Shanghai – 1933, 2012.08

One of the weirdest tourist attractions of Shanghai is beyond any doubt Building 1933. Planned and built to be a huge slaughterhouse it adopted a number of functions throughout decades. Right now the city’s authorities are hesitating whether to turn it into a cultural centre (so far it hasn’t been working out) or an “exclusive” posh shopping place. Better check this place out before they totally spoil it. It is definitely a masterpiece of expressionist art-deco British minds that designed the complex. Stairways and footbridges running in all directions (you can imagine those poor pigs trotting around), decorative façade and glass clad “conference hall” – this place is heaven on Earth for photographers. And indeed there are many of them here – mostly students of some sort of photography schools; usually ten sweating men chasing one female model. Knowing how shy Chinese men usually are I’m guessing that for some of them this is the closest they have ever got to a woman. There is a number of newly weds having photo-sessions here. Funny thing when you think of the original function of “1933”…

***

Jedną z bardziej nietypowych atrakcji turystycznych Szanghaju jest bez wątpienia Budynek 1933. Pomyślany i wybudowany jako wielka rzeźnia, pełnił w swej historii kilka różnych funkcji, łącznie z fabryką leków. Obecnie miasto waha się, czy przeistoczyć to miejsce w centrum życia kulturalnego (na razie średnio to wychodzi) czy może w „ekskluzywne” centrum handlowe dla przesadnie bogatych. Zanim „1933” zostanie zepsuty (albo udoskonalony) warto mu się przyjrzeć z bliska, bo to swoiste arcydzieło ekspresjonistycznych art-decowych brytyjskich umysłów, które zaprojektowały ten budynek. Zagmatwany plan, rozbiegające się we wszystkich kierunkach klatki schodowe i pomosty (aż chciałoby się zobaczyć wszystkie te świnie drepczące po wijących się korytarzach), dekoracyjna fasada i przeszklona „sala konferencyjna” – to miejsce stanowi istny raj dla fotografów. A tych tutaj naprawdę sporo – dominują szkółki fotograficzne w składzie 10 spoconych mężczyzn z aparatami w mokrych łapskach plus jedna modelka. Znając wrodzoną chińską nieśmiałość, dla wielu z tych facetów to jedna z niewielu okazji by zbliżyć się do kobiety i jeszcze móc bezkarnie się na nią gapić. Sporo tu także młodych par wykonujących fotosesje – to całkiem oryginalna tło portretów ślubnych, zważywszy na pierwotną funkcję „1933”…

Hong Kong – A black celebration, 2012.07.01

Tourist visa tends to expire rather quickly, and when it finally does you can extend it in SH. But when your new one month visa expires, too – you have to go to Hong Kong. Depending on current regulations (and those tend to change quite often) you can extend it for a shorter or longer period.

Again, perfect timing for my arrival. The city is “celebrating” the 15th anniversary of handover to Mainland China. The Mainland put some funky decorations here and there but not too big and not too many in order not to irritate the already unhappy locals who definitely do not like the way Beijing manages things.

Evening firework show gathers a crowd smaller than that participating in the annual march against everything and everyone. July the 1st of each year is the ultimate opportunity for expressing their opinion about local policies, Biejing policies, violating human rights in China, lack of universal suffrage, the inhumane labour legislation etc. This is also a fair (literally) for all sorts of political parties begging for a vote and selling t-shirts. All in all, the HK citizens try to squeeze out as much as they can from this ersatz of democracy that they have had since the last British governor introduced some pro-democratic reforms just to make things complicated for Beijing after the handover would take place. And I describe it as the ersatz because that’s what it is – citizens can only elect 30 out of 60 representatives (the others are chosen in somewhat unclear conditions by representatives of different social groups; the same goes for their chief executive – he is elected by the body of 1200 pre-elected people).

***

Wiza turystyczna ma to do siebie, że szybko się kończy. A jak się skończy, to można ją przedłużyć o miesiąc na miejscu. A kiedy ważność tej nowej miesięcznej wizy wygaśnie – trzeba jechać do Hong Kongu. Zależnie od akurat obowiązujących przepisów (a te zmieniają się dość często) można ją tam przedłużyć na krótszy lub dłuższy okres.

