Trivandrum, 2010.11.25

Late evening I land in Trivandrum, a city located on the very south of India. Luckily, my strange looking visa doesn’t seem any suspicious to the elderly dust-covered mister sitting at his dusty old desk in that somewhat small and dusty arrival hall.

The moment I step out I get surrounded with an army of taxi drivers offering me transportation to the centre where cheap hostels are located (or at least I hope so, as this is what I read on the Internet). The prices the drivers are suggesting have been prepared specially for the whitey that I am – I kindly refuse and start looking for a place to stay near the airport. The centre can wait until the morning, when public buses will be working again… And in the meantime I should rather find a place to hide against the pouring rain. I jump between the puddles and avoid hungry dogs wandering about, I refuse a couple of sleepless rickshaw drivers, too. The street is drowning in darkness, put to sleep with the rhythmical sound of falling rain… Asleep are also the owners of nearby hotels, their places being so quiet that you can hear the cockroaches running across the corridor… After I wake the owners up, they have the simple message – no rooms, goodnight.

Finally I get to meet a reasonable rickshaw driver, who, scared that I would realize my threat and walk on foot to the centre, agrees to a big reduction (he will still be earning decent money, no doubt about it). First he brings me to a completely different place than the one I requested – this is where his business partner has a guesthouse. After a sound criticism he takes me to the long awaited Aristo Junction, discontent that he can’t advise me any place to stay.

Proud of myself I’m all ready to enter a nice, dry room, but… No rooms, no rooms at all. And the hotel owners fall asleep even deeper now. After an hour of walking in circles through muddy streets I get approached by a kind homeless dude who explains me the route to paradise – Greendland Lodging, where the staff don’t sleep and offer me a cosy room at reasonable price (325 rupees).

The next day I call up Kris, a couchsurfer whom I contacted previously and we meet at the railway station (5 minutes walk from where I’m residing). Kris is very sorry he can’t host me at his place but he himself is now staying at his friend’s as the town has just offered him a surprise – cutting off the water due to bridge construction. Obviously, you can make a complaint – it is enough to take the right form from point A, fill it in, submit it in point B, make the payment in point C and pray that somebody will get interested in solving the issue. Kris is depicting the image of omnipresent Indian bureaucracy (I will get to meet it in person soon) that can’t be cured… He also tells me a little about current political situation, differences between the crowded and fast-paced north and half-empty south (difficult to imagine, when I’m observing those crowds flooding the streets of typically southern Trivandrum) as well as Indian death metal (Kris is a big fan of Behemoth, a Polish band) and cuisine (we make a little round trip through restaurants and stalls offering milk-friut drinks – delicious!); he also brings me to the famous Padmanasbhaswamy temple. They say inside there is a unique figure of reclining Vishnu – I won’t get to see it, though, as non-Hinduists are not allowed in; even Hinduists have to respect a strict dress code.

Hinduists or not, right now we cannot appreciate the temple from the outside either – restauration works are being held…

Before we say goodbye, Kris helps me to get a train ticket to Chennai – this is not simple at all when you do it for the first time: you need to know where in the station you should go, remember the number of the train, fill in a piece of paper, pay … and pray to get a place, as my ticket doesn’t guarantee anything – I’m the 19th person in the waiting list and my sleeper will only be mine if somebody else changes his/her mind…

I am luck after all and next day in the evening I make myself comfortable in the sleeper… Well, comfortable might me too big a word – Indian berths are really tiny, even me – not being a person of big size – I can hardly squeeze in… All night long trip is an undisturbed one, not so many crowds, cockroaches are scarce, too…

 

***

 

Późnym wieczorem ląduję w Trivandrum, mieście położonym na samym południu Indii. Całe szczęście moja podejrzanie wyglądająca wiza nie wzbudza niepokoju przykurzonego starszego pana za przykurzonym starym biurkiem, ustawionym w przyciasnym, pokrytym kurzem holu lotniska.

