Mexico 2020-2022

Mexico City|Guadalajara|Puerto Vallarta|Sayulita|M.|Manzanillo|Lázaro C|Tecpán|Acapulco|Marquelia|Puerto Escondido|Mazunte|San José del P|Oaxaca|Mitla|Cuicatlán|Teotihuacan|Mixquic|Puebla|Pachuca|Xalapa|Casitas|Papantla|Orizaba|Cordoba|Veracruz|Villahermosa|Palenque|Agua Azul|San Cristobal|Sumidero|Chamula|Campeche|Edzná|Mérida|Sisal|Izamal|Chichen Itza|Valladolid|Bacalar

(Each destination follows this pattern: English text 1st, photos 2nd, Polish text 3rd/najpierw po angielsku, potem zdjęcia, potem po polsku)

I had been promising myself to go there for many years, but by some strange coincidence these plans never materialised. It took a coronavirus pandemic and a lockdown in Poland for the vision of a trip to Mexico to materialise. Actually, choices were limited – forced to sit around for months and desperate to start travelling again, I could only pick between very few countries that remained open to tourism and didn’t require any additional paperwork like a vaccination or Covid test result. Amidst the various shades of red, denoting different degrees of border closure, a large green splash on the map of the Americas was winking at me amicably. Mexico was letting me know that the time was right for me to finally realise my dream of visiting it.
The painful memory of the chaos of getting out of Europe at that time has already faded and I have almost forgotten the Matrix of fighting with the airlines, who put the responsibility for the pandemic chaos entirely on the passengers, setting up a true obstacle course, which I approached several times, once arriving running at the departure gate only to be turned away. In the end, after several approaches (and money thrown down the drain), I managed to get out of Lisbon (luckily this city is a beautiful one, which somewhat helped reducing the resulting stress) and leave the virus-infected continent behind, holding on to my ticket to Mexico City.

May travel never again look like it did during Covid!


In Mexico one can:

indulge in getting your hands oily while munching on delicious local food (for those interested: there are always vegan options, you just have to explain patiently what is off-limits for you), meet friendly drivers who are always willing to pick up a hitchhiker and sometimes stop at a hidden, empty and picturesque beach along the way; one can get drunk on tequila or (better) mezcal, marvel at the architecture and the colours used for decorating buildings, feel safe even in cities with a bad reputation such as Acapulco, admire the impressive Aztec ruins (Palenque, in my opinion, easily wins over Chichen Itza), check the great Olmec heads, see the snowy peaks (or even climb them), fall in love with Puerto Escondido (where at that time you could also taste Polish food and beverages at Casa de Pierogi, now they have moved out of this town), get sunburt on the coast, party in the capital, go home before dark so as not to provoke robbers; one can also attend many colourful street festivals and experience interesting festivals and rituals such as Dia de Muertos in Mixquic, the crucifixion in CDMX, every wicked day in San Juan de Cholula, Chiapas; in the state of Chiapas, you can also find entire villages excluded from state jurisdiction (the so-called caracoles – snails), spot a whale from a shore, meet an iguana (almost everywhere), pay 10 pesos for an electric shock at the “Third World” bar in Oaxaca, watch wading flamingos in Sisal, swim in cenotes, or admire cacti of various sizes and fascinating shapes… Above all, you will meet many warm-hearted people who will be happy to exchange a few words, which may even develop into a long conversation or even a true friendship.

//back to top/do początku

Od wielu już lat obiecywałem sobie wybrać się tam, ale jakimś dziwnym trafem plany te nigdy się nie zmaterializowały. Trzeba było dopiero rozpełznięcia się po świecie koronawirusa i lockdownu przesiedzianego w Polsce, żeby wizja podróży do Meksyku nabrała bardziej konkretnej formy. Właściwie to nie było wielkiego wyboru – zmaltretowany wielomiesięcznym zasiedzeniem się i zdesperowany, żeby znów zacząć podróżować, miałem bardzo wąskie pole manewru – dosłownie kilka krajów na świecie pozostało otwarte na turystykę i nie wymagało żadnych dodatkowych dokumentów w rodzaju szczepienia czy wyniku testu na Covid. Pośród różnych odcieni czerwieni, oznaczających różne stopnie zamknięcie granic, na mapie Ameryk łypała do mnie przyjaźnie wielka zielona plama. Meksyk dawał mi znać, że nadszedł odpowiedni czas, bym wreszcie zrealizował marzenie o jego odwiedzeniu.

Wspomnienie transportowego koszmaru, jakim było wówczas wydostanie się z Europy, zdążyło już wyblaknąć i niemal już zapomniałem o matriksie walki z liniami lotniczymi, które odpowiedzialność za chaos pandemiczny całkowicie przerzuciły na pasażerów, urządzając im istny tor przeszkód, do którego podchodziłem kilkukrotnie, raz docierając zziajany pod samą bramkę odlotów tylko po to, żeby zostać zawróconym. Ostatecznie, po kilku podejściach (i pieniądzach wyrzuconych w błoto), udało mi się wydostać z Lizbony (całe szczęście, że to piękne miasto, trochę łagodzące wynikły z tej sytuacji stres) i zostawić za sobą zadżumiony kontynent, ściskając w dłoni bilet do Mexico City.

Oby podróżowanie już nigdy nie wyglądało tak, jak za Covidu!

W Meksyku można:

rozkosznie się ubrabrać, pałaszując przepyszne lokalne jedzenie (dla zainteresowanych: zawsze istnieją opcje wegańskie, tylko trzeba wytłumaczyć, o co chodzi), spotkać przemiłych kierowców, którzy zawsze chętnie wezmą na stopa, a bywa, że po drodze zatrzymają się na ukrytej, pustej i malowniczej plaży, upić się tequilą albo (lepiej) mezcalem, zachwycić się architekturą i kolorami na nią naniesionymi, czuć się bezpiecznie nawet w miastach o nie najlepszej reputacji jak Acapulco, podziwiać imponujące ruiny azteckie (Palenque wg mnie wygrywa z Chichen Itza) i wielkie głowy olmeckie, popatrzeć się na śnieżne szczyty (albo i nawet wspiąć się na nie), zakochać się w Puerto Escondido (gdzie można było wtedy również skosztować polskich potraw i trunków w Casa de Pierogi, obecnie wynieśli się z tego miasteczka), spalić się słońcem na wybrzeżu, spalić się czym innym właściwie wszędzie, zaimprezować w stolicy, wrócić do domu przed zmrokiem, żeby nie prowokować rabusiów, zaliczyć wiele kolorowych festiwali ulicznych i doświadczyć ciekawych świąt i obrzędów jak np. święto zmarłych w Mixquic, ukrzyżowanie w CDMX, właściwie każdy dzień w San Juan de Cholula w Chiapas; w stanie Chiapas można też spotkać całe wsie wyłączone spod państwowej jurysdykcji (tzw. caracole – ślimaki), wypatrzeć z brzegu wieloryba, spotkać iguanę (prawie wszędzie), zapłacić 10 pesos za porażenie prądem w barze „Trzeci Świat” w Oaxace, pogapić się na brodzące flamingi w Sisal, popluskać się w cenotes, można też pozachwycać się kaktusami w rozmaitych rozmiarach i o przeróżnych, fascynujących kształtach… I – przede wszystkim – można spotkać wielu bardzo serdecznych ludzi, którzy bardzo chętnie zamienią kilka słów, które niepostrzeżenie rozrosną się w długą rozmowę, a może nawet w prawdziwą przyjaźń.

//back to top/do początku

Mexico City

My Mexican adventure began in the capital city, all bolted and locking its attractions away during the during the pandemic. It wasn’t until I met Joaquín, a jolly street juggler (in the larger city, almost every intersection has its stock of artists, some will definitely impress you with their skills) who was staying in my hostel (the cheapest one possible, right by the Isabel la Catolica metro station), I learn that a simple knock on the right door and those seemingly closed bars let you in, offering a cheerful alcoholic atmosphere with a hint of conspiracy, manifested by the sudden silence as soon as a police car passes nearby. After tequila nights, I return to my hostel and fall asleep, listening to the sounds of the city and the noises coming from the other rooms, inhabited by many colourful characters. One night, for example, there is a Senegalese guy strolling back and forth in the hallway, complaining loudly about his girlfriend who has just ditched him so he has decided to shout out loud what exactly he will do to her should he ever catch her. Sleep comes slowly, just before dawn.…

In CDMX, I learn that it is best and cheapest to dine in the markets. And in general, it’s best not to be afraid of street food. One should also not be afraid of taking pictures (for the first few days, having read about crime situation in Mexico, I just snap away quickly with my mobile phone, but after a while I feel more comfortable – nevertheless, it’s a good idea not to wave your camera around everywhere you go).


I’m discovering the capital in small steps, as it reveals itself to me on subsequent visits – more Covid limitations are lifted, more tourist attractions can be visited again – the Frida Kahlo Museum (a very strict staff, not allowing you to snap photos inside), the incredible house/museum of Diego Ribera, the Teotihuacan pyramids near the city, the Guadalupe Shrine (and the huge devotional market adjacent to it – very recommendable;)…. Speaking of shrines – you should definitely check out the church of Santa Muerte, whose cult is one of those Mexico-only things. You can attend the mass, buy various talismans and other objects of magical powers… Shops selling magical goods and fortune-tellers/shamans are, by the way, quite a popular business – not only here, but in the whole of Central America – who wouldn’t be tempted to buy a powder that will make the object of our secret affection fall in love with us, or a candle that will cause our business enemy unbearable suffering?

In CDMX, I also take a journey back in time – in the family archives we managed to find the address of a German-Mexican couple with whom my parents had once exchanged letters and who had even visited us in the grey communist circumstances of the 1980s. They were very surprised when an adult guy knocked on their door claiming to be that Polish kid who had been messing around during their visit all those years ago. They ventually renewed their international and inter-family friendship and I, in the process, listenened to the life story of a very nice couple.

The city is huge – you can immerse yourself in it for a long, long time, constantly experiencing something new – markets, museums, parks, galleries, bookshops, ice cream parlours, taquerias, street protests, gender equality marches, cultural events of all kinds… But at some point, you have to leave it and get on with exploring the rest of the country.
I am leaving CDMX for the first time after a few weeks’ stay. It is the end of December 2020, and together with Joaquín, the merry circus man, we set off by blablacar for Guadalajara.

//back to top/do początku

Mexico City

Przygodę z Meksykiem rozpocząłem w stolicy, w czasie pandemii zaryglowanej i broniącej swoich atrakcji przed wirusem. Dopiero poznawszy Joaquina, wesołego ulicznego żonglera (w większych miastach prawie każde skrzyżowanie jest obsługiwane przez różnego rodzaju sztukmistrzów, niektórzy naprawdę imponują umiejętnościami) pomieszkującego w moim hostelu (najtańszy z możliwych, tuż przy stacji metra Isabel la Catolica), dowiaduję się, że wystarczy popukać w odpowiednie drzwi i zamknięte na trzy spusty knajpy wpuszczają do środka, oferując wesołą alkoholową atmosferę z nutką konspiry, objawiającej się nagłym zapadaniem ciszy, gdy tylko w pobliżu przejeżdża radiowóz. Po tequilowych wieczorach wracam do mojego hostelu i zasypiam, wsłuchując się w odgłosy miasta i dźwięki płynącego z innych pokojów, zamieszkiwanych przez wiele barwnych postaci. Np. jednej nocy po korytarzu przechadza się w tę i nazad gość z Senegalu, którego dziewczyna właśnie puściła kantem i postanowił w związku z tym wykrzyczeć na głos, co dokładnie jej zrobi, jak ją dorwie. Sen przychodzi powoli, tuż przed świtem…

W CDMX uczę się, że najlepiej i najtaniej stołować się na targowiskach. A w ogóle to najlepiej nie bać się street foodu. Nie bać się też fotografowania (przez pierwsze dni, naczytawszy się o przestępczości w Meksyku, pstrykam tylko z zaczajenia komórką, ale po jakimś czasie czuję się bardziej komfortowo – niemniej jednak, dobrze jest zachować zdrowy rozsądek i nie wymachiwać wszędzie aparatem).

Stolicę odkrywam na raty, w miarę tego, jak samo się przede mną odkrywa podczas kolejnych wizyt – kolejne covidowe obostrzenia są znoszone, kolejne atrakcje turystyczne można znowu zwiedzać – Muzeum Fridy Kahlo (bardzo cieciowe nastawienie pracowników, nie pozwalających pstrykać wewnątrz zdjęć), niesamowity dom/muzeum Diego Ribery, piramidy Teotihuacan w pobliżu miasta, sanktuarium Guadalupe (i przylegające do niego wielkie targowisko dewocjonaliów – polecam;)… A skoro o sanktuariach mowa – na pewno warto wybrać się do kościoła Santa Muerte, której kult jest osobliwością charakterystyczną dla Meksyku właśnie. Można wziąć udział w mszy, można nabyć różne talizmany i inne obiekty o magicznych mocach… Sklepiki z artykułami magicznymi i wróżami/szamanami to zresztą dość popularny biznes – nie tylko tutaj, ale w całej Ameryce Centralnej – któżby się przecież nie skusił na proszek, dzięki któremu obiekt naszych sekretnych westchnień w nas się zakocha albo taką świeczkę, która wywoła niemożebne cierpienia u naszego wroga biznesowego?

W CDMX odbywam również podróż w czasie – w rodzinnych archiwach udaje się nam znaleźć adres niemiecko-meksykańskiej pary, z którą kiedyś korespondowali moi rodzice i która nawet odwiedziła nas w szaroburych komunistycznych okolicznościach lat osiemdziesiątych. Bardzo byli zdziwieni, kiedy do ich drzwi zapukał facet, podając się za polskiego szkraba, który dokazywał podczas ich wizyty przed laty. Udało się odświeżyć międzynarodową i międzyrodzinną znajomość, a przy okazji wysłuchać historii życia bardzo sympatycznej pary.

Miasto jest olbrzymie – można się w nim zanurzyć na długi, długi czas, ciągle doświadczając czegoś nowego – targowisk, muzeów, parków, galerii, księgarni, lodziarni, taquerii, ulicznych protestów, marszów równości, imprez kulturalnych wszelakiego rodzaju… Ale kiedyś je trzeba opuścić i wziąć się za zwiedzanie reszty kraju.