Trafiam tu w najlepszym możliwym momencie. Miasto „świętuje” 15-lecie powrotu do macierzy. Macierz tu i ówdzie poustawiała „świąteczne” dekoracje, nie rzucają się jednak za bardzo w oczy, by nie drażnić miejscowych, którzy bynajmniej za pekińskimi porządkami nie przepadają. Wieczorne pokazy fajerwerków gromadzą zdecydowanie mniejszą publiczność niż południowy marsz protestu przeciwko wszystkiemu i wszystkim. 1 lipca każdego roku jest okazją do skondensowanego wyrażenia sprzeciwu wobec polityce lokalnej, pekińskiej, gwałceniu praw człowieka w Chinach, braku powszechnego prawa wyborczego, przeciw obowiązującemu prawu pracy itp. To także targowisko (dosłownie) partii politycznych wszelkiej maści, rozdających ulotki, sprzedających t-shirty i żebrzących o głosy, mogące dać parę miejsc w odpowiedniku naszego parlamentu. Słowem, mieszkańcy Hong Kongu starają się wycisnąć ile się da z tej namiastki demokracji, którą posiadają, przyznanej im zresztą w ostatniej chwili przez ostatnich brytyjskich administratorów coby wkurzyć rząd w Pekinie. Mówię o namiastce, bo jak inaczej nazwać prawo do powszechnego wyboru jedynie 30 z 60 posłów (reszta wybierana jest w niejasnych okolicznościach przez przedstawicieli różnych grup społecznych; podobnie rzecz ma się z wyborem tutejszego prezydenta)?

Qibao, Cienie przeszłości / Shadows of the Past, 2012.06

Teatr cieni / Shadow theatre

Qibao is one of touristy districts of Shanghai where what is old has not been demolished or was demolished but then rebuilt to imitate the original style. Though located far away from the centre, in Minhang, it is still very popular among the Shanghaiese. The come here to eat like crazy – that’s the main attraction of Qibao. The place is also popular for its cricket breeding – local crickets are said to be pretty aggressive, a feature that is highly desired for cricket fights that are traditionally organised here. You can also have a walk around and visit the (newly built) temples and see the shadow theatre, once a very popular form of entertainment. Nowadays, it is just a small place displaying their shows for a bunch of tourists plus a number of history rooms filled with nostalgia of past glory.

***

Qibao to jedna z turystycznych dzielnic Szanghaju, w której nie wyburzono tego, co stare, a jeśli wyburzono, to odbudowano w stylu „identycznym z naturalnym”. Choć położona z dala od centrum, w dzielnicy Minhang, to i tak w weekendy gęsto zapchana wypoczywającymi mieszkańcami miasta. Wypoczywającymi i objadającymi się lokalnymi specjałami, bo to główna atrakcja Qibao. Ponadto słynne są hodowane tutaj świerszcze, ponoć odznaczające się nieprzeciętnymi walorami bojowymi (tradycyjnie organizowane są tu ich walki). Można też zwiedzić okoliczne świątynie i obejrzeć pokaz teatru cieni, swego czasu bardzo popularnej tu rozrywki; obecnie to maleńki teatrzyk wystawiający kilka przedstawień dla garstki turystów plus kilka nostalgicznych pomieszczeń dokumentujących historię tej dziedziny sztuki w dzielnicy Minhang.

