest dostępny jedynie dla wiernych).
Innym ciekawym miejscem jest paraartystyczna i parakulturalna ulica Massada („para”, ponieważ życie kulturalne i artystyczne ponoć w Hajfie nie istnieje), do której można się dostać najdziwniejszym metrem, jakim kiedykolwiek jeździłem: ponieważ wagony poruszają się po zboczu góry, składają się z kilku (nastu) tarasów wypełnionych fotelami, sprawiających wrażenie przebywania w wąskim teatrze, w dodatku ruchomym.
A poza tym Hajfa to rosyjska mowa na każdym kroku (rosyjscy Żydzi stanowią tu spory odsetek ludności), liczne parki i plaże – z jednej z nich zostałem przegoniony, bowiem trafiłem akurat na dzień otwarty tylko dla kobiet. Co ciekawe, bezpieczeństwa niewiast strzegło… dwóch wyraźnie zadowolonych z życia facetów:)
Ciekawym doświadczeniem była próba wypytania pani w centrum informacji turystycznej o sposoby dostania się na obszary palestyńskie – do tej pory jakże miła, zamiast udzielić rzeczowej odpowiedzi, wybuchnęła furią i kazała mi wybrać się do muzeum Yad Vashem.
Tak czy siak – po całodniowym zwiedzaniu stwierdzam, co następuje: Hajfa nie jest miastem nudnym, jest po prostu bardzo spokojna – idealne miejsce na spędzenie starości…

Nazajutrz Inbal i Jonatan zabierają mnie na wycieczkę po okolicy (ciekawe wioski zamieszkane przez Druzów, bardzo tajemniczą grupę religijną, której istotny element stanowi zakaz ujawniania jej szczegółów innowiercom; to i owo jednak wiadomo – to religia monoteistyczna, wywodząca się z egipskiego isma’ilizmu w XI w.; występuje w niej m.in. Jezus, jako jeden z siedmiu nieomylnych proroków) i na przebieżkę po atrakcjach kulinarnych Izraela (zdecydowane „tak” dla humusu – pasty z ciecierzycy i knefe – słodkiego serowego ciasta).

Kolejnego dnia, mimo natłoku zajęć, moi gospodarze postanowili wybrać się ze mną na trekking po wzgórzach Golan, w rezerwacie przyrody Yehudiya. Szczegóły wspaniałego pejzażu objaśniał nam po drodze Jonatan, pracujący dorywczo jako przewodnik turystyczny, posiadający pełną wiedzę o geologii i przyrodzie Izraela. Dowiedziałem się m.in., że lokalizacja charakterystycznych dla okolicy dębów wśród głazów wynika, z faktu, iż pod głazami tymi chronią się przed upałem gryzonie, spożywające nasiona drzew i …załatwiające tamże swoje potrzeby fizjologiczne, dając tym samym początek nowemu drzewu. Trochę dołująca metoda reprodukcji, mam nadzieję, że dęby nic o tym nie wiedzą…
Pejzaż Yehudiyi tworzą góry pochodzenia wulkanicznego – między warstwami zastygłej lawy znajdują się warstwy przepuszczające wilgoć, stąd liczne jeziorka i stosunkowo bogata szata roślinna. Marsz urozmaicamy sobie kąpielą w skalnych basenach (uwaga na kraby!), co stanowi wspaniałą odmianę od prażenia się w nieznającym umiaru słońcu.
Zahaczamy również o Morze (a właściwie jezioro) Galilejskie, które, jakkolwiek piękne, dobrze obrazuje jeden z głównych problemów Izraela – niedobór wody. Jezioro to, obłożone dookoła plażowiczami, co roku coraz bardziej się cofa, odsłaniając nowe wysepki…
Wieczorem żegnamy się – pozwalam moim gospodarzom skupić się na ich obowiązkach, zaś sam wskakuję w autobus do Jerozolimy…

Larnaca, 2010.06.06

Just passing…

Ja tylko przejazdem…