Pierwszy raz opuszczam CDMX po kilku tygodniach pobytu. Jest końcówka grudnia 2020, wraz z Joaquinem, wesołym cyrkowcem, ruszamy blablacarem do Guadalajary.

//back to top/do początku

Guadalajara
My encounter with the capital of the state of Jalisco, Guadalajara, is rather brief – it was mainly an interchange station for me en route to the coast. In the nutshell, it’s a culturally attractive city by day and a heavily insecure one by night. Absolutely not to be missed is the local cathedral, with its partly Renaissance and partly Gothic looks, with its history dating back to the 16th century and being that of destruction (mainly by earthquakes) and rebuilding.
It is in Guadalajara that I get introduced to pulque, a very tasty, slightly beverage perfect for surviving a hot afternoon. It is also here, through Couchsurfing, I meet Eferh, a girl with a vision to set up an ecological-scientific-artistic commune by the sea. I will soon be able to see the seeds of this project being planted.


//back to top/do początku

Guadalajara

Stolicę stanu Jalisco, Guadalajarę, poznałem dość pobieżnie – stanowiła dla mnie głównie stację przesiadkową na trasie do wybrzeża. W największym skrócie – to miasto atrakcyjne kulturalnie za dnia i mocno niepewne w nocy. Absolutnie nie można przegapić tutejszej katedry, o wyglądzie trochę renesansowym, a trochę gotyckim, której historia sięga XVI wieku i jest historią niszczenia (głównie przez trzęsienia ziemi) i odbudowywania.

W Guadalajarze po raz pierwszy kosztuję pulque – tradycyjnego, lekko sfermentowanego napoju, idealnego na upalne popołudnie.

Poprzez Couchsurfing poznaję Eferh, dziewczynę z wizją założenia nad morzem ekologiczno-naukowo-artystycznej komuny. Wkrótce będzie mi dane obejrzeć zalążki tego projektu.

//back to top/do początku


Puerto Vallarta

It is here that I have my first opportunity to see the so-called voladores de Papantla in action. It is a very interesting sight: a few colourfully costumed lunatics spin on a huge carousel, hanging their heads down. Centuries ago, this ritual was practised to curry favour with the gods and to bring rain. Today, it is more about raining coins from the pockets of tourists.
Joaquín and I wander from hostel to hostel, kicked out due to, um, the incompatibility of my companion’s intense character with a certain necessary stiffness of of the staff (of the places thus passed, I recommend the El Sunset hostel the most). From time to time, we also got into violent discussions with the police and random passers-by who supposedly looked at us crookedly. You can never get bored with Joaquín!

The pebbly beaches of Puerto Vallarta have been carefully dominated by lofty hotel architecture, thus robbing them of their charm (the remains of which are saved by curious pelicans, seen here and there).

The New Year catches up with us suddenly on the beach, and at the last minute we stock up on supplies to celebrate. At one point we are joined by a sad steward from the USA (out of all the places in the world he chose PV, how unfortunate!), our conversation ends with the American running away from my favourite acrobat, pissed off by the fearful steward’s mourning for his recently deceased cat. From that point on, our paths – Joaquín ‘s and mine – part.

//back to top/do początku

Puerto Vallarta

To tutaj po raz pierwszy mam okazję zobaczyć w akcji tzw. voladores de Papantla. Bardzo ciekawy to widok: kilku kolorowo wystrojonych wariatów kręci się na wielkiej karuzeli, zwisając głową w dół. Przed wiekami rytuał ten był praktykowany celem uzyskania przychylności bogów i wywołania deszczu. Dzisiaj chodzi raczej o deszcz monet z kieszeni turystów.

Wraz z Joaquinem tułamy się od hostelu do hostelu, wyrzucani z powodu, hm, niekompatybilności intensywnego charakteru mojego towarzysza z pewną niezbędną sztywnością obsługi (z zaliczonych w ten sposób miejsc najbardziej polecam hostel El Sunset). Co jakiś czas też wdajemy się w gwałtowne dyskusje z policją i losowymi przechodniami, którzy ponoć krzywo na nas popatrzyli.Z Joaquinem nie da się nudzić!

Kamieniste plaże Puerto Vallarta starannie obudowano wyniosłą architekturą hotelową, ujmując im tym sposobem uroku (którego resztki próbują ratować ciekawskie pelikany, widoczne tu i ówdzie).

Nowy rok dopada nas znienacka na plaży, w ostatniej chwili zaopatrujemy się w surowce do świętowania. W pewnym momencie przyłącza się do nas nieszczęśliwy steward z USA (jakże niefortunnie wybrał punkt na mapie, choć pewnie mógł wybrać tyle innych!), nasza rozmowa kończy się ucieczką Amerykanina przed moim ulubionym żonglerem, rozjuszonym opłakiwaniem niedawno zmarłego kota przez strachliwego stewarda. Od tego momentu nasze drogi – Joaquina i moja – rozchodzą się.

//back to top/do początku


Sayulita

… is a seaside town filled with tourists (and so-called expats who felt comfortable enough to settle down here for a while) mainly from the United States, who have created for themselves something of a hipster-surfer English-speaking colony here, with customs more North American than Mexican. Hardly anyone here takes the trouble to learn even a few words of Spanish, the Mexicans are such strange little people who flit here and there and certainly need to be explained how they should live in their own country. The town is tailor-made for hipsters, with proper menus and prices swollen like a foot after a jellyfish burn. So far the influx of tourists doesn’t look like it’s going to diminish; they’ll probably be trampling each other soon.

Here I hang out with a Chicago rapper-to-be and a tarot fortune teller. Together we improvise a rap music video (“Beach Life Livin'”). Then I’m outta here.

“Beach Life Livin'” music video

//back to top/do początku

Sayulita

… to miejscowość nadmorska, wypełniona po brzegi turystami (a także tzw. expatami, którzy poczuli się tu na tyle dobrze, że się zasiedzieli na dłużej) głównie ze Stanów Zjednoczonych, którzy stworzyli tu sobie coś na kształt hipstersko-surferskiej anglojęzycznej kolonii, w której obowiązują obyczaje bardziej północnoamerykańskie niż meksykańskie. Mało kto zadaje tu sobie trud, żeby nauczyć się choćby paru słów po hiszpańsku, Meksykanie to takie dziwne ludziki, które się pałętają to tu, to tam i na pewno potrzebują, żeby im objaśnić, jak powinni żyć we własnym kraju. Miasteczko jest dostosowane do potrzeb hipsterów, z odpowiednimi menu i cenami napuchniętymi jak stopa po oparzeniu przez meduzę. Na razie nie zapowiada się, żeby napływ turystów miał zmaleć, pewnie niedługo zadepczą się nawzajem.

Zadaję się tu z chicagowskim początkującym raperem i z wróżbitką tarotową. Wspólnymi siłami improwizujemy rapowy teledysk („Beach Life Livin’”). Znikam stąd.

//back to top/do początku

M.
I meet up with Eferh again in a seaside village – let’s call it M., because I don’t think I have permission to reveal its name and location, mainly because of the locals’ fears of an increased influx of foreigners, their buying up of land and the commercialisation of this still peaceful place.
It was here that Eferh decided to purchase a large chunk of forest, a few hills and a stretch of river, and to create her dream community, where, in harmony with nature, it would be possible for everyone to devote themselves to both science and art. When I arrive here (January-February 2021), the project is still at a very early stage, the official procedures are underway, so for the time being, together with Eferh, her faithful companion Jorge and a couple of volunteers, we are just hanging out, getting to know the neighbours and friends and sunbathing. It is only towards the end of my stay that things take off: my friend takes possession of the land and gives us a guided tour of her property (I also made a video of this tour, explaining what the project is all about).

//back to top/do początku

M.

Ponownie spotykam się z Eferh w nadmorskiej wiosce – nazwijmy ją M., bo chyba wciąż nie mam zezwolenia na ujawnienie jej nazwy i lokalizacji, głównie z powodu obaw miejscowych przed wzmożonym napływem obcokrajowców, wykupowaniem przez nich ziemi i komercjalizacją tego wciąż spokojnego miejsca.

To tutaj Eferh postanowiła objąć pieczę nad wielkim kawałem lasu, kilkoma pagórkami i fragmentem rzeki i tu stworzyć swoją wymarzoną wspólnotę, gdzie, w harmonii z naturą, będzie można poświęcić się i nauce, i sztuce. Kiedy się tu zjawiam (styczeń-luty 2021) projekt jest wciąż na bardzo wczesnym etapie, trwają procedury urzędnicze, więc póki co wraz z Eferh, jej wiernym kompanem Jorge i parą wolontariuszy byczymy się, poznajemy sąsiadów i znajomych i plażujemy. Dopiero pod koniec mojego pobytu sprawy ruszają z kopyta: moja koleżanka wchodzi w posiadanie ziemi i robi nam oprowadzenie po swoich włościach (z tego oprowadzenia powstaje również materiał wideo, wyjaśniający, o co chodzi w projekcie).

//back to top/do początku


Manzanillo, Colima

… is a place where I only stopped for a moment. Notable event: in Manzanillo, on Campos beach, right next to the ugly power station, walking on the scalding black sand, I was unexpectedly treated to the sight of a whale lazily rolling over the waves. An incredible feeling, especially as the beach was completely empty, so you could say I was alone with the giant.

One other attraction is oundoubtedly a row of trees hidden in the residential area, bent to the ground by the weight of the iguanas that have taken a liking to them. If, after staring at them, you feel you need more – there is also an iguanarium nearby for you to visit.

//back to top/do początku

Manzanillo

… to miejsce, w którym zatrzymałem się tylko na chwilę; z rzeczy godnych odnotowania – w Manzanillo, na plaży Campos, tuż przy szpecącej krajobraz elektrowni, spacerując po parzącym w stopy czarnym piasku, zostałem niespodziewanie uraczony widokiem wieloryba, leniwie przewalającego się po falach. Wrażenie niesamowite, tym bardziej, że plaża była całkiem pusta, można więc powiedzieć, że byłem sam na sam z olbrzymem.

Drugą niewątpliwą atrakcją jest kilka drzew ukrytych w dzielnicy mieszkalnej, uginających się pod ciężarem iguan, które je sobie upodobały. Jeśli komuś by było mało wpatrywania się w te smoki, to w pobliżu znajduje się również iguanarium.

//back to top/do początku

Lázaro Cárdenas, Michoacán

A short stop in LC, where I was put for night by the drivers who picked me up, showing me a beautiful hidden beach on the way.

//back to top/do początku

Lázaro Cárdenas, Michoacán

Krótki przystanek w LC, gdzie zostałem przechowany przez kierowców, którzy zabrali mnie na stopa, po drodze pokazując mi piękną, ukrytą plażę.

//back to top/do początku

Tecpán

A charming little town with seemingly nothing going on, but chatting to randomly met people (who, as it turned out, were more than happy to show me around and even invited me to visit their house, where, among other interior decorations, were plates with John Paul II’s face on them) makes you learn that the town likes hosting mural artists who regularly decorate empty spaces with colourful paintings. Another curiosity is the somewhat mysterious Chinese lead, which adds some colour to the Tecpan carnival (but not this year, because, you know, Covid). You can also eat at a Chinese place – good and cheap food. Chinese cuisine in Mexico is a great option for the low-budget traveller.

//back to top/do początku

Tecpán

Urokliwe miasteczko, w którym na pozór nic się nie dzieje, alepo zagadaniu do losowo poznanych osób (które, jak się okazało, bardzo chętnie oprowadziły mnie po okolicy a nawet zaprosiły do siebie do domu, w którym jednym z elementów wystroju wnętrz były talerze z Janem Pawłem II), okazuje się, że miasteczko chętnie gości u siebie artystów-muralistów, którzy regularnie ozdabiają puste przestrzenie kolorowymi malunkami. Inną ciekawostką jest nie do końca wyjaśniony trop chiński, który dodaje kolorytu tecpańskiemu karnawałowi (ale nie w tym roku, bo Covid). U Chińczyka można też zjeść – dużo i tanio. Chińska kuchnia w Meksyku jest dobrą opcją dla niskobudżetowego podróżnika.

//back to top/do początku


Acapulco
There is a plague of rubbishy travelers spreading across the Internet, smearing the titles of their Acapulco vlogs with adjectives like ‘most dangerous’, ‘scary’, ‘extreme’, etc. The likes keep coming and the audience keeps groing, but these descriptions have little to do with reality (the stigmatisation of non-dangerous places by tourists, especially North Americans, who do not bother to do their homework and read about the destination before setting off and who fail to behave appropriately when they get there is a separate and very broad topic). The coastal area of the city is as safe as possible (an impression strengthened by the discreet presence of police armed to the teeth). Should you wish to venture into less secure areas for any reason, any passers-by you come across will certainly advise you against it and help you find a safer route.
The city itself has its own special charm – it has a number of smaller and larger beaches (each with its own character), but the dense waterfront development and the large number of beachgoers make it less about connecting with nature and more about the sounds and smells that are man made. The whole time of my stay I have the impression of a certain temporal mismatch in the architecture, which certainly had its moment of glory a few decades ago, but is now getting older and older, and not in an elegant way. After some cracking down on the gangs and pushing them out of the tourist area, investors started coming in, this and that is being renewed, something new is being built here and there, but there is still a long way to go to regain the lost glory of the past…

//back to top/do początku

Acapulco

W internetach rozpleniła się plaga chwast-podróżników, którzy okraszają tytuły swoich sprawozdań z Acapulco przymiotnikami typu „najbardziej niebezpieczne”, „straszne”, „ekstremalne” itp. Lajki lecą, widzów przybywa, ale z rzeczywistością nie mają te określenia zbyt wiele wspólnego (stygmatyzowanie nie-niebezpiecznych miejsc przez turystów, zwłaszcza północnoamerykańskich, którym nie chce się odrobić zadania domowego i poczytać o miejscu docelowym przed wybraniem się w podróż i którzy nie potrafią się odpowiednio zachować, gdy tam dotrą to osobny i bardzo rozległy temat). Strefa przybrzeżna miasta jest jak najbardziej bezpieczna (wrażenie to wzmacnia dyskretna obecność uzbrojonej po zęby policji). Gdybyście chcieli z jakichś względów zapuścić się w mniej pewne rejony, to z całą pewnością wszyscy przechodnie, na których natraficie, odradzą wam i pomogą znaleźć bezpieczniejszą trasę.