Shanghai, Zderzanie kultur / The bumping of cultures, 2012.05

Street art

Shanghai is stunning with its dimensions, noise, density of everything and everybody… There is no free space to be found, no matter day or night. Even when you take the last subway you cannot just sigh and sink into your own thoughts. You have to think collectively here, immersing yourself into the stream of people flowing one way or the other. One of the most amazing things is the lack of accidents between the participants of the traffic, even though nobody respects traffic signs or regulations – bicycles and scooters dash through the pavement and cars hardly ever respect the red light. I kind of tried to collide with cyclists and motorcyclists rushing through MY pavement. And I almost got it, it’s just that the very last moment they twist and dodge like some evil snake – they don’t even touch you and there is no way you can let go of your frustration. You can only collide on the subway where – especially in rush hours – nobody waits for you until you leave the train, they just keep pushing in. And those who alight never even complain! They just squeeze together and flow outside in a smooth stream. The smoothness is only broken when a whitey has this stupid idea to alight the normal way – then the bumps happen, then the faces turn in surprise: “but this is the way we have been pushing for ages”. Surprised was the driver of the bus that would always block the pedestrian crossing, forcing people to walk around his vehicle. When finally one whitey drew his attention to the fact that he is blocking our way he gave me a puzzled stare, looked around and… re-parked his bus. He really did not know he was being troublesome to the others and the others never thought of even mentioning it to him, either. Here nobody cares about those things. If you find an obstacle on your way, just flow around it. And let others flow around you, too.
Shanghai is breathtaking architecture, the Bund taken in thousands of photos, nightlife with its absurd high prices for everything, ridiculously low prices for everything in old boroughs that fall apart, destroyed by bulldozers (sometimes the destruction and the commerce happen at the same time); Shanghai is rich cultural life with trendy galleries for snobs, hundreds of small galleries located in special cultural districts, Shanghai is street stalls, Shanghai is endless shopping, highways winding in craziest ways in city centre(s), hookers trying to get into your cab offering “mashiaj” for 300, 200, 100, French concession, colonial houses, huge glass buildings, parks full of 2+1 families and old ladies dancing disco, heat and occasional typhoon. It takes a while to get used to that…

***

Szanghaj oszałamia swoimi rozmiarami, hałasem, zagęszczeniem wszystkiego i wszystkich… Tutaj nie ma miejsc pustych, niezależnie od pory dnia i nocy. Nawet w ostatnim nocnym metrze nie można westchnąć i samotnie pogrążyć się we własnych myślach. Tu trzeba myśleć kolektywnie, włączając się w strumień ludzi pędzących w tym czy w innym kierunku. Jedną z najbardziej zadziwiających rzeczy jest brak wypadków czy chociażby zderzeń między uczestnikami ruchu (drogowego i niedrogowego), choć żadnych przepisów ruchu drogowego tu nikt nie przestrzega – po chodnikach pędzą skutery i rowery a samochody nagminnie przejeżdżają na czerwonym świetle. Na próbę starałem się doprowadzić do kolizji z cyklistami i moto-cyklistami prującymi po MOIM chodniku. I już, już prawie się udało, ale zawsze w ostatniej chwili wywiną się jak zaskrońce i nawet Cię nie musną i nie ma jak wyładować frustracji. Pozderzać można się tylko w metrze, gdzie – zwłaszcza w godzinach szczytu – nikt nie czeka, aż pasażerowie opuszczą wagon, tylko dawaj, pchamy się do środka. Co dziwne, wysiadający nie protestują, tylko prześlizgują się na zewnątrz i wszystko przelewa się niezakłóconym strumieniem. No, chyba że trafi się nieprzystosowany białas, który ma kaprys normalnie wysiąść, wtedy następują zderzenia a na twarzach zderzonych maluje się wyraz autentycznego zaskoczenia: „Jak to? Przecież wszyscy zawsze się pchają”. Zaskoczony był też kierowca autobusu regularnie stającego na przejściu, przez co zmuszał pieszych do obchodzenia pojazdu dookoła. Kiedy w końcu jeden z pieszych (białas) zwrócił mu uwagę, że blokuje nam drogę, kierowca wytrzeszczył oczy, rozejrzał się i … przeparkował autobus. Wtedy zrozumiałem, że naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, że utrudniał innym życie, bo tutaj nikt, łącznie z poszkodowanymi, nie zawraca sobie głowy takimi rzeczami. Przeszkody, w postaci chociażby innych osób, należy opływać i samemu być opływanym, dzięki temu miasto funkcjonuje bez większych zatorów.
Szanghaj to zapierająca dech w piersiach architektura, Bund ofotografowany na tysiące sposobów, życie nocne z absurdalnie wysokimi cenami za wszystko, absurdalnie niskimi cenami wszystkiego w sypiących się starych dzielnicach sukcesywnie równanych z ziemią przez buldożery (czasami handel i rozbiórka odbywają się równolegle); Szanghaj to także bogate życie kulturalne z modnymi galeriami dla snobów, niezliczoną ilością małych galeryjek w kilku dzielnicach wydzielonych pod działalność kulturalną, Szanghaj to handel uliczny, Szanghaj to shopping w nieskończoność, autostrady wijące się w centrum (centrach) miasta, starsze panie tańczące disco w parku, dziwki próbujące się władować do taksówki, oferując „masiaź” za trzy stówy, dwie, za stówę, francuska dzielnica, kolonialne domki, szklane wieże, zielone parki wypełnione rodzinami 2+1 i starszymi paniami tańczącymi disco, upały i co jakiś czas tajfun. Można się przyzwyczaić, ale trochę to potrwa…