Już od progu wita mnie chmara taksówkarzy, oferujących transport do centrum, gdzie znajdują się (przynajmniej teoretycznie) tanie hostele wypatrzone przez mnie w internecie. Ceny proponowane przez kierowców przygotowano specjalnie pod białasa – grzecznie odmawiam i ruszam na poszukiwania noclegu w okolicy lotniska. Centrum może sobie poczekać do rana, kiedy to powinny rozpocząć kursowanie autobusy… A tymczasem przydałoby się gdzieś schronić przed zacinającym deszczem. Przemierzam pobliską ulicę, skacząc między kałużami i omijając szerokim łukiem wałęsające się bezpańskie psy, tudzież paru cierpiących na bezsenność rykszarzy. Tonąca w ciemnościach ulica śpi, ukołysana do snu miarowym szumem padającego deszczu… Śpią też właściciele paru okolicznych hotelików, w których cicho tak, że aż słychać przemykające to tu, to tam karaluchy… Po wybudzeniu, właściciele oznajmiają brak wolnych miejsc i zasypiają z powrotem. Sytuacja powtarza się w kolejnych miejscach…

Ostatecznie trafiam na rozsądnego rykszarza, który, pod groźbą mojego osobistego marszu do samego centrum, zgadza się na drastyczną obniżkę taryfy (i tak nieźle na mnie zarobi, ale pal sześć – chcę się w końcu dostać do jakiegoś bezdeszczowego wnętrza). Na początek wiezie mnie nie tam, gdzie trzeba, tylko tam, gdzie chce i gdzie ma zaprzyjaźnionego hotelarza. Po ostrej reprymendzie zawozi mnie do upragnionego Aristo Junction, niepocieszony, że nie może mi doradzić żadnego noclegu.

Zadowolony z siebie już szykuję się do wtargnięcia do wygodnego, suchego pokoju, a tymczasem… Brak wolnych miejsc jest tu jeszcze bardziej wyraźny, a hotelarzy coraz trudniej dobudzić. Po dobrej godzinie dreptania spływających błotem ulicami, zostaję zaczepiony przez życzliwego menela, który objaśnia mi drogę do raju – hotelu Greenland Lodging, gdzie recepcja nie śpi i w dodatku oferuje mi przytulny pokój w rozsądnej cenie (325 rupii).

Nazajutrz dzwonię do Krisa, uprzednio namierzonego couchsurfera i umawiam się na spotkanie na dworcu kolejowym (5 minut piechotą od mojego hoteliku). Kris przeprasza, że nie może mnie ugościć, ale sam obecnie pomieszkuje u znajomych, bo miasto właśnie zaoferowało mu niespodziankę w postaci odcięcia wody w związku z budową mostu. Można, rzecz jasna, złożyć zażalenie – wystarczy pobrać odpowiedni formularz w punkcie A, wypełnić go, złożyć w punkcie B, uiścić odpowiednią opłatę w punkcie C i modlić się o to, żeby ktoś raczył się tematem zainteresować. Kris kreśli niewesoły obraz wszechobecnej w Indiach biurokracji (z którą zaliczę jeszcze bliskie spotkania), a na którą nie ma lekarstwa…. Opowiada mi również co nieco o bieżącej sytuacji politycznej w Indiach, różnicach między tłoczną i pędzącą do przodu północą a zrelaksowanym i niemal pustym południem (ciężko mi to pojąć, obserwując tłumy przelewające się po ulicach typowo południowego przecież Trivandrum), o indyjskim death metalu (Kris jest wielkim fanem „naszego” Behemotha) i kuchni (zaliczamy rundkę po restauracjach i straganach z napojami mleczno-owocowymi; palce lizać!) oraz prowadzi mnie do słynnej trivandrumskiej świątyni Sri Padmanasbhaswamy. Wewnątrz znajduje się ponoć unikatowy posąg Vishnu leżącego – ponoć, bo nie-hinduiście wstęp do wnętrza surowo wzbroniony a i hinduista, by dostać się do środka, musi przestrzegać ścisłych reguł związanych z ubiorem.

Hinduista-niehinduista – świątyni chwilowo nie może popodziwiać nawet z zewnątrz, bo trwają właśnie prace konserwacyjne…

Przed pożegnaniem Kris pomaga mi w zdobyciu biletu na pociąg do Chennai – sprawa nie jest wcale taka prosta: trzeba wiedzieć, dokąd na dworcu się udać, zapamiętać numer pociągu, wypełnić świstek papieru, zapłacić … i modlić się o wolne miejsce, bowiem mój bilet takowego nie gwarantuje – jestem 19 osobą na tzw. waiting list i leżanka przypadnie mi tylko i wyłącznie w przypadku, gdy ktoś inny zrezygnuje…

Szczęście mi jednak dopisało i nazajutrz wieczorem rozwalam się wygodnie na pryczy sleepera… Wygodnie to może za wiele powiedziane – indyjskie prycze skrojono pod statystycznego localsa, w związku z czym moja skromna, wcale nie ogromna, osoba ledwie się mieści… Całonocna podróż mija spokojnie, brak tłumów, karaluchów też niewiele, właściwie to karaluszki raczej, takie tycie…