Samo miasto ma swój szczególny urok – posiada wiele mniejszych lub większych plaż (każda o swojej specyfice), ale gęsta zabudowa nabrzeżna i duża ilość plażowiczów sprawiają, że mniej się tu obcuje z naturą a bardziej z odgłosami i zapachami „man made”. Cały czas towarzyszy mi tu wrażenie pewnego niedopasowania czasowego architektury, która na pewno miała swoją chwilę chwały parę dekad temu, teraz zaś coraz bardziej się starzeje i to chyba niekoniecznie w elegancki sposób… Po jako-takim rozprawieniu się z gangami i wypchnięciu ich poza obszar turystyczny, pojawiają się inwestorzy, to i owo się odnawia, tu i ówdzie buduje się coś nowego, ale droga do odzyskania minionej chwały jest jeszcze bardzo długa…

//back to top/do początku


Marquelia
I recommend going to the beach here and jumping into the San Luis River and letting it carry you all the way to the ocean. It’s a very pleasant sensation when the warm water pushes you all the way to the estuary, carefully laying you down on the sand while cool ocean waves begin to tickle your feet. There is also an abundance of birds to watch as you walk along the riverbank. You can also sunbathe and sip a beer while sitting in simple but friendly beachside pubs.

//back to top/do początku

Polecam tu wybrać się na plażę i wskoczyć do rzeki San Luis i dać się jej ponieść aż do oceanu. Bardzo przyjemne wrażenie, gdy ciepła woda pcha mnie aż do ujścia, ostrożnie kładąc mnie na piasku, a moje stopy zaczynają łaskotać chłodne oceaniczne fale. Dookoła jest też mnóstwo ptactwa, które można obserwować, spacerując brzegiem rzeki. Można też poplażować i posączyć piwo, rozsiadając się w prostych, ale sympatycznych przyplażowych knajpkach.

//back to top/do początku


Puerto Escondido

This is a small seaside town, with its own airport and several beaches of various shapes and sizes. There is something for locals and hipsters alike, for loners and for fans of crowds. There are a couple of cool restaurants, a couple of nice and cheap hotels, and one that is too expensive for my budget, but I still manage to squeeze into it in exchange for shooting promotional content. The receptionist who works at the hotel, having heard about the filming activities, strikes up a conversation and tells me about his music. In the end, I shoot another video in the interiors and exteriors of the hotel – this time for Melchor Viyella’s ‘Canción de Amor’. Melchor also tells me about his youth, about mafia fights for control of the beaches, about comic books, about the hard life of a sensitive musician.

The Polish ‘House of Dumplings’ (Casa de Pierogi) had its headquarters in Puerto Escondido (no longer there, they moved out), which was a very pleasant surprise – the pierogi tasted very Polish, the Polish vodka evoked Polish melodies sung in the middle of the night.
It is also possible to fall in love with this town. Or fall in love IN this town. And to find a faithful companion who will put my journeys into plural from now on. The companion’s name is Citlali (which means “star” in Nahuatl).

Music video for Melchor Viyella

//back to top/do początku

Puerto Escondido

To małe miasteczko nadmorskie, z własnym lotniskiem i kilkoma plażami o różnych kształtach i rozmiarach. Jest i coś dla miejscowych, i dla hipsterów, dla samotników i dla wielbicieli tłumów. Kilka fajnych restauracyjek, parę sympatycznych i tanich hoteli, a także jeden za drogi na moją kieszeń, ale i tak udaje mi się do niego wkręcić w zamian za nakręcenie materiału promocyjnego. Pracujący w tymże hotelu recepcjonista, dowiedziawszy się o działaniach filmowych, zagaduje do mnie i opowiada mi o swojej muzyce. Koniec końców, kręcę we wnętrzach i zewnętrzach hotelu jeszcze jeden klip – tym razem teledysk do „Canción de Amor” Melchora Viyella. Melchor opowiada też mi o swojej młodości, o mafijnych walkach o kontrolę nad plażami, o komiksach, o ciężkim życiu wrażliwego muzyka.

W Puerto Escondido miał (już nie ma, wyprowadzili się stąd) swoją siedzibę polski „Dom Pierogów” (Casa de Pierogi), co było bardzo przyjemnym zaskoczeniem – pierogi smakowały bardzo polsko, polska wódka wywoływała polskie melodie śpiewane w środku nocy.

W miasteczku tym można się również zakochać. Więcej, zakochać się i znaleźć wierną towarzyszkę, która sprawi, że od tej pory podróże będę odbywać w liczbie mnogiej. A na imię jej Citlali (co oznacza gwiazdę w języku nahuatl).

//back to top/do początku


Mazunte and Zipolite

A paradise for European modern hippies, hipsters, hippos, yogis, shamans and other interesting characters. Plus the only legal nudist beach in the whole country (Zipolite).
One totally exceptional event that I witnessed here: on the rock of Punta Cometa, completely by chance, surrounded by modern-day hippies who knew full well what was going on and came here in big numbers, I had the opportunity to watch the sunset on one side and the immediately following moonrise on the other. I don’t know what exactly this might mean in chakra terms, but it certainly didn’t hurt to be there at the right time.

//back to top/do początku

Mazunte i Zipolite

Raj dla europejskich współczesnych hippisów, hipsterów, hipopotamów, joginów, szamanów i innych ciekawych postaci. Plus jedyna legalna plaża nudystów w całym kraju (Zipolite).

Ze zdarzeń absolutnie wyjątkowych: na skale Punta Cometa, zupełnie przypadkiem, otoczony współczesnymi hippisami, którzy dobrze wiedzieli, co się święci i przybyli tu tłumnie, miałem okazję obejrzeć zachód słońca z jednej strony i natychmiast po nim następujący wschód księżyca z drugiej. Nie wiem, co dokładnie może to oznaczać w wymiarze czakralnym, ale na pewno mi nie zaszkodziło.

//back to top/do początku


San José del Pacifico

It’s a small town on the way to the regional capital of Oaxaca, famous for its hallucinogenic mushrooms (as reflected in numerous mushroom-themed murals and a couple of people trippin’here and there) and some nice views of the surrounding mountains. From the heat of the coast, I roll into into a pleasant chill (not-so-pleasant in the evening and at night though, especially given my hostel is a wooden hut with a cold wind blowing in through the cracks). During the day, it’s worth walking around and breathing in the mountain air, grabbing some snack in a few nice bars/restaurants and then we are good to move on towards the regional capital.

//back to top/do początku

San José del Pacifico

To mała miejscowość w drodze do stolicy regionu Oaxaca, słynąca z grzybków halucynogennych (co znajduje odzwierciedlenie w licznych muralach o tematyce grzybowej i paru osobach przebywających odmiennych stanach świadomości) oraz paru ładnych widoków na okoliczne góry. Z upalnego wybrzeża wpadam w przyjemny chłodek (a nawet nie do końca przyjemny wieczorem i w nocy, zwłaszcza, że mój hostel to drewniana chatka, do wnętrza której szczelinami wdziera się zimny wiatr). Za dnia warto pochodzić dookoła i powdychać górskie powietrze, nadziać coś na widelec w kilku sympatycznych knajpkach i ruszyć dalej, w stronę stolicy regionu.

//back to top/do początku


Oaxaca
This is the town where you’re very likely to bump into a festival or street parade (during which someone will surely treat you to some homemade strong liquor – a very intense experience, especially on a hot day). The largest festival is that of Guelaguetza, celebrated in July, which dates back to pre-Columbian times and now neatly combines Marian cult with a presentation of the many cultures of the Oaxaca region (the percentage of people declaring themselves to be Indians of different tribes here is 30%, much higher than the Mexican average).
There are also many beautiful churches, craft and art shops, charming squares and plazas. On the food side of things, the characteristic element of the regional cuisine is mole (a sauce made of a multitude of different elements, it comes in different colours and types, all of them delicious) and chocolates (there is even a Hotel Chocolate, that fills with the smell of brewed from early morning).

There is also a bar with the graceful name ‘Tercer Mundo'(Third World), where I meet a merry crew led by a certain Machete. In the course of a conversation, one of Machete’s colleagues demonstrates his skills as an ex-karateka (the silhouette of the karateka has been lost lont time ago, now I see a strong resemblance to that of Kung-Fu Panda) and one gentleman appears, holding two metal rods in his hands and offering electric shock for a small fee (this is very healthy, Machete explains to me, and tells me to increase the voltage, although his face has already turned red and is contorting in a grimace of pain).

A must-see is Monte Albán, a great cultural and religious centre, founded by the mysterious Olmecs and extended by the Zapotecs. It is definitely worth wandering around the step pyramids and imagining how full of people and bustling the plazas must have once been – now they are covered in a carpet of grass and frequented by the gusty wind (and the crowds of tourists, who are scarce this time – because of Covid).

The area around Oaxaca City is also worth wandering around; we only had the chance to visit a few from the long list of interesting places:

//back to top/do początku

Oaxaca

To miasto, w którym prawdopodobnie traficie na jakiś festiwal lub paradę uliczną (podczas której ktoś was na pewno poczęstuje domowej roboty silnym trunkiem – moc wrażeń, zwłaszcza w upalny dzień). Największym z festiwali jest Guelaguetza, obchodzona w lipcu, wywodząca się z czasów prekolumbijskich, a obecnie zgrabnie łącząca kult maryjny z prezentacją rozlicznych kultur regionu Oaxaca (odsetek osób deklarujących się jako Indianie różnych – często bardzo różnych od siebie – plemion wynosi tu 30% i jest o wiele wyższy od średniej meksykańskiej).

Sporo tu też pięknych kościołów, sklepików z rzemiosłem i sztuką, urokliwych placów i placyków. Z kolei charakterystycznym elementem kuchni regionalnej jest mole (sos z mnóstwa różnych elementów, występuje w różnych kolorach i rodzajach, co jeden to pyszniejszy) i czekolady (jest nawet hotel Czekolada, od rana wypełniony zapachem zaparzonego kakao).

Jest tu też bar o wdzięcznej nazwie „Tercer Mundo”(Trzeci Świat), w którym poznaję wesołą kompanię dowodzoną przez niejakiego Machete. W trakcie rozmowy jeden z kolegów Machete demonstruje swoje umiejętności byłego karateki (sylwetka karateki gdzieś się zagubiła, obecnie widzę spore podobieństwo do Kung-Fu Pandy), zjawia się też pan, dzierżący w dłoniach dwa metalowe pręty i za drobną opłatą kopie prądem (to bardzo zdrowe, tłumaczy mi Machete i każe zwiększać napięcie, choć twarz mu cała czerwienieje i wykrzywia się w grymasie bólu).

Obowiązkowym punktem do zwiedzenia jest Monte Albán, wielkie centrum kulturalne i religijne, założone przez tajemniczych Olmeków a rozbudowane i przez Zapoteków. Zdecydowanie warto powłóczyć się po piramidach schodkowych powyobrażać sobie, jak pełne ludzi i gwarne musiały kiedyś być place, które obecnie pokryte są dywanem trawy i odwiedzane przez hulający wiatr (i przez rzesze turystów, których tym razem jest jak na lekarstwo – bo Covid).

Po okolicach miasta Oaxaca też warto się powłóczyć, my mieliśmy okazję zwiedzić tylko kilka z z długiej listy ciekawych miejsc:

//back to top/do początku

Mitla

A very important site in Zapotec culture – a temple complex and burial site dating back over a thousand years, like many others, well preserved, due to the cool and dry climate of the region.

Árbol del Tule

An ancient (more than 2,000 years old!) and large tree with a circumference of 42 metres (this impressive figure is achieved thanks to the considerable corrugation of the trunk) growing next to the church of Santa María del Tule.

Tlacolula

A very pleasant market and church – good enough for a short visit.

Yagul

Zapotec ruins that we didn’t get to visit (because Covid), but at least we got a glimpse of them from a drone’s point of view.

//back to top/do początku

Mitla

Bardzo ważne miejsce w kulturze zapoteckiej – kompleks świątynny i miejsce pochówku sprzed ponad tysiąca lat, jak wiele innych, dobrze zachowany, ze względu na chłodny i suchy klimat panujący w regionie.

Árbol del Tule

Stareńkie (ponad 2000 lat!) i wielgachne drzewo o obwodzie 42 m (ten imponujący wynik osiągnęło dzięki sporemu pofałdowaniu pnia) rosnące przy kościele w Santa María del Tule.

Tlacolula

Bardzo sympatyczne targowisko i kościół – w sam raz na wizytę przejazdem.

Yagul

Ruiny zapoteckie, których nie udało nam się zwiedzić (bo Covid), ale chociaż rzuciliśmy na nie okiem z perspektywy drona.

//back to top/do początku

Cuicatlán

This is a town a bit to the north that is also well worth visiting and spending a few days there (in our case, these were exceptionally hot days; Cuicatlán seems to collect heat from the whole region, sculpt it into a hot and humid ball and throw it at two surprised travellers). In addition to its own personal charm, centred around the Zocalo (central square) with a few streets diverging from it, Cuicatlán also has the Río Grande to offer, a river along which to stroll and cool off safely – especially in the dry season when water doesn’t flow much; and, even more importantly, there is the Tehuacán-Cuicatlán Canyon and the entire reserve that surrounds it. It’s a place not to be missed: a beautiful, varied, albeit very dry and cactus-covered landscape that is suddenly split in half by a deep ditch, along which colourful parrots fly and shriek in the morning and afternoon. Definitely worth it! As in many other places in Mexico, the system of organising entry is quite chaotic, we decided to just go for it without organising or paying for anything – and it was the right decision, it was only on the way back that someone asked us for tickets, but we just pretended we had no idea about it and then nobody insisted too much.

Santo Dominguillo

This is a tiny village south of Cuicatlán, which we visited to ask around where to find prehistoric cave paintings nearby. We didn’t find the paintings, but we did see a nice church and wandered some paths winding among cacti growing into fantastic shapes. We also met an elderly lady, with whom we then stayed and tasted a new fruit called zapote.