Zhenjiang – Perfect Timing, 2012.04.04

Before I actually get to Shanghai I visit Zhenjiang (check the previous post), the town that I could call my hometown with so many friends living there. It’s just that Chinese home towns are better not to be left alone for more than a month, otherwise you might feel lost when you get back there. The places I was filming in 2010 have got all covered with skyscrapers, some boroughs have been demolished, others built anew… Luckily nothing has changed about Fei and his family – Auntie “Eat a little more” is still in good shape, Uncle Big Belly is still trying to convince me into drinking a few and Fei is still the same loony artist, with his head covered with more tangled hair than before.
I arrive in Zhenjiang for a job interview (the whole job thing will eventually not work out but that’s ok) and I could not even dream of a better timing. Picture this: a posh restaurant, a VIP room, round tables all full of delicacies, big plasma screen on the wall. Enter the Polish guy, I greet all the super-duper personalities already waiting and at the same time they show the infamous train crash in Poland on TV. Well, here is a topic to talk about. Polish railway vs Chinese railway. Snail versus cheetah. Ferrari versus Fiat. I manage to get the tasties bits out of the heaps of food, answering job-related questions once in a while, a Very Important Lady is buying a new car on the (I)phone, an ambiance so friendly, people so nice, the would-not-be employer is very pleased…
A different experience: celebrating QingMingJie – Tomb Sweeping Day, celebrated on 106th day after winter solstice. The story of this custom dates 2,500 years back. Its origins are quite sad: there used to be a guy called Jie Zitui, a faithful companion of Prince Wen. In the terrible time of exile, Jie would stick to his master and take care of him. Actually, he went as far as preparing a stew with meat cut out from his own thigh. After Wen got back on the throne their ways parted. Trying to find his benefactor the prince ordered to burn down the forest where Jie was said to be hiding. Unfortunately, the fire consumed Jie, too. Wen decided to commemorate his friend, establishing the holiday of Hanshi that transformed into QingMingJie later on.
OK, that’s the beautiful story behind it. And what is there left of the tradition? Basically, once a year the whole family gather, they go and sweep tombs together (the tombs are sometimes located somewhat picturesquely in hills out of town, but nowadays more often they are located in public cemeteries) then they all go to a restaurant, order lots of food that later on goes to waste and they drink like crazy (they drink baijiu, the traditional 52% strong alcohol). And then they go and visit another cemetery and then yet another… I don’t remember that many details – the sun, the heat, the smoke, food lying around the tombs, sellers of “paper money” for the dead jumping from one tombstone to the other, trying to make a good deal, baijiu, lots of baijiu. All other details can be found in the photos. Taken with my own shaking hands.

***

Zanim na dobre dotrę do Szanghaju, czeka mnie jeszcze wizyta w Zhenjiang (patrz wcześniejszy wpis), mieście, które – ze względu na liczbę przyjaciół i znajomych tam pomieszkujących – mógłbym traktować niemalże jak rodzinne. Miasta rodzinne w Chinach mają to do siebie, że lepiej ich nie opuszczać na dłużej niż kilka miesięcy, w przeciwnym wypadku możemy mieć problemy z rozpoznaniem okolicy. Miejsca, które filmowałem w 2010 r. zarosły wieżowcami, parę dzielnic wyburzono, kilka innych wybudowano… Całe szczęście Fei i jego rodzina nie zmienili się zanadto, Cioteczka „Zjedz Troszeczkę” wciąż w formie, Wujaszek „Balonowy Brzuch” wciąż namawia do wychylenia paru kielonków, Fei nadal jest tym samym szalonym artystą, tyle że głowa mu zarosła dżunglą artystycznie zmierzwionych włosów.
W Zhenjiang mam rozmowę kwalifikacyjną (z roboty nic ostatecznie nie wyjdzie ale nie ma nad czym rozpaczać), na którą docieram w idealnym momencie. Elegancka knajpa, salon dla VIP-ów, suto zastawione stoły, na ścianie wielka plazma. Wchodzę i witam się z tak ważnymi i dzianymi osobistościami, że aż nie jestem w stanie tego pojąć (i nawet nie próbuję), a spiker w TV anonsuje kolejny news – katastrofę kolejową w Polsce. I już mamy ciekawy temat do rozmów. Polskie koleje vs. chińskie. Ślimak vs. gepard. Ferrari vs. Polonez. Z góry żarcia krążącego po stołach wyskubuję to, co najlepsze, co jakiś czas odpowiadając na pytania o doświadczenie zawodowe, bodaj najważniejsza przy stole Pani VIP kupuje przez komórkę (Iphone ma się rozumieć) nowe auto, przyjazna atmosfera, przyszły-niedoszły pracodawca już jest ze mnie zadowolony a ja go wcale nie wyprowadzam z błędu.
Innym ciekawym doświadczeniem było świętowanie z całą Feiową rodziną QingMingJie czyli Święta Zmarłych (obchodzone w 106. dzień po przesileniu zimowym) lub inaczej Święta Sprzątania Grobów. Obyczaj ten jest praktykowany od 2,500 lat, jego początki wiążą się ze smutną historią Jie Zitui, wiernego towarzysza księcia Wen. W trudnych chwilach wygnania Jie nie odstępował swojego pana na krok i służył mu z tak wielkim zaangażowaniem, że przygotował mu zupę z mięsem wykrojonym z własnego uda. Gdy Wen wrócił na tron, ich drogi się rozeszły. Próbując znaleźć swojego dobroczyńcę, książę kazał spalić las, w którym Jie się ponoć ukrywał. Niestety, pożar pożarł również samego Jie a Wen postanowił uczcić pamięć swojego druha, ustanawiając święto Hanshi, które potem wyewoluowało w QingMingJie, ogólnonarodowe Święto Zmarłych.
Tyle pięknej teorii, obecnie praktyka wygląda tak, że raz do roku cała rodzina się zjeżdża i idzie odkurzać groby (czasami porozrzucane po górach za miastem, coraz częściej poustawiane w rządku na cmentarzach) a potem wspólnie udaje się do knajpy, gdzie nie jest w stanie przejeść zamówionej góry jedzenia (marnotrawienie jedzenia w restauracjach to temat na osobną analizę) ani przepić hektolitrów baijiu (tradycyjny chiński napitek o mocy 52%). A potem wizyta na następnym cmentarzu, a potem jeszcze kolejnym… Nie wszystko pamiętam całkiem jasno – żar z nieba, gryzący dym, porozrzucane dookoła jedzenie, złożone w ofierze przodkom, sprzedawcy papierowych „pieniędzy dla zmarłych” skaczący po grobach w pogoni za potencjalnymi klientami, baijiu, dużo baijiu. Reszta na zdjęciach, wykonanych drżącymi rękami.

China 2012: Introduction

To all those who thought I totally abandoned running this blog: you are so WRONG! And this post is to prove it:) Here comes some new stuff (and this new stuff should be also a kind of an explanation why I had no time to take care of the website).

First things first – what was I busy with while in Shanghai? Check the videoanswer below:

***

Do tych wszystkich, którzy zastanawiali się, czy całkowicie zarzuciłem prowadzenie niniejszego bloga: otóż zdecydowanie NIE! Na dowód prezentuję kolejną porcję materiału, stanowiącego jednocześnie jakieś wytłumaczenie dla mojej sieciowej bezczynności:)

Na rozgrzewkę – videoodpowiedź na pytanie: co ja właściwie przez ten czas robiłem w Szanghaju?

Da Qing, 2010.10.19

This time my visit in China was more personal than touristy, thus I will limit myself to describing the interesting para-professional experience in Da Qing and art-oriented sightseeing in Shanghai.