This little trip around the Oaxaca region was followed by a return to the capital, which has already been mentioned, so I’ll focus on what can be found around CDMX and then head north along the coast to the very south-eastern tip of Mexico.

//back to top/do początku

(San Juan Bautista) Cuicatlán

To miasteczko położone kawałek na północ, które również warto odwiedzić i spędzić tam kilka dni (w naszym wypadku były to dni wyjątkowo upalne, Cuicatlán zdaje się zbierać ciepło z całego regionu, ugniata je w gorącą i wilgotną kulę i rzuca nią w dwójkę zaskoczonych podróżników). Oprócz własnego uroku osobistego, skoncentrowanego wokół Zocalo, czyli placu centralnego o paru uliczek odeń odchodzących, Cuicatlán ma do jeszcze do zaoferowania Río Grande, rzekę wzdłuż której można pospacerować i bezpiecznie się schłodzić – zwłaszcza w porze suchej, gdy wody nie płynie za wiele, a także, a nawet przede wszystkim kanion Tehuacán-Cuicatlán i cały rezerwat, który go otacza. To punkt, którego nie wolno sobie odpuścić: piękny, różnorodny, choć bardzo suchy i kaktusowy pejzaż, który nagle rozrywa na pół głęboki rów, po którym nad ranem i po południu latają i powrzaskują kolorowe papugi. Zdecydowanie warto! Jak w wielu innych miejscach w Meksyku, system organizowania wstępu jest dość chaotyczny, my postanowiliśmy pójść na rympał, bez organizowania i opłacania niczego – i była to właściwa decyzja, dopiero w drodze powrotnej ktoś nas zagaił o bilety, ale nie wiedzieliśmy, rzecz jasna, o co im chodzi i nikt się specjalnie o to nie wściekał.

Santo Dominguillo

To maleńka miejscowość na południe od Cuicatlán, którą odwiedziliśmy, żeby popytać, gdzie w pobliżu znajdują się prehistoryczne malunki naskalne. Malunków nie odnaleźliśmy, zobaczyliśmy za to sympatyczny kościółek i poszwendaliśmy się po ścieżkach wijących się pośród kaktusów o fantastycznych kształtach. Spotkaliśmy też starszą panią, u której się potem zasiedzieliśmy i popróbowaliśmy nowych owoców, które zwą się zapote.

Po tej rundce po regionie Oaxaca nastąpił powrót do stolicy, o której już było, zatem skupię się na tym, co dookoła CDMX, aby następnie ruszyć północnym wybrzeżem na sam południowo-wschodni kraniec Meksyku.

//back to top/do początku


Teotihuacan
A sizable archaeological park, with the monumental pyramids of the Moon and Sun. Quite a touristy place, but well worth a visit; walk around and check out the ancient sculptures. I also recommend visiting the small museum, with some interesting artefacts and reconstructions of paintings.

//back to top/do początku

Teotihuacan

Sporych rozmiarów park archeologiczny, z monumentalnymi piramidami Księżyca i Słońca. Dość oblegane to miejsce, ale warto się tu wybrać i nie przeoczyć starożytnych rzeźb. Polecam też odwiedzić niewielkie muzeum, z paroma ciekawymi artefaktami i rekonstrukcjami malowideł.

//back to top/do początku


Mixquic
You should go to this town, located within the CDMX boundaries, around Dia de Muertos. And it is best to go there a bit earlier, as the festivities start on 31 October and the journey takes a long time – whole crowds of local tourists want to warm themselves in the light of the candles in the tiny cemetery in the centre of Mixquic. The locals themselves show truly angelic patience, enduring the invasion of curious visitors and trying to spend quality time with their loved ones laid to rest in their graves, beautifully decorated with orange chrysanthemums during this special time. In and around the Zocalo, you can also check out the decorations, with the main theme being skeletons, you can also enjoy a cup of homemade ponche, sold in the gates of the townhouses. The Dia de Muertos stretched out for a couple of days, as you have to fit in ceremonies focusing on dead children, visits from known and unknown neighbours, combined with paying tribute to their dead (often in exchange for small treats), and also find time to visit the cemetery. In addition, in the main square you can find a picturesque crowd performing ritual drumming throughout the night, trying to preserve pre-Columbian traditions. Interestingly, the town is completely unsuited to hosting tourists (who usually drop in for a couple of hours and leave the same day) – you have to ask around in the shops to find someone who knows someone who will rent a room (which in our case turns out to be four bare walls and a floor, but luckily the owner throws us a few blankets from which we can improvise a bed).

//back to top/do początku

Mixquic

Do tego miasteczka, położonego w granicach CDMX należy się wybrać w trakcie Święta Zmarłych. A najlepiej wybrać się ze sporym wyprzedzeniem, bo świętowanie zaczyna się tam już 31 października, a podróż trwa nadspodziewanie długo – całe rzesze lokalnych turystów chcą się ogrzać w świetle zniczy na maleńkim cmentarzu w centrum Mixquic. Sami mieszkańcy wykazuję się iście anielską cierpliwością, znosząc natarcie ciekawskich przybyszów i starając się spędzić „quality time” ze swoimi bliskimi, złożonymi w grobach, w tym szczególnym okresie przystrojonych pomarańczowymi chryzantemami. Na Zocalo i dookoła można też popodziwiać dekoracje, będące wariacjami na temat kościotrupów, i napić się domowego ponche, sprzedawanego w bramach kamienic. Święto Zmarłych jest tu rozciągnięte w czasie, bo trzeba w kilku dniach zmieścić celebrowanie zmarłych dzieci, odwiedziny znanych i nieznanych sąsiadów, połączone z oddaniem czci ich zmarłym (często w zamian za drobne smakołyki), a także wizytę na cmentarzu. Dodatkowo, na placu głównym przez całą noc trwa rytualne bębnienie i malownicze koczowanie tłumku osób, starających się zachować prekolumbijskie tradycje. Co ciekawe, miasteczko jest zupełnie nieprzystosowane do goszczenia turystów (którzy zazwyczaj wpadają na chwilę i tego samego dnia wyjeżdżają) – trzeba popytać w sklepikach, żeby znaleźć kogoś, kto zna kogoś, kto wynajmie pokój (który w naszym wypadku okazuje się być czterema gołymi ścianami i podłogą, ale całe szczęście właściciel podrzuca nam kilka koców, z których można zaimprowizować posłanie).

//back to top/do początku


Puebla

A big city very close to the CDMX, where you can admire both the old buildings in the centre and the more modern architecture, in the form of the Baroque Museum (sounds boring? Trust me, it is not – you have to see that impressive edifice designed by Toyo Itō).
Interesting fact: Puebla is home to the world’s smallest volcano, Cuexcomate. Now extinct, it is a peculiar tourist attraction that you can walk around, climb to the top and descend the stairs to the centre without sweating.

Here you should also taste the famous mole poblano, at least as popular as the mole from Oaxaca.

//back to top/do początku

Puebla

Wielkie miasto bardzo blisko CDMX, w którym warto popodziwiać zarówno starą architekturę w centrum, jak i tę bardziej nowoczesną, w postaci muzeum baroku (brzmi nudnawo? Nic podobnego, warto się tam wybrać, choćby po to, aby obejrzeć imponujący gmach zaprojektowany przez Toyo Itō ).

Ciekawostka: w Puebla znajduje się najmniejszy wulkan świata, Cuexcomate. Od dawna wygasły, stanowi osobliwą atrakcję turystyczną, którą można obejść dookoła, wejść na szczyt i zejść schodami do środka, nie zasapawszy się ani trochę.

Tutaj też warto skosztować słynnego mole poblano, co najmniej równie popularnego jak mole z Oaxaca.

//back to top/do początku


Pachuca
… is a pleasant interchange town. It is famous above all for the first Mexican football club and the so-called monumental clock on the tower in the market square (maybe they were exaggerating a bit about that monumentality:). There is also an oversized mural, spread over many buildings adjacent to a hill – it blends into a sensible whole when viewed from the right angle.

//back to top/do początku

Pachuca

… to sympatyczne miasto przesiadkowe. Słynie przede wszystkim z pierwszego meksykańskiego klubu piłkarskiego i tzw. monumentalnego zegara na wierzy w rynku (z tą monumentalnością nie ma co przesadzać:). Jest tu też przeogromny mural, rozsmarowany na wielu budynkach przyklejonych do wzgórza – zlewa się w sensowną całość, kiedy popatrzeć nań pod odpowiednim kątem.

//back to top/do początku


Xalapa
Xalapa, on the other hand, is an interesting town, where you can feel the good energy generated by its sizeable student population. The cathedral, with its sloping floor, is worth a visit – by the way, the whole town is built on a very undulated terrain, which adds to the charm of the colourful streets. There is also an excellent museum of anthropology, where the most impressive are the artefacts of the Olmec culture, the most spectacular example of which are the large stone heads, whose technology of manufacture and especially of transport is still being worked out by scientists.


Nearby Xalapa you can also find:

Xico (and Coatepec on the way)

– a small town with supposedly very colourful streets (and there are some, but nothing to go crazy about) and nice landscapes (also nothing too special, especially with not so good weather); according to Google, there is supposed to be a cheap hostel here – instead I find a private property and a dog that treats me like an intruder and wants to bite my leg off… The town also boasts an active corrida, which for me personally is a sign of barbarism. Overall a failed mission, the only positive note being being treated to homemade alcohol by a group of local farmers partying on the pavement.

//back to top/do początku

Xalapa

Xalapa z kolei to ciekawe miasto, w której da się wyczuć dobrą energię wytwarzaną przez sporą populację studentów. Warto tu odwiedzić katedrę, której oryginalności dodaje katedra z pochyłą posadzką – zresztą, całe miasto jest mocno pofałdowane, co dodaje uroku kolorowym uliczkom. Jest tu także świetne muzeum antropologii, w którym największe wrażenie sprawiają artefakty kultury olmeckiej, której najbardziej imponujący przykład stanowią wielkie kamienne głowy, nad których technologią wykonania, a zwłaszcza transportu wciąż głowią się naukowcy.

W pobliżu Xalapy jest jeszcze:

Xico (a po drodze Coatepec)

– maleńkie miasteczko, w którym mają być kolorowe uliczki (i są, ale bez przesady), mają być ładne pejzaże (też bez rewelacji, zwłaszcza że pogoda taka sobie), wg Google ma być tani hostel – zamiast niego jest prywatna posesja i pies, który traktuje mnie jak intruza i chce mi odgryźć nogę… W dodatku jest tu czynna corrida, co dla mnie osobiście jest przejawem barbarzyństwa. Ogólnie misja zakończona niepowodzeniem, jedynym pozytywnym akcentem jest bycie poczęstowanym domowej roboty alkoholem przez imprezującą na chodniku grupkę miejscowych rolników.

//back to top/do początku

Casitas

Just a short beachy stopover. Tiny town, charm level: medium.

//back to top/do początku

Casitas

Krótki plażowy postój. Poziom urokliwości oceniam na średni.

//back to top/do początku


Papantla
The main attraction here is a flagpole around which loons go in circles while hanging head down – in the past it was believed that this ritual helped convince the gods to send rain down to the earth.

//back to top/do początku

Papantla

Główną atrakcję stanowi tu maszt, wokół którego krążą zawieszeni głową w dół wariaci – w przeszłości wierzono, iż ten rytuał pomaga w przekonaniu bogów do zesłania na ziemię deszczu.

//back to top/do początku


Orizaba
We are slowly moving away from the centre of Mexico. I set aside a couple of days to stay in Orizaba, quite a nice town in the shadow of Pico de Orizaba – the highest mountain in Mexico, a towering 5636m volcano (dormant, last eruption in 1846, but rumoured not to have said its last word yet). First, I catch a bus to the town of Perla and on to tiny villages villages from where I can see the Pico in all its majesty. Then, on foot, I walk further to get an even better view of the impressive snow-capped peak. I return on foot, as buses (and any vehicles at all) only run here in the morning.

In Orizaba, you can also wander around picturesque corners, parks and even take a ride in a cable car moving above the town. There’s also a river, flowing through the centre itself, in one of its sections decorated with murals and other art-like objects. Unfortunately, it also adjoins something between a zoo and an animal concentration camp, crammed into very small spaces to the delight of passers-by.

//back to top/do początku

Orizaba

Powoli oddalamy się od centrum Meksyku. Parę dni przeznaczam na pobyt w Orizabie, całkiem sympatycznym mieście w cieniu Pico de Orizaba – najwyższej góry w Meksyku, wznoszącego się na 5636 m wulkanu (drzemiącego, ostatnia erupcja w 1846 r., ale ponoć nie powiedział jeszcze ostatniego słowa). W pierwszej kolejności łapię busika do miejscowości Perla i dalej, do wiosek, z których można dojrzeć Pico w całym jego majestacie. Potem, już piechotą drepczę jeszcze dalej, żeby jeszcze bardziej napatrzeć się na imponujący, ośnieżony szczyt. Z powrotem wracam piechotą, bo busiki (i w ogóle jakiekolwiek pojazdy) kursują tu tylko rano.

W Orizabie można też powłóczyć się po malowniczych zakątkach, parkach, a nawet pobujać się w gondolach sunących po kablach zawieszonych nad miastem. Jest tu też rzeka, przepływająca przez samo centrum, na jednym fragmencie obficie udekorowane muralami i innymi sztukopodobnymi obiektami. Niestety, przylega do niej również coś pomiędzy zoo a obozem koncentracyjnym dla zwierząt, powciskanych w bardzo małe przestrzenie ku uciesze przechodniów.

//back to top/do początku


Cordoba
A short social visit to Cordoba, the city in which Joaquín, my juggler friend, now resides, with whom we chat all night and in the morning we admire the sunrise painting the violets and oranges aroun Pico de Orizaba. More sightseeing in the Zocalo, soome walking by the river and it is the time to say our goodbyes…

//back to top/do początku

Cordoba

Krótka wizyta towarzyska w Cordobie – mieście w którym obecnie pomieszkuje Joaquin, mój zaprzyjaźniony żongler, z którym przegadujemy całą noc i nad ranem podziwiamy wschód słońca malujący nam fioletami i pomarańczami Pico de Orizaba. Jeszcze zwiedzanie Zocalo, spacer nad rzeką i pożegnań nadszedł czas…

//back to top/do początku


Veracruz
Once a beautiful city, now in quite a poor shape… Shabby plasterwork and crumbling townhouses. Plus a few kilometres of dark sand beaches, some sculptures glorifying the city’s past…. Here we take a nostalgic wander along the route of Citlali’s memories of family holidays. In the evenings (in non-pandemic times) you can also find squares filled with dancing crowds of locals.

//back to top/do początku

Veracruz

Niegdyś piękne miasto, obecnie mocno podupadłe… Odrapane tynki i zapadające się w sobie kamienice. Do tego parę kilometrów ciemnopiaszczystych plaż, trochę rzeźb gloryfikujących przeszłość miasta… Robimy tu sobie nostalgiczną wędrówkę trasą rodzinno-wakacyjnych wspomnień Citlali. W czasach niepandemicznych można tu też trafić na placyki wypełnione w godzinach wieczornych tłumami roztańczonych mieszkańców.

//back to top/do początku

Villahermosa
In Villahermosa, the capital of the state of Tabasco, we make a short stopover, during which we visit Parque la Venta with its large Olmec stone heads scattered here and there. This is where, for the first time, we have close encounters of the third kind with coati, known here as tejon – animals whose cuddly yet bizarre nature we were not prepared for… They are sort of badger-ridges with long tails, raised like antennae. It was our first encounter with them, but not the last…

//back to top/do początku

Villahermosa

W Villahermosa, stolicy stanu Tabasco, robimy sobie krótki postój, podczas którego odwiedzamy Parque la Venta z porozrzucanymi to tu, to tam wielkimi kamiennymi głowami olmeckimi. Tutaj też po raz pierwszy mamy bliskie spotkania trzeciego stopnia z coati, zwanymi tutaj tejon – zwierzakami, na których miluśność ale i dziwolągowatość nie byliśmy przygotowani… To takie borsuko-ryjówki z długimi ogonami, zadartymi jak anteny. Pierwsze to z nimi spotkanie, ale nie ostatnie…

//back to top/do początku


Palenque
The main advantage of travelling during a pandemic is that many tourist sites are virtually empty. This is true, for example, of the ruins at Palenque, where the ancient Mayan structures crouch modestly in the shade of the trees and accept the admiration of travellers. Elegant pyramids, intriguing sculptural fragments and the sounds of the forest create a very pleasant atmosphere. It’s not yet the biggest archaeological park we’ll come to visit, but one should build the tension gradually, right? It’s also definitely worth taking a few moments to visit the nearby museum, where there are quite a few fascinating artefacts to see. The main attraction is a copy of the sarcophagus lid of the ruler of the city-state of Palenque, Pakal – decorated with, among other things, a number of glyphs that give an insight into the ancient Mayan writing system. Pakal, on the other hand, was ruler from 615 and reigned for 68 years, which makes him one of the longest ruling emperors of all time.

//back to top/do początku

Palenque

Podróżowanie w czasie pandemii ma tę zaletę, że wiele turystycznych miejsc jest właściwie pustych. Dotyczy to np. ruin w Palenque, gdzie starożytne majańskie budowle przycupnęły skromnie w cieniu drzew i wyrozumiale akceptują zachwyt podróżników. Eleganckie piramidy, intrygujące fragmenty rzeźb i odgłosy lasu tworzą bardzo przyjemną atmosferę. To jeszcze nie te największe parki archeologiczne, które przyjdzie nam zwiedzić, ale napięcie należy stopniować… Zdecydowanie warto poświęcić też parę chwil na zwiedzeniem pobliskiego muzeum, w którym do obejrzenia jest sporo fascynujących artefaktów. Główną atrakcją jest kopia pokrywy sarkofagu władcy miasta-państwa Palenque, Pakala – ozdobionej m.in. wieloma glifami, które dają wgląd w dawny system piśmienniczy Majów. Pakal zaś był władcą od 615 r. i panował przez 68 lat, co lokuje go w światowej czołówce jeśli chodzi o czas rządów.

//back to top/do początku


Cascadas de Agua Azul

The Chiapas region definitely stands out – it is a very interesting place in terms of organisation and independence from the central government. Communities here organise themselves into what are known as caracoles (snails), characterised by a flattened hierarchy – each village decides for itself, with the whole community participating in decision-making. At the entrances to some villages there are sign posts prohibiting the state police from interfering in internal affairs. And we are told that the police respect these restrictions so as not to irritate the hardy villagers. We visit one such caracol village that manages the nearby waterfalls, called Cascadas de Agua Azul. Tourists are few, locals are pleasantly surprised and resolute kids hurriedly pick fruit from trees and try to sell it to tourists. And the waterfall itself makes a very positive impression, although the weather is far from perfect.…

//back to top/do początku

Cascadas de Agua Azul

Region Chiapas, w którym się znajdujemy, to ewenement w skali nie tylko Meksyku – bardzo ciekawy pod względem organizacji i niezależności od władz centralnych. Społeczności organizują się tutaj w tzw. caracoles (ślimaki), charakteryzujące się spłaszczoną hierarchią – każda wioska decyduje o sobie, przy udziale całej społeczności w podejmowaniu decyzji. Przy wjazdach do niektórych wsi stoją tablice, zabraniające policji stanowej mieszać się w sprawy wewnętrzne. I ponoć policja respektuje te ograniczenia, żeby nie drażnić hardych wieśniaków.

Odwiedzamy jedną z takich caracolowych wiosek, która zarządza pobliskimi wodospadami, które zwą się Cascadas de Agua Azul. Turystów to mało, ludzie mile zaskoczeni, rezolutne dzieciaki naprędce zrywają owoce i próbują je sprzedawać turystom. A sam wodospad robi bardzo pozytywne wrażenie, choć pogoda daleka od idealnej…

//back to top/do początku


San Cristobal de Las Casas

A very popular tourist destination in the Chiapas region, it is full of interesting architecture, especially sacral (cool view of the city from San Cristobalito church located on a hill), with several colourful markets, cool cemetery as well as a ton of infrastructure made exclusively for tourists, who come here in big numbers, perhaps even too big to appreciate the beauty of the town. There is also a problem with access to good quality water, mysteriously linked to the presence of a Coca-Cola factory nearby.

//back to top/do początku

San Cristobal de Las Casas

Wielce popularne miejsce na turystycznej mapie regionu Chiapas, pełne interesującej architektury, zwłaszcza sakralnej (niezły widok na miasto spod kościoła San Cristobalito), z kilkoma barwnymi targowiskami, fajowym cmentarzem a także z masą infrastruktury zrobionej wyłącznie pod turystów, których tu sporo, może nawet za dużo, by móc docenić piękno miasta. Występuje tu też problem z dostępem do dobrej jakości wody w rurociągach, w tajemniczy sposób powiązany z obecnością nieopodal fabryki Coca-Coli.

//back to top/do początku

Chiapa de Corzo – Cañón del Sumidero

A natural wonder… The gorge of the Grijalva River, surrounded at this point by rocks shooting up to 1,200 metres high. Travelling in one of the boats docked in the village of Chiapa de Corzo (I recommend figuring the real price first and not getting tricked into tipping the guide), we get amazed by those impressive blocks of rock, bending the river into a zigzag; by not-so-obvious waterfalls, such as the one that carved something like a huge Christmas tree on one of the slopes… If you are lucky, you can also spot crocodiles sunbathing on the shore.

As for the town itself – make sure you visit the former convent of Santo Domingo – now transformed into a gallery and a cultural centre.

//back to top/do początku

Chiapa de Corzo – Cañón del Sumidero

Kanion – cud natury… Przełom rzeki Grijalva, otoczonej w tym miejscu skałami wystrzelającymi na wysokość nawet 1200 m. Podróżując jedną z łodzi cumujących w miejscowości Chiapa de Corzo (zalecam zapoznać się z prawdziwym cennikiem i nie dać się wmanewrować w napiwek dla przewodnika), możemy się rozdziawiać i podziwiać imponujące bloki skalne, wyginające rzekę w esy-floresy, nieoczywiste wodospady, jak np. ten, który wyrzeźbił na jednym ze zboczy coś na kształt wielkiej choinki a przy odrobinie szczęścia możemy dostrzec opalające się na brzegu krokodyle.

W mieście warto odwiedzić były konwent Santo Domingo – obecnie przekształcony w galerię/muzeum i centrum kultury.

//back to top/do początku


San Juan de Chamula
This is home to a very special and mysterious church whose magic is guarded by its inhabitants, who do not allow photographs to be taken in its interior. And inside… it feels a bit like a horror movie but also like a fairy tale. In the darkened interior of the Catholic church, a layer of smoke hangs in the air, candles burn, and on the floor heaped with hay, sit the local worshippers and offer sacrifices of live chickens and Coca-Cola. A magical yet unsettling place where pre-Columbian and Catholic traditions merge.

//back to top/do początku

Chamula

Mieści się tu bardzo szczególny i tajemniczy kościół, którego magii strzegą mieszkańcy, nie pozwalający na wykonywanie wewnątrz zdjęć. A wewnątrz… atmosfera ni to z horroru, ni to z baśni. W przyciemnionym wnętrzu katolickiego kościoła w powietrzu kłębi się dym, palą się świece, na podłodze obrzuconej sianem, zasiadają miejscowi wierni i składają ofiary z kur i z Coca-Coli. Magiczne ale i niepokojące miejsce, w którym łączą się tradycje prekolumbijskie i katolickie.

//back to top/do początku


Campeche
The hands down favourite memory from Campeche (the state capital of the same name): escaping the rain that burst abruptly, messing up our walk along the seaside promenade. Seeking shelter, we stop under the canopy of a house, from which we hear the sound of a piano – someone is very skilful at playing lyrical melodies here. We peek inside through the open door. The pianist notices us and our soaking problem and invites us inside with a friendly gesture. We settle comfortably in the living room and engage in a long conversation about everything and nothing, about travel, music, Chopin… From time to time, Mr Tiberio (what an unusual name!) sits down at the piano and gives us beautiful musical interludes. Afterwards, we still go for an evening walk together and watch the seaside fountain show.

The second unforgettable image from Campeche is another show, this time presented by nature itself: from the dry and safe shore, we watch the dark blue in the distance being lit up every now and then by lightning, forming fantastic, broken patterns. The show goes on for a minute, a quarter of an hour, an hour… After a while, we return to the hotel as the act keeps happening behind us.

The city boasts an impressive 17th-century city wall, which is very well preserved to this day, tightly surrounding the elegant historic centre. Plus the usual stuff one finds in any Mexican city: colourful buildings, churches and plenty of pubs and restaurants.

//back to top/do początku

Campeche

Ulubione wspomnienie z Campeche (stolicy stanu o tej samej nazwie): ucieczka przed deszczem, który gwałtownie przerwał nasz spacer nadmorską promenadą. Szukając schronienia, przystajemy pod daszkiem domu, z którego dobiegają dźwięki pianina, z którego ktoś bardzo wprawnie wydobywa rzewne melodie. Zerkamy do środka przez otwarte drzwi. Pianista dostrzega nas a także stopień naszego przemoczenia i zaprasza nas do środka przyjaznym gestem. Rozsiadamy się wygodnie w salonie i wdajemy w długą rozmowę o wszystkim i o niczym, o podróżach, o muzyce, o Szopenie… Co jakiś czas Pan Tiberio (cóż za niebanalne imię!) zasiada do pianina i zapodaje nam piękne muzyczne przerywniki. Potem jeszcze wspólnie wybieramy się na wieczorny spacer i oglądamy pokaz nadmorskiej fontanny.

Drugi niezapomniany obraz z Campeche to inny pokaz, tym razem zaprezentowany przez samą naturę: z suchego i bezpiecznego brzegu obserwujemy, jak w oddali ciemnobłękitny co chwilę rozświetlają błyskawice, układające się w fantastyczne, połamane wzory. Show trwa minutę, kwadrans, godzinę… Po pewnym czasie wracamy do hotelu, a spektakl trwa w najlepsze za naszymi plecami.

Miasto ma do zaoferowania imponujące siedemnastowieczne mury miejskie, które bardzo dobrze się zachowały aż do dzisiaj, szczelnie okalając eleganckie historyczne centrum. Plus to, co zwykle w każdym meksykańskim mieście: kolorowe kamienice, kościoły i mnóstwo knajpek i restauracji.

//back to top/do początku


Edzná
Yucatán is intimidating with the number of pre-Columbian monuments… We don’t feel we can explore everything, and decide to limit ourselves just to a few key ones so as not to give ourselves an archaeological overload. We have Edzná relatively on the way and that is where we go. It is a very pleasant and well-preserved ruin, without excessive crowds, in a nice forest environment.


//back to top/do początku

Edzná

Yucatan onieśmiela liczbą prekolumbijskich zabytków… Nie czujemy się na siłach zwiedzić wszystkiego, postanawiamy ograniczyć się do kilku, żeby nie udzielił się nam przesyt archeologiczny. W miarę po drodze mamy Edznę i tam właśnie się wybieramy. To bardzo sympatyczne i dobrze zachowane ruiny, bez przesadnych tłumów, w ładnym leśnym otoczeniu.

//back to top/do początku

Mérida

The capital of the state of Yucatán impresses with its elegance, discreetly tempering traditional Mexican motley. It a nice walk checking out the Zocalo and its outlying streets and admiring the architecture. One of the nicest buildings to stare at is the Palacio Cantón, located on the very representative Paseo Montejo street, which houses the Museum of Anthropology, providing a fascinating introduction to the world of Mayan glyphic writing.

//back to top/do początku

Mérida

Stolica stanu Yucatan zachwyca swoją elegancją, dyskretnie temperującą tradycyjną meksykańską pstrokatość. Warto tu się powłóczyć po Zocalo i odchodzących od niego ulicach i pogapić się na architekturę. Jednym z ładniejszych budynków, które warto popodziwiać jest Palacio Cantón, położony przy bardzo reprezentacyjnej ulicy Paseo Montejo, w którym mieści się Muzeum Antropologii, które w fascynujący sposób wprowadza w świat majańskiego pisma glifowego.