During yet another stay in chilly north (the temperature will soon reach -20 degrees during the day) I had the opportunity to make myself useful: I was invited to do some ordering works in a place schemed for afternoon school for kids. The previous owner of the estate left quite a mess – a lot of work to do and the grand opening will happen in just a couple of days! The reward for the job well done is the possibility of covering the walls with paintings. I am free to choose what to paint and I decide to go for animal world, the idea that the kids enjoy a lot (the classes have already started!), they even help me paint. My presence in the school is highly desired for other reasons, too – I am supposed to pretend an English teacher. Da Qing is a small, provincial town (2-3 millions of people) and a white face can still attract parents, less interested in teaching skills of the lecturer, his whiteness being the key factor. My face is also very useful when distributing our school’s leaflets – it only takes a quarter of an hour to distribute hundreds! Passers-by, shocked to see an European (who also speaks some Chinese), take the leaflets without hesitation; the kids run up to me and ask for more…

I leave Da Qing on the 15th of November, the moment when heavy frost and snow arrive. I will soon miss my school…

 

***

 

Tym razem moja wizyta w Chinach ma charakter wybitnie osobisty, toteż relację z tej części podróży skrócę do minimum, nadmieniając jedynie o interesującym doświadczeniu parazawodowym w Da Qing i artystycznie ukierunkowanym zwiedzaniu Szanghaju.

Podczas kolejnego pobytu na chłodnej północy (codzienne przymrozki, a już wkrótce temperatura dzienna dobije do -20 stopni) miałem okazję uczynić moją osobę pożyteczną: zostałem zagoniony do prac porządkowych w pomieszczeniach mających już za chwilę służyć za sale do zajęć nowo otwieranej szkoły popołudniowej dla dzieciaków. Poprzedni właściciel lokalu zostawił po sobie niezły bajzel, toteż roboty co niemiara, a czas nagli – wielkie otwarcie już za parę dni! Nagrodą za wzorowe wysprzątanie (aż sam nie mogę uwierzyć, że jam ci to, nie chwaląc się, uczynił) jest możliwość udekorowania ścian szkoły malowidłami, których tematykę mogę dowolnie wybrać – zabieram się zatem ochoczo do zapełniania pustych wnętrz najrozmaitszymi zwierzakami, co na tyle podoba się dzieciakom (w międzyczasie rozpoczęły się zajęcia), że przyłączają się do działań malarskich. Moja obecność w szkole jest pożądana również i z innych względów – mam tu również udawać nauczyciela języka angielskiego. Da Qing to nieduże (2-3 miliony mieszkańców) prowincjonalne miasto i biała twarz wciąż potrafi przyciągnąć uwagę rodziców, mniej zainteresowanych kwalifikacjami nauczyciela, a bardziej białością jego gęby. Moja fizjonomia przydaje się także przy rozdawaniu ulotek reklamujących naszą placówkę – w ciągu parunastu minut rozdaję kilkaset egzemplarzy! Przechodnie, oszołomieni widokiem Europejczyka, w dodatku posługującego się podstawowym chińskim, dają sobie wcisnąć ulotkę, zaś dzieci same podbiegają i proszą o więcej…

Da Qing opuszczam 15 listopada, równo z nadejściem ciężkich mrozów i obfitych opadów śniegu. Jeszcze zatęsknię za moją szkołą…

Lijiang, 2010.10.08

Night train (two-storey, comfortable sleeper) brings us to Lijiang – probably the most touristically desired town in China (for Chinese). Crowds flow through picturesque, beautifully renovated streets of the old town (there is the national holiday going on, extended by an extra weekend), not at all discouraged by the stubborn rain. The town is very photogenic, though one day stroll is enough to know it all – countless shops all offer the same authentic-fake craft and you can’t eat local delicacies (including dragonflies – crunchy, interesting) all the time, can you?

It is a good idea to visit Shuhe, old town located a couple of kilometres north, less populated with tourists, with mellow bars and hills that demand that you climb them. From the top there is a splendid view on the valley filled with the city of Lijiang and nearby villages. In Shuhe you can also check out the reconstructed Tibetan monastery. Inside, apart from not-so-impressive replica of decorations – a real Tibetan expert on real traditional Tibetan medicine shows us around the rooms and explains us the details of mystical-medical drawings hanging on the walls. And all that in decent English, 100% free of charge. It is also free to visit a Tibetan doctor who can read your palm and face and then prescribe some expensive mediations against disease you would never expect you might have.