//back to top/do początku


Sisal
The tiny coastal town of Sisal (a species of agave) is the place to be if you want to feast your eyes on the Caribbean blue of the water and the whiteness of the sand, as well as if you want to watch a flock of flamingos wading in a lake separated from the sea by a narrow strip of land.

//back to top/do początku

Sisal

Do maleńkiej nadmorskiej miejscowości o wdzięcznej nazwie Sisal (oznaczającej gatunek agawy) wpadamy po to, żeby nacieszyć oczy karaibskim błękitem wody i bielą piasku, a także w celu powpatrywania się w stado flamingów, brodzące w jeziorze, oddzielonym od morza wąskim pasem ziemi.

//back to top/do początku


Izamal
The convent of St Anthony of Padua in the village of Izamal is not to be missed. An exquisite yellow colour covers this amazing building, whose atrium is made up of 75 arches and whose surface area is second only to the atrium of St Peter’s Square in the Vatican. Nearby, there is also a somewhat neglected pyramid of Kinich Kakmó, not too modest in size either.

//back to top/do początku

Izamal

Nie należy przegapić konwentu św. Antoniego z Padwy w miejscowości Izamal. Przecudny żółcień pokrywa tę niesamowitą budowlę, której atrium składa się z 75 łuków a powierzchnią ustępuje jedynie atrium placu św. Piotra w Watykanie. W pobliżu znajduje się sporych rozmiarów, nieco mniej uczęszczana piramida Kinich Kakmó.

//back to top/do początku


Chichen Itza

While in Yucatán, or even Mexico in general, it is hard to find an excuse not to visit what is perhaps the most famous monument of Mayan architecture. After visiting the quiet and almost anonymous ruins at Palenque and Edzna, we are confronted by swarms of tourists from all over the world, their loud chatter and photographic poses providing stiff competition for the splendid stone structures.

//back to top/do początku

Chichen Itza

Będąc na Yucatanie, a nawet w ogóle w Meksyku, trudno znaleźć wymówkę, by nie odwiedzić tego bodaj najbardziej znanego zabytku architektury majańskiej. Po odwiedzeniu cichych i prawie anonimowych ruin w Palenque i Edznie, zderzamy się z całymi chmarami turystów z całego świata, swoim rozszczebiotaniem i pozami fotograficznymi stanowiącymi mocną konkurencję dla nie byle jakich kamiennych struktur.

//back to top/do początku


Valladolid
In Valladolid we pass another convent, this time with a contemporary addition in the form of an evening video projection on the façade. The projection is a run-through of the history of Mesoamerica and the region. The convent itself is also pretty good looking.

Valladoilid (and the entire Yucatan peninsula) is also famous for its cenotes, which are, tu put it simply holes in the ground filled with water, where you can cool off pleasantly. In most cases, they are located on private land and the owners charge a lot for the opportunity to visit them. The most budget-friendly and accessible options are the two cenotes located right next to each other: X’Keken and Samula. Pro-tip for the those on a very tight budget: bring your own life jacket:)

//back to top/do początku

Valladolid

W Valladolid zaliczamy kolejny konwent, tym razem ze współczesnym dodatkiem w formie wieczornej projekcji wideo na fasadzie. Projekcja jest przebieżką po historii Mezoameryki i regionu. Sam konwent też jest całkiem, całkiem.

Valladoilid (i cały półwysep Yucatan) słynie również z cenotes, czyli – w uproszczeniu – dziur w ziemi,wypełnionych wodą, w których można się przyjemnie schłodzić. W większości przypadków znajdują się na terenach prywatnch, a właściciele słono sobie liczą za możliwość ich odwiedzenia. Najbardziej budżetową opcją są dwa położone tuż obok siebie cenotes: X’Keken i Samula. Pro-tip dla bardzo oszczędnych: miejcie ze sobą własną kamizelkę ratunkową:)

//back to top/do początku


Cancún
We treat Cancún as a hub – we prefer not to experience the hordes of American tourists flooding the city, littering the beach and vomiting over the pavements.


Playa del Carmen

Don’t be sad if you miss it – what’s left of the beaches here are small patches, interspersed with grandiose hotels; plenty of loud music here, fancy cars and a dolphin trapped in the hotel pool…. Not our cup of cacao.

//back to top/do początku

Cancun

Traktujemy Cancun jako bazę przesiadkową – wolimy nie doświadczać hord amerykańskich turystów, zalewających miasto, zaśmiecających plażę i obrzygujących chodniki.

Playa del Carmen

W zasadzie też do pominięcia – z plaż zostały małe skrawki, poprzecinane wielkoludami hoteli, tu głośno gra muzyka, tam wypasiona fura, a tam uwięziony w basenie hotelowym delfin… Nie nasza to bajka.

//back to top/do początku


Bacalar
In hot Bacalar, take a dip in the lake, the colour of which evokes that of the Caribbean. And this would actually do, but we decide to add another cenote to the collection – Cenote Azul, completely different from the ones we experienced in Valladolid; it is much bigger and deeper, and there is even a sort of a beach around it.


All these places are still just a tiny bit of what Mexico has to offer and what it can charm you with. We have to close this chapter though, at least for the time being…. After all, this continent doesn’t end in Mexico… The whole of Central America awaits us. Let’s head to Guatemala.

//back to top/do początku

Bacalar

W upalnym Bacalar należy popluskać się w jeziorze, które kolorem całkiem sprawnie imituje Karaiby. Właściwie na tym można by poprzestać, ale my postanawiamy dorzucić do kolekcji jeszcze jeden cenote – Cenote Azul, zupełnie różny od tych, w których chlupaliśmy się w Valladolid – jest o wiele większy i głębszy, a wokół niego jest nawet coś na kształt plaży.

Te wszystkie miejsca to wciąż tylko wycinek tego, co Meksyk ma do zaoferowania i czym potrafi zauroczyć. Jakoś trzeba jednak zamknąć ten rozdział, przynajmniej na jakiś czas… Wszak na Meksyku kontynent się nie kończy… Czeka na nas cała Ameryka Centralna. Ruszamy do Gwatemali.

//back to top/do początku

Cambodia, 2020.02-03 part 4 (final): Phnom Penh, Kampot

Way to Phnom Penh // Droga do Phnom Penh

No useless babbling here… What I meet on the way is dust, towns, villages … and lots of friendly people, encouraging me to cycle harder with their smiles. The capital city itself greets me with a big fire, traffic chaos (it seems the city sprang out so fast that there was no time to built traffic lights!) and with my friends from Battambang who host me here, too.

//

Tutaj bez zbędnych opisów… Po drodze – kurz, miasta, miasteczka … i mnóstwo przyjaznych ludzi, uśmiechem zachęcających do wzmożonego wysiłku. A sama stolica wita mnie pożarem, chaosem komunikacyjnym (miasto nagle tak się rozrosło, że nie starczyło czasu na wybudowanie sygnalizacji świetlnej!) i … znajomymi z Battambang, którzy i w Phnom Penh mnie goszczą.

 

Kampot

I tag along a group of artists, who organize workshops for kids living in the province. While shooting a video for them, I visit some nice and quaint places.

//

Na wycieczkę po Kampot i okolicach zabiera mnie grupa artystek, która organizuje warsztaty dla dzieciaków na prowincji. Kręcę dla nich klip dokumentujący całe zdarzenie a przy okazji odwiedzam nowe, sympatyczne miejsce.

Cambodia, 2020.02-03 part 3: Angkor Wat temple complex

This is the main reason why everyone comes to Siem Reap and to Cambodia in general. The legendary Angkor temple complex… I hope that the photos will reveal at least a fraction of how majestic the temples feel but also how relentless time is and how intrusive the nature… In a way I am also lucky to be here at this particular moment – the crowds are smaller due to coronavirus…

Practical tip: tourist centre where you purchase entrance tickets is way away from any entrance – better think about it, especially if you are planning a one day visit only. Btw, one day is just enough to see all the temples if you are moving around by bicycle.

//

Oto i główny cel, dla którego przyjeżdża się do Siem Reap i w ogóle do Kambodży. Legendarny kompleks świątyń dawnego imperium Angkor… Mam nadzieję, że zdjęcia, choćby w minimalnym stopniu, oddadzą majestatyczność świątyń, ale i nieustępliwość czasu, który je nadkruszył i natury, która się w nie wdarła… Ja mam dodatkowo to szczęście, że tłumy, przetaczające się przez Angkor Thum (lub Thom, jak kto woli, w granicach którego znajduje się słynna świątynia Angkor Wat) są nieco mniejsze – efekt koronawirusa…

Uwaga praktyczna: centrum, w którym nabywa się bilety, znajduje się zupełnie gdzie indziej, niż sam kompleks świątynny – lepiej uwzględnić to przy układaniu planu zwiedzania, zwłaszcza jeśli to plan jednodniowy. Acha, rower to idealny środek transportu na jeden dzień zwiedzania. Wystarczy wam czasu akurat na zwiedzenie wszystkich świątyń…

Cambodia, 2020.02-03 part 2: Getting to and around Siem Reap

Way to Siem Reap // Droga do Siem Reap

Taking a bus would be the easiest way to go… Or (more expensive and slower) morning tourist boat… But I decided to check whether I could get there by bike. And yes, it is doable but not all the way. At some point, where all roads end I had to negotiate a boat with local fishermen to take me to the next town where I can get back on the road. It cost me 7 USD, though you could probably negotiate it even lower. And then – through the fields and dust I go, back on the main road and to Siem Reap herself.

//

Najłatwiej byłoby się wybrać do Siem Reap autobusem… Albo (droższą i wolniejszą) poranną łodzią turystyczną… Ale ja postanowiłem, czy i jak daleko da się dojechać rowerem. I da się – dosyć daleko. Niemniej jednak w pewnym momencie muszę zagadać z mieszkańcami nadrzecznego miasteczka, w którym wszelkie drogi się urywają i wynająć łódkę do kolejnego miasteczka, z którego można jechać dalej. Koszt: 7 USD, choć prawdopodobnie dałoby się ostrzej negocjować. A potem – jazda przez pola i kłęby kurzu, do drogi głównej i aż do samego Siem Reap.

Siem Reap

is one big tourist attraction, at least that is what it is intened to be according to those who keep erecting ever new Angkor-like hotels, theme parks, pubs… Personally I don’t find anything too charming in this city, though obviously I visit a couple of temples… And I also visit the nearby floating village – Chong Khneas (passing by picturesque but so terribly poor riverside villages built on stilts). I strongly encourage you not to pay the monopolist who organizes boat tours to Chong Khneas – not only did they mess up the whole river bank to build a huge pier but they are also trying – using their security staff – to impose a ban on individual land travel in the direction of floating village, which is super-irritating, especially that the town you pass on the way is a beautiful one. After looooong negotiations, after the arrival of police(!) I finally get granted the rght to pass. Down with all monopolists!;)

//

to jedna wielka atrakcja turystyczna, przynajmniej w założeniu tych, którzy wznoszą kolejne angkoropodobne hotele, parki rozrywki, puby… Ja w samym mieście nie znajduję nic wzruszającego, choć oczywiście parę świątynek zaliczam… A potem wybieram się do pływającej wioski Chong Khneas (mijając malownicze ale też przebiedne nadrzeczne wioski osadzone na palach). Gorąco zachęcam do tego, żeby nie dawać zarobić monopoliście, który organizuje łodzie do Chong Khneas – nie dość, że rozwalił całe nabrzeże, żeby zbudować olbrzymią przystań, to próbuje – za pomocą ochroniarzy – zabronić indywidualnego przejazdu w kierunku pływającej wioski, co jest dla mnie mocno irytujące, zwłaszcza, że wioseczka, którą się przejeżdża po drodze, jest bardzo malownicza. Po dłuuuuugich negocjacjach, przyjeździe policji(!) udaje mi się wymóc prawo przejazdu. Na pohybel monopolistom!;)

Cambodia, 2020.02-03 part 1: Poipet, Battambang

First Contact // Pierwszy kontakt

Cambodia welcomes me with a slight disorder (btw, the rumours about border officers trying to charge for “express” visa service have proven to be true; my non-express service took around 5 minutes though), omnipresent in side roads of Poipet border town (make sure to stray away from the main road for a while, to witness how everything is being constructed and overconstructed in anticipation of future tourist invasion).

Those thick lines on the map look trustworthy… And they kind of should, however, most of those roads are under (re)construction, which will not only slow you down but also throw a lot of dust in your face…

//

Kambodża przywitała mnie lekkim rozgardiaszem (przy okazji sprawdziły się pogłoski o nienachalnym, acz obecnym zwyczaju dopraszania się o uiszczenie dodatkowej opłaty za “ekspresowe” wystawienie wizy na przejściu granicznym; moja nieekspresowa usługa zajęła jakieś 5 minut), utrzymującym się wciąż w zakamarkach przygranicznego miasta Poipet (warto zboczyć z głównej drogi, przecinającej je na pół i obejrzeć, jak wszystko nagle się buduje, przebudowuje i nadbudowuje, w oczekiwaniu na przyszłą inwazję turystów).

Na mapie grube linie, oznaczające główne drogi, wzbudzają zaufanie. I właściwie zasłużenie, pominąwszy fakt, że większość z tych dróg jest tworzona albo przetwarzana, co skutkuje częstymi przewężeniami, spowolnieniami i wszechobecnym kurzem…

Battambang

First stop for real – Battambang. Here I find the almost dry Sangker river (they weren’t joking about dry season! Tourist boats that connect with Siem Reap can hardly pull through, grinding against the shallow bottom; it is plain to see that the river banks are being redesigned and remodelled too, which results in a huge mess), a couple of temples (including the most famous one – Ek Phhom, older than Angkor Wat), market places… And the most surprising accommodation in Lucky Hostel, where the low price includes… a swimming pool, neatly hidden in the reception area!