We leave visiting the Black Dragon Pool to others – the entrance is quite expensive and the only profit you get in return is a nice view of the Jade Dragon Snow Mountain.

We organize the beautiful view on our own – we make the best of the nice weather that has finally arrived here and we hop on rent bikes, heading for the foot of the Snow Mountain. On our way we pass enchanted villages with most of the houses made of clay and straw. We try hard to spot men working in fields but that never happens. It seems that only women do the hard works and carry enormous loads on their backs.

After two hours of slow peddling we stop for a picnic with a view on snowy peaks. We won’t be getting any closer this time – we don’t have the right equipment or even time to try and climb the peak of this majestic mountain (5596 metres of altitude).

We find time, though, for a little cruise on Suhe lake (our captain looks like a professional alcoholic) but we can’t visit the Tiger Leaping Gorge and Luguhe lake this time (weather+time reasons), I hope to see those places some other time…

It is easy to start missing Lijiang – we already start on the train back to Kunming. This is where I part with Wenxin and head for Hongkong… I only visit it for a while, just to extend the validity of my Chinese visa. My ultra-short stay results in one tiny discovery – Kung-fu hostel, where – apart from the usual hostel activities – you can participate in kung-fu classes. I watch all the moves with admiration… I feel like I’ve entered some action movie made in Hongkong…

 

***

 

Nocny pociąg (dwupiętrowa, wygodna kuszetka) dowozi nas do Lijiang – bodaj najbardziej pożądanej przez chińskich turystów miejscowości. Przez malownicze, pięknie odrestaurowane uliczki starego miasta przelewają się tłumy zwiedzających (wszak trwa właśnie tygodniowe święto narodowe, szczęśliwie przedłużone o dodatkowy weekend), niezrażone uparcie lejącym z nieba deszczem. Miasteczko doprawdy fotogeniczne, choć jednodniowy spacer tak naprawdę wystarczy, by poznać je w całości – niezliczone sklepiki oferują właściwie to samo prawdziwe-sztuczne rękodzieło, a lokalnymi przysmakami, z ważkami na czele (chrupiące, interesujące) też nie można się zajadać w nieskończoność.

Warto natomiast wybrać się do Shuhe, starego miasta położonego parę kilometrów na północ, mniej obłożonego turystami z klimatycznymi knajpkami i górkami, które aż domagają się by po nich powędrować i popodziwiać widok na dolinę, wypełnioną Lijiang i pobliskimi wioskami. W Shuhe warto również zaliczyć rekonstrukcję tybetańskiego klasztoru. W środku, oprócz wątpliwej jakości repliki zdobień (ach, ta złotopodobna farba!) – prawdziwy tybetański znawca prawdziwej tradycyjnej tybetańskiej medycyny oprowadza nas po wnętrzach i objaśnia szczegóły mistyczno-medycznych rysunków porozwieszanych na ścianach. A wszystko to w przyzwoitym angielskim i zupełnie za darmo. Pełna darmowość panuje również u tybetańskiego znachora, który, po oględzinach dłoni i twarzy, przepisuje drogie leki na głęboko ukryte dolegliwości (tak głęboko, że aż istnieją wątpliwości co do ich istnienia).

Innym zainteresowanym pozostawiamy zwiedzanie parku ze Stawem Czarnego Smoka – wstęp słono płatny, a główną atrakcję stanowić ma widok na Śnieżną Górę Jadeitowego Smoka.

My postanawiamy zorganizować sobie ładny widok we własnym zakresie – korzystając z przejściowej ładnej pogody, wskakujemy na wynajęte rowery i ruszamy ku podnóżu Śnieżnej Góry. Po drodze mijamy urokliwe wioski z domkami, których główny budulec stanowi glina i słoma. Nie udaje się nam wypatrzeć mężczyzn pracujących w polu – a kobiety i owszem, w dodatku wykonujące najcięższe prace i dźwigające na plecach przeogromne ciężary.