I am also lucky to meet one very kind family who invite me to their house in the suburbs. I stay there for a couple of days, touring the area, experiencing the slow and hot villagey-farmerey life…

//

Pierwszy prawdziwy przystanek… Battambang. A w nim prawie wyschnieta rzeka Sangker (pora sucha jest naprawdę sucha! Turystyczne łodzie, kursujące do Siem Reap ledwie wyrabiają, szorując tu i ówdzie po dnie; widać również, że jesteśmy w środku procesu przekonstruowania nabrzeża, co owocuje straszliwym rozgardiaszem), parę świątyń (w tym ta najsłynniejsza, Ek Phnom, starsza od kompleksu Angkor Wat), targowiska… I najbardziej zaskujący budżetowy nocleg w Lucky Hostel, w cenie którego jest… basen, sprytnie ukryty tuż przy recepcji!

Mam też szczęście trafić na przemiłą rodzinę, która zaprasza mnie do siebie na przedmieścia. Zostaję tam parę dni i jeżdżę po okolicy, doświadczając powolnego i upalnego życia farmersko-wioskowego…

Thailand, 2020.02

Thailand… one more time (cycling from Bangkok to Cambodia). // Bangkok raz jeszcze… Rowerem z Bangkoku do Kambodży.

Assumption Cathedral, Bangkok // Katedra Wniebowstąpienia:

Lumpini Park, Bangkok

Chatuchak Market

Wang Saen Suk (Buddhist Hell // buddyjskie piekło)

Wat Sothon Wararam Worawihan (+the town of Chachoengsao)

In between // Pomiędzy

Philippines, 2020.01

Philippines one more time // Filipiny raz jeszcze

A short post this time, mostly photography-filled. And divided into four sections: Lake Taal volcano eruption – Tablas Island – Banton Island – Back to Manila via Lucena + bonus (timetables of ferries connecting different towns/islands).

Tym razem krótki wpis, przede wszystkim fotograficzny. I podzielony na cztery części: wybuch wulkanu-wyspa Tablas-wyspa Banton-droga powrotna do Manili przez Lucenę + bonus w postaci zdjęć harmonogramów kursów promów między poszczególnymi wyspami/miejscowościami.

Lake Taal Volcano Eruption // Wybuch wulkanu na jeziorze Taal

Tablas (Romblon province)

Banton (Romblon province)

On my way back to Manila via Lucena // Z powrotem do Manili przez Lucenę

Ferry timetables // Rozkłady jazdy promów

 

Balkan countries 2019.10 – 2019.12 part 5 (final)

Prespa, Bitola

After returning to Ohrid (btw, the road between Skopje and Ohrid provides quite some views!) I hop back on my bike and cycle in the direction of Greece. I make a little stop on the way at Prespa lake, so peaceful and calm this time of the year… And I pick up a few apples from local gardens…

I reach Bitola through snow (only a short part of the route, luckily for me), which makes me dream of warm Greece even more. The town is a short walk and it’s the mountains around that make it a worthy place to visit. I do try to enjoy the architecture but it’s quite depressing how it is left to rot…

Po powrocie do Ohrid (a trasa między Skopje a Ohrid jest miejscami bardzo malownicza!), wsiadam z powrotem na rower i ruszam w kierunku Grecji. Po drodze warto zrobić sobie przystanek nad jeziorem Prespa, o tej porze roku cichym i spokojnym… I warto zerwać parę jabłek z okolicznych sadów, zwłaszcza jeśli zapomniało się o prowiancie…

Do Bitoli przebijam się przez śnieg (całe szczęście – na krótkim odcinku) i tym bardziej marzę o ciepłej Grecji (taką wizję wtłoczyłem sobie do głowy i wizja ta mnie napędza do dalszego pedałowania). Po dotarciu robię krótką przechadzkę po mieście, ale to chyba góry je otaczające mają największą wartość turystyczną. Próbuję się zachwycić lokalną architekturą ale bardziej jest mi smutno, że jest tak bardzo zaniedbana…

Greece!

I trusted my apps and their maps too much and tried to cross the border where the crossing doesn’t exist anymore. And I quickly get approached by a jeep with Macedonian and… Polish border officer inside. They kindly explain how to get to the real border crossing. And they tell me that this is the region very popular with illegal immigrants, hence lots of border patrols… Anyway, I have to add extra kilometres today, but the sun and the clouds make up for my sweat, displaying a feast for my eyes around the hills.

Grecja!

Zaufawszy apkom i ich mapkom, próbuję przekroczyć granicę tam, gdzie przejścia już dawno nie ma. Zaraz podjeżdża jeep a w nim… w połowie macedońska a w drugiej połowie polska obsada straży granicznej. Uprzejmie tłumaczą, którędy do właściwego przejścia… I powiadają o tym, że tędy przebiega szlak uchodźczy, więc patroli tu sporo. Nadłożyłem kawał drogi, ale słońce i chmury wynagradzają mi mój trud, tworząc wielowątkowe plastyczne prezentacje wokół pobliskich wzniesień.

First stop: Florina

This is where I meet amazing couchsurfing hosts, who bring me to a hut at the foot of a mountain (you sometimes get visits from bears here, and the traces of their claws on the porch are there to prove it), where we have a big Greek feasty night, powered with homemade ouzo brought from a nearby village.

Pierwszy przystanek: Florina

A tam, przewspaniali couchsurfingowi gospodarze, którzy zabierają mnie ze sobą do chatki u stóp gór (zdarza się, że chatkę odwiedzają niedźwiedzie, o czym świadczą ślady pazurów na ganku; tym razem jednak mają inne plany), gdzie odbywamy huczną imprezę, zasilaną sprowadzoną z pobliskiej woski dostawą domowej roboty ouzo.

Thessaloniki

I first reach Edessa, where one should check out the waterfall and walk around here and there… No cheap places to stay here, it makes more sense to get on the train to Thessaloniki, where there is plenty of hostels.

Thessaloniki is amazing mostly because you have all the ancient buildings/ruins popping out of nowhere in the heart of the city… You can sit and watch them with awe… How can that be than the people of Thessaloniki are passing by those layers and layers of history everyday and they can interact with them everyday… Or are they just ignoring them already?

There are also the city walls from where you can see the metropolis crawling into the sea. There is an African street with its bazaar, there are churches, museums, pubs, concerts, and much more…

Thessaloniki

Dojeżdżam do Edessy, w której należy przede wszystkim zaliczyć wodospad i pokręcić się trochę w kółko… Brak tu tanich noclegów, zatem o wiele większy sens ma zapakowanie się w pociąg i dojechanie do Salonik, gdzie hosteli bez liku.

Same Saloniki najbardziej urzekają wszechobecnością wyrastających znienacka budynków i ruin, liczących sobie setki albo i tysiące lat. Powtykane to tu, to tam, zachęcają, żeby przysiąść sobie obok na murku i się zadumać… I jak to być może, że Saloniczanie mijają te warstwy historii codziennie i codziennie mogą sobie z nimi obcować… Albo zupełnie je ignorować.

Są jeszcze mury miasta, z których roztacza się piękny widok na wczołgującą się do morza metropolię. Jest też dzielnica afrykańska z targowiskiem, są kościoły, muzea, knajpy, koncerty… I wiele więcej…

Meteora

(A piece of advice for a budget traveler: stay in Trikala and take the early morning train to Kalambaka, where you can start your Meteora adventure).

And as for the aesthetic impressions… So oddly shaped rocks and on top of them… I think it’s the first time ever that I had the impression that the architecture actually somehow improved the landscape… Without those monasteries the view would be splendid. But this combination of nature and human creation was executed perfectly and added some magical element, who made it all sublime…

Meteora

Protip: najtaniej jest zanocować w Trikali i podjechać sobie rano pociągiem do Kalambaki, skąd można rozpocząć wycieczkę po Meteorach.

A jeśli chodzi o doznania estetyczne… Niesamowicie uformowane skały a na nich… dość powiedzieć, że chyba po raz pierwszy miałem wrażenie, że architektura dodała wartości pejzażowi… Bez tych klasztorów byłby to po prostu piękny widok. Ale to połączenie natury i ludzkiej w nią ingerencji zostało w tym przypadku wykonane wzorowo i dodało całości jakiegoś magicznego elementu, przez który pomnożyła się wartość całości…

Athens, the homework finally done

Even though Acropolis is still under reconstruction and hordes of tourists keep invading it – it is still worth a visit. It is essential that you visit it. When you forget all the Chinese picturesnappers for a while, you can feel that this really is a place where something important originated, something that formed us all into the kind of humans that we are… To read about it and to see it with your own eyes makes a big difference.

And there are so many other monuments, places, views. And I attach some photos of those… And many cosy restaurant and bars and hospitable people. And a moment to take a deep breath, look back at the trip I had and to think… Where next?

Ateny

czyli w końcu odrobione zadanie domowe z historii, historii sztuki i architektury.

Choć Akropolis ciągle w budowie i przetaczają się przezeń tabuny turystów, to i tak warto, co ja mówię, trzeba się tam wybrać. Po usunięciu na chwilę z pola widzenia chińskich pstrykaczy zdjęć, można przez chwilę poczuć, że naprawdę stąd wyszło coś cennego, coś co nas wszystkich uformowało… Czytać o tym a zobaczyć na własne oczy, to wielka różnica.

I jeszcze wiele tu innych zabytków, których zdjęcia tu zamieszczam… I mnóstwo przyjaznych knajp i gościnnych ludzi. I chwila na odsapnięcie, podsumowanie podróży i zastanowienie: dokąd teraz, jaki następny cel?

Balkan countries 2019.10 – 2019.12 part 4

Shkoder

Partly rotten, partly renovated, Shkoder welcomes me with carts full of junk, Romany camp, spacious boulevards, all turned up pavements, pavements where little entrepreneurs sit… and so do lots of gentlemen who wait for something non-specific and they are killing their time with a game of domino… Later on I discover the neat pedestrian walk, mosques, churches… And the lake, where you definitely want to take a tour and hike up some nearby mountains… If the weather permits, that is….

And then, in the early morning, I discover an earthquake.

Nobody is panicking though, those things just happen in these parts of the world.

And I am impressed with the way that Albanians get organized to help those affected by the calamity… I am lucky to meet the great people from EKO Mendje (local NGO) and I join them, documenting their actions. People are bringing groceries, blankets, mattresses, whatever they can… I saw a powerful image in a kid coming by bicycle bringing two loaves of bread… Then we all go to temporary camps to distribute the goods. All is going well until we are requested to leave as the prime minister is coming to snap some photos…

Oh, and I meet the talkative Charles again. We decide to to visit the gypsy camp where we play a football game Europe vs. almost Europe.

Shkoder

Częściowo zaropiały, częściowo odnowiony Shkoder wita mnie wózkami ze złomem, romskim obozowiskiem, przestronnymi bulwarami ze zmasakrowanymi chodnikami, chodnikami zasiedzianymi przez drobnych handlarzy oraz przez panów czekających nie wiadomo na co i ten czas oczekiwania zabijającymi grą w domino… Dopiero później odkrywam schludny deptak, meczety, cerkwie, kościoły… I jezioro, wokół którego warto zrobić sobie rundkę a także wyskoczyć w okoliczne góry… Ale to przy sprzyjających warunkach meteorologicznych…

A potem, nad ranem, odkrywam trzęsienie ziemi.

Nikt nie panikuje, to się w tych rejonach co jakiś czas zdarza.

Za to imponują mi Albańczycy sposobem, w jaki organizują pomoc dla poszkodowanych… Mam to szczęście, że poznaję przefajnych ludzi z NGO o nazwie EKO Mendje i przyłączam się do nich, dokumentując ich akcję. Ludzie zwożą artykuły spożywcze, koce, materace, kto co może… Najbardziej rozbraja mnie chłopaczek, który podjeżdża rowerem i przywozi dwa bochenki chleba… Jedziemy potem rozdawać te dary w tymczasowych obozach. Akcja zostaje zakończona wyproszeniem pomagających z obozu, bo przyjeżdża premier i będzie pozował do zdjęć…

Ach, i w Szkodrze znowu spotykam wygadanego Charlesa. Wybieramy się do cygańskiego obozowiska, w którym rozgrywamy z dzieciakami mecz piłkarski Europa-prawie Europa.

Tirana

I am feeling a little stressed as I suddenly enter the highway… I ride it as fast as possible, just in case… And then there is another chunk of highway that I have to cover… Otherwise I would be adding lots of kilometers and winding tiny roads. At some point, a police car pulls over just in front of me. And so I think I am doomed. But no, they are only here to meet with their friends in a car that pulls over right after. And a few kilometres later I totally get convinced that you should ignore traffic regulations here… As I approach a long tunnel, road workers start waving at me and telling me I should go back and make a 20 km detour as bikes are totally not allowed inside…. And then they throw my bike on the back of their pickup car and give me a ride to the end of the tunnel…

And as for the city of Tirana – it’s big, contrasty, with lots of Hodza-socialist style architecture, patched with more Middle-Eastern squeezey, weird-shapey little buildings… A mosque here, a bazaar there, a museum, a pyramid… And some talkative (Italiano only) local elders, who might not own anything at all but that doesn’t mean they have no bottle of raki to share…

And do join the Free Walking Tour (aka pay as much as you want walking tour) – two hours’ walk fills you with quite some knowledge.

And one more recommendation – The English Hostel – good price, great location, tasty breakfast and the owner, an American guy, obsessed with clarinet music and raki – always ready to share either of those two.

It’s picturesque again on the road to Macedonian border, especially past Elbasan… It is a little somber, autumny but the sun is still sliding down the hills and glitters in ever colder waters of meandering river… The winter is closing on me.

Friendly Albanian people are greeting the freezing cyclist, wishing him good luck, some of them offering him bread… Albania doesn’t want to let me go. At the very end it throws one last barrier at me – the steep uphill ride past Prrenjas. One more look behind at the vast panorama of the valley… And here we are at the border.

Następny przystanek:

Tirana

Po drodze łapię lekki stres, bo ni z tego, ni z owego wjeżdżam na autostradę… Na wszelki wypadek przemykam po niej szybko, tak bardzo poboczem, jak tylko się da. A potem okazuje się, że czeka mnie kolejny kawałek autostrady… Ale gdybym chciał jechać zgodnie z wszystkimi przepisami, to bym się rozbijał krętymi dróżkami, nadkładając dzień drogi. W pewnym momencie, tuż przede mną, zjeżdża na pobocze radiowóz… Oho, czyli limit szczęścia na dziś wyczerpałem… Ale nic z tych rzeczy, przed radiowozem zatrzymuje się kolejne auto, z którego wysiada uśmiechnięty typ – po prostu znajomi, z których jeden jest policjantem, spotkali się się na pogawędkę. A już po paru kilometrach kolejny dowód na to, że przepisy w Albanii można i należy naginać. Na wjeździe do długiego tunelu machają na mnie pracownicy drogowi, że absolutnie nie wolno wjeżdżać rowerem i muszę sobie zrobić 20-kilometrowy objazd… Po czym oferują przewiezienie mnie przez tenże tunel autem roboczym… Niespodziewany rowerowy autostop:)

A Tirana – wielka, z mnóstwem kontrastów, Hodżowo-socjalistyczną morówkową architekturą, poprzetykaną bardziej bliskowschodnimi chaotycznie wobec siebie ustawionymi budyneczkami… Tu meczet, tam bazar, tu muzeum, tam piramida… Tu chętni do pogadania (po włosku!) starsi panowie, którzy choć nic właściwie nie mają, to jednak mają flaszeczkę raki i chętnie poczęstują… Warto wybrać się na dobrowolnie opłacane oprowadzanie po mieście – tzw. Free Walking Tour – w dwie godziny łyka się solidną porcję wiedzy i odbywa się całkiem miłą przechadzkę.

I jeszcze polecę The English Hostel – dobra cena, dobra lokalizacja, świetne śniadanie w cenie i właściciel – Amerykanin z lekką obsesją na punkcie muzyki klarnetowej i raki. Obiema pasjami chętnie się zresztą dzieli:)

Na trasie od Tirany do granicy macedońskiej robi się malowniczo, zwłaszcza za Elbasan… Trochę surowo, jesiennie, ale słońce wciąż przyjemnie rozpływa się po wzniesieniach i migocze na coraz bardziej zmarzniętej powierzchni meandrującej rzeki… Zima czai się za rogiem…

Mili napotkani ludzie pozdrawiają zmarzniętego rowerzystę, życzą powodzenia, częstują chlebem…

Albania nie chce mnie wypuścić… Na sam koniec rzuca mi ostateczną przeszkodę – ostry podjazd pod górę za Prrenjas. Jeszcze tylko spojrzenie za siebie i widok na rozległą panoramę doliny… I już granica.

Ohrid

They warn me about the snow as I cross the border. I choose not to believe them. My non-believing only works out a little as I dash through some snow indeed. I rub my hands and cycle on. I reach the lake from Struga town side… This place is trying to put on a resortey face, though there is plenty of Albanian chaos around. And everything is Albanian here, including the flags on top of the masts. Later I will hear stories of mutual distrust between Macedonians and Albanians living in Macedonia.

The city of Ohrid, however, is very Macedonian already. And I get to experience Macedonian hospitality right away… When I arrive, freezing, at the door of the hostel, the owner’s mother has a quick look at me and rushes me into family room and urges me to sit next to the stove, puts a cup of hot tea in my hands and brings the warm purry cat around. And as the owner arrives I learn he is a very hospitable person, too and he is happy with every guest arriving… Five stars for Point Hostel!

The town itself is worth visiting and experiencing its narrow streets, very Mediterranean-coastal architecture (even though it s a lake and we are quite far from the sea), there is a fortress, there is an amphitheater… And those views of the blue water and the mountains in the background. I bet it’s great to be hear in warm weather and to hike those peaks…

I park my bike here and get on a bus up North.

Ohrid

Na granicy ostrzegają mnie o śniegu na trasie. Postanawiam im nie wierzyć. I tą niewiarą udaje mi się trochę śniegu roztopić, ale tylko trochę. Co jakiś czas rozcieram zmarznięte palce i jadę dalej. Nad jezioro dojeżdżam od strony Strugi – miasteczka starającego się przybrać kurortowy wyraz twarzy, choć wszędzie dookoła wypływa barwny albański chaos… Bo tu wszystko albańskie jest, łącznie z powiewającymi dookoła flagami. Później się jeszcze nasłucham o podziałach i absolutnym braku zaufania Macedończyków do Albańczyków i vice versa…

Miasto Ohrid jest już z kolei bardzo macedońskie… A macedońskie oznacza dla mnie również przegościnne… Kiedy ląduję zziębnięty pod drzwiami hostelu, otwiera mi matka właściciela, szybko lustruje mnie wzrokiem i zaraz zapędza mnie do części budynku zamieszkałej przez gospodarzy, pod sam piec, wesoło buchający ciepłem i wręcza mi gorącą herbatę oraz kota do przytulania. Sam gospodarz też jest przemiły i cieszy się z obecności każdego gościa… Pięć gwiazdek dla Point Hostel:)

Samo miasto warte jest zwiedzenia i doświadczenia jego wąskich uliczek, bardzo śródziemnonadmorsko wyglądającej architektury (choć to przecież jezioro, a do morza kawał drogi!), jest nawet forteca i amfiteatr… I te widoki na błękit wody i góry w tle… Na pewno warto wrócić tu w sezonie i powłóczyć się wzdłuż wybrzeża, może ogarnąć jakiś trekking?

Zostawiam tu rower i robię wypad na północ, najpierw do…

Skopje

The capital city of Macedonia (now officially called North Macedonia) must have the highest number of statues and monuments per square kilometer… And each and every one of them refers to antiquity so intensely that you might start thinking that this is where Greece began… There is also a tightly packed Albanian borrough, reconstructed city walls, huge classicist building of all institutions… But I like Kenzo Tange’s works better – his buildings are a part of never fully realized plan of reconstruction of the city after disastrous earthquake of 1963. And there is also Mother Theresa’s house, with quite a number of interesting photo documenting different stages of her career. A little more interesting than I expected.

I was hoping I would take a train out of here to Kosovo but it’s kind of tough to find operating trains in the Balkans… And this one only runs in summer.

But there is a bus.

Skopje

Stolica Macedonii, obecnie już oficjalnie zwanej Północną, ma chyba największą liczbę rzeźb i pomników na kilometr kwadratowy… A każda z nich przywołuje ducha Antyku tak intensywnie, że aż można uwierzyć, że to Macedończycy dali początek Grecji… Jest też ścieśniona i posklepikowana dzielnica albańska, są zrekonstruowane mury, potężne klasycyzujące gmaszyska urzędów… A mnie się najbardziej podoba odjechana architektura Kenzo Tange – zrealizowana część wielkiego planu odbudowy miasta po tragicznym trzęsieniu ziemi w 1963 r. I jest jeszcze dom Matki Teresy, ze sporą ilością zdjęć z różnych etapów jej kariery. Jest ciekawiej niż można było się spodziewać.

Liczyłem na to, że zrobię sobie stąd kolejowy wypad do Kosowa… Ale na Bałkanach w ogóle coś słabo z pociągami, a ten konkretny kursuje tylko sezonowo.

Ale jest autobus.

Kosovo

Pristina feels chaotic but in a friendly way. Mainly thanks to friendly people, eager to tell you how strongly they feel for their new country. Some places here are a little posh, others half-abandoned (the huge sports complex, what beautiful nightmarish-futuristic architecture!)… And Christmas is in the air…

I also visit Pec (Peje) – finally, a train! – and its ultrared Pec Patriarchate. Once more I arrive in a beautiful place but in the wrong season… The surrounding mountains are demanding that I hike them… But not in this kind of weather…

Kosowo

Prisztina jest wielce chaotyczna, ale w przyjazny sposób. Bo i przyjaźni są ludzie, chętnie opowiadający o tym, jak bliska ich sercu jest ich nowa ojczyzna. Niektóre miejsca są też trochę posh, inne pozostawione same sobie (centrum sportowe, cóż za piękna upiorno-futurystyczna architektura!)… A dookoła krąży duch świąt Bożego Narodzenia…

Odwiedzam jeszcze Pec (Peje) – w końcu połączenie pociągowe! – a w nim przeczerwoną cerkiew Pecowego Patriarchatu. Po raz kolejny kompletnie nie trafiłem z terminem – okoliczne góry aż proszą o wybranie się na przechadzkę… Ale nie przy tej temperaturze i nie w tej mgle…

Balkan countries 2019.10 – 2019.12 part 3

Kotor, Montenegro

(and Herceg Novi on the way, with its lovely compact old town, just the right place for a short break)

The Bay of Kotor makes your jaw drop when you ride/drive in… And this is only the beginning. You have to check out the old town (as well as nearby small towns!), where you can find old Italian villas, cats, churches, winding little roads, cats, countless restaurant and pubs, cats, cats… And the Ladder of Kotor, the trekking trail leading above the town… Each bend of the Ladder is a beautiful view of the city and the bay, each step is a new goat jumping around. The wind is blowing, the clouds are running across the sky… Nest to the tiny church up the hill lays a donkey, waiting for you to take photos… Against the fortress wall stands a ladder and next to it it says you aren’t allowed to climb it to get inside (you should enter from within the old town, waaaay down… and pay for the entrance). Well, everybody has to solve this dilemma on their own…

Evening time. In my hostel I meet a Serb who organizes tours for Chinese tourists who don’t speak any language at all but are still happy… He is telling me that there are no Croats, no Montenegrins or Kosovars – there only exist coastal Serbs, mountainous Serbs and somewhat confused Muslim Serbs… When will they ever understand?

Kotor, Czarnogóra

(A po drodze jeszcze Herceg Novi z uroczym, kompaktowym, starym miastem, w sam raz na krótką przerwę na trasie)

Zatoka Kotorska już z poziomu nabrzeża rozdziawia i zachwyca… A to przecież dopiero początek. Do zwiedzenia i zachwycania zachęca całe stare miasto (a także okoliczne miasteczka!). A tam: starowłoskie rezydencje, koty, kościoły, kościółki, koty, pokręcone uliczki, koty, niezliczone knajpki, koty, koty… I jeszcze Kotorska Drabina, czyli trasa na wzgórza wyrastające Kotorowi za plecami… Każdy zakręt to piękny widok na miasto i zatokę, każdy szczebel wyżej to nowa rozbrykana koza. Wiatr szumi, chmury gonią po niebie… Pod kościółkiem wyleguje się osioł, domagający się wręcz wykonania zdjęcia. Przy murze fortecy wieńczącej wzgórze stoi drabina a obok niej widnieje napis, że nie wolno wchodzić do środka (należy wchodzić na dole, od strony starego miasta, płacąc za bilet). Każdy musi rozwiązać ten dylemat zgodnie z własnym sumieniem…

Wieczorem w hostelu spotykam Serba, organizującego wycieczki chińskim turystom, którzy ni w ząb nie rozumieją żadnego języka… Tłumaczy mi, że nie ma Chorwatów, Czarnogórców czy innych Bośniaków… Są tylko nadmorscy Serbowie, górscy Serbowie i zagubieni muzułmańscy Serbowie… Kiedyż w końcu oni wszyscy to zrozumieją?

Jezerski Vrh

This is where the mausoleum of king Petar II Petrovic-Njegos is located.

The route is pretty demanding as you cycle up from sea leavel to over 1600 m. And you freeze more and more as you ascend. But you don’t complain, you watch the views… The higher, the more breathtaking, the more you see the shore driving its claws into Adriatic Sea… And finally you see nothing as you get surrounded by milky cloudiness… And then it appears – Jezerski Vrh, one of the highest peaks of Lovcen Park, topped with simple and elegant mausoleum building, with steep stairs leading you there. It’s empty at the top… You can get pensive and amazed with the landscape that surrounds you, covered and uncovered by passing clouds…

And now let’s go downhill, to Budva, stopping briefly in Cetinje (in front of a pastry shop I meet two dudes that look like they’re playing in a metal band… “’Cos we do play in a metal band”. They want to leave the town forever. They hate Jews. They are having a birthday party. There will be cake and acid. I pass).

Jezerski Vrh

To tam mieści się mauzoleum króla Petara II Petrovica-Njegosa.

Trasa nie za łatwa, bo z poziomu morza wjeżdża się na ponad 1600 m. Wjeżdża się i się marznie. Ale też się nie narzeka, bo widoki dookoła przepiękne… Im wyżej, tym lepiej widać, jak rozcapierza się wybrzeże i wpija się w Adriatyk… Aż w końcu nic nie widać, bo wjeżdżamy w chmurową mleczność… A potem spośród nich wyłania się Jezerski Vrh, jeden z wyższych szczytów Parku Lovcen, zwieńczony prostym i eleganckim budynkiem mauzoleum, do którego prowadzą strome schody. Pusto na tym szczycie… Można się zadumać i zachwycić, wpatrując się w otaczający nas krajobraz, co chwilę odsłaniany i na powrót zasłaniany przez przepływające chmury…

A teraz w dół, do Budvy, z przystankiem w Cetinje (pod cukiernią spotykam dwóch typów, którzy wyglądają jakby grali w zespole metalowym… „Bo gramy w zespole metalowym”. Chcą wyjechać z Cetinje. Nienawidzą Izraela. Zapraszają na urodziny – będzie tort i będzie kwas; jadę dalej).

Budva & Bar

I’m here after the tourist season ended so I can’t feel the famous Budvan holiday vibes, but I can feel the omnipresence of expats, especially those from Russia (good business relations with the presiditator of Montenegro), who have created a nice little Russian microcosm. The old town is kind of charming, but nothing too impressive after you have seen Kotor…

Lunch in Bar, as everything is half of the price compared with Budva. And make sure to check out Old Bar where they struck the right balance between reconstruction and maintenance of ruins.

And downhill to Shkoder.

Jestem po sezonie, więc słynnych budvowych wczasowych wibracji nie wyczuwam, ale za to wyczuwam wszechobecność ekspatów, zwłaszcza rosyjskich (dobre relacje z prezyfiozem Czarnogóry), którzy zorganizowali tu sobie miły rosyjski mikrokosmos. Stare miasto ma swój urok, choć po Kotorze nie da się zbyt mocno nim wzruszyć…

Obiad w Barze, bo tutaj ceny są o połowę niższe od tych kurortowo-budvowych. I jeszcze Stary Bar, w którym znaleziono dobre proporcje między rekonstrukcją a zachowaniem oryginalnych ruin.

A potem jazda z górki w stronę Szkodra.