Po dwóch godzinach niespiesznego pedałowania urządzamy sobie piknik z widokiem na ośnieżone szczyty. Bliżej już nie podejdziemy – nie posiadamy odpowiedniego ekwipunku ani wystarczającej rezerwy czasowej, by próbować wspinaczki, zwłaszcza że góra to nielicha – 5596 m wysokości.

Jeszcze odbywamy rejs łódką po szumiących szuwarach porastających jezioro Suhe (nasz sternik ma prezencję zawodowego alkoholika), odpuszczamy sobie wyprawę do Wąwozu Skaczącego Tygrysa i jeziora Luguhe (czas! I pogoda…), obiecując sobie odbyć ją następnym razem…

Za Lijiang łatwo zatęsknić, my zaczęliśmy już w pociągu powrotnym do Kunming. Tam właśnie rozstaję się z Wenxin i ruszamy ku Hongkongowi, gdzie wpadam dosłownie na chwilę, właściwie tylko po to, żeby przedłużyć ważność mojej wizy chińskiej. Mój arcykrótki pobyt owocuje skromnym odkryciem – Kung-fu hostel, który, oprócz zwykłych usług oferuje również… lekcje kung-fu, na które akurat trafiam i przyglądam się z zachwytem… Czuję się jakbym znalazł się wewnątrz taniego filmu akcji made in Hongkong…

Kunming, 2010.10.07

Kunming

Kunming welcomes us with a wall of rain and a grey sky. The city itself doesn’t look any special to me… The value of the capital of Yunnan are its parks – right now, for weather reasons, they don’t feel that great either. In spite of all, we decide to visit one of them – the park around Dianche lake. Nice views, though the rain is trying to spoil it all. We find a rain-free zone in barbecue spot, where we spend a long time trying out different delicacies on stick (really tasty octopuses!).

 

***

 

Kunming wita nas ścianą deszczu i szaroburym niebem. Przechadzając się po mieście zauważam, że samo w sobie nie wyróżnia się niczym szczególnym… O wartości stolicy Yunnanu stanowią parki – chwilowo, z przyczyn pogodowych, pozbawione części uroku. Mimo wszystko, wybieramy się zwiedzić jeden z nich – rozciągający się wzdłuż jeziora Dianche. Widoki przyjemne, choć deszcz stara się ze wszystkich sił popsuć nam spacer. Bezdeszczową przystań znajdujemy w zakątku grillowym, gdzie spędzamy dłuższy czas, próbując rozmaitych smakołyków na patyku (ośmiorniczki – palce lizać!).

Changsha, 2010.10.06

Fei is flying away, me too. But I’m going in a different direction. Encouraged by Fei’s lovely cousin who also offers to accompany me, I head for the beautiful Yunnan province. On the way we have 10-hour stopover in Changsha where we do a little bit of sightseeing. We focus mostly on the park located on the hills around the city. You can get some great views up there – mostly on the concrete jungle that is Changsha. But it’s not that view that draws everybody’s attention – everybody keeps staring at me and on … the bunch of twenty students from different parts of Africa, who chose to have a stroll that very moment. Our walk together seems to be very impressive for the passers-by. Moreover, one of the guys speaks perfect Chinese – unbelievable!

 

***

 

Fei odlatuje, ja również – choć w zupełnie innym kierunku. Za namową sympatycznej kuzynki Feia, która podejmuje się również dotrzymania mi towarzystwa, wybieram się do słynnej z racji swego piękna prowincji Yunnan. Po drodze zaliczamy przesiadkę w Changsha. 10-godzinny postój przeznaczamy na zwiedzanie miasta, a zwłaszcza parku porastającego okoliczne wzgórza. Z ich szczytu roztacza się imponujący widok na gąszcz wieżowców tworzących miasto. Nie ten widok jednak stanowi największą atrakcję – wszyscy wgapiają się w moją własną osobę oraz … paczkę dwudziestu studentów i studentek z najróżniejszych zakątków Afryki, którzy właśnie wybrali się na spacer. Nasza wspólna przechadzka wzbudza nie lada sensację… Ponadto jeden z nowopoznanych kolegów posługuje się perfekcyjnym mandaryńskim – o la Boga, świat się kończy!