Lijiang, 2010.10.08

Night train (two-storey, comfortable sleeper) brings us to Lijiang – probably the most touristically desired town in China (for Chinese). Crowds flow through picturesque, beautifully renovated streets of the old town (there is the national holiday going on, extended by an extra weekend), not at all discouraged by the stubborn rain. The town is very photogenic, though one day stroll is enough to know it all – countless shops all offer the same authentic-fake craft and you can’t eat local delicacies (including dragonflies – crunchy, interesting) all the time, can you?

It is a good idea to visit Shuhe, old town located a couple of kilometres north, less populated with tourists, with mellow bars and hills that demand that you climb them. From the top there is a splendid view on the valley filled with the city of Lijiang and nearby villages. In Shuhe you can also check out the reconstructed Tibetan monastery. Inside, apart from not-so-impressive replica of decorations – a real Tibetan expert on real traditional Tibetan medicine shows us around the rooms and explains us the details of mystical-medical drawings hanging on the walls. And all that in decent English, 100% free of charge. It is also free to visit a Tibetan doctor who can read your palm and face and then prescribe some expensive mediations against disease you would never expect you might have.

We leave visiting the Black Dragon Pool to others – the entrance is quite expensive and the only profit you get in return is a nice view of the Jade Dragon Snow Mountain.

We organize the beautiful view on our own – we make the best of the nice weather that has finally arrived here and we hop on rent bikes, heading for the foot of the Snow Mountain. On our way we pass enchanted villages with most of the houses made of clay and straw. We try hard to spot men working in fields but that never happens. It seems that only women do the hard works and carry enormous loads on their backs.

After two hours of slow peddling we stop for a picnic with a view on snowy peaks. We won’t be getting any closer this time – we don’t have the right equipment or even time to try and climb the peak of this majestic mountain (5596 metres of altitude).

We find time, though, for a little cruise on Suhe lake (our captain looks like a professional alcoholic) but we can’t visit the Tiger Leaping Gorge and Luguhe lake this time (weather+time reasons), I hope to see those places some other time…

It is easy to start missing Lijiang – we already start on the train back to Kunming. This is where I part with Wenxin and head for Hongkong… I only visit it for a while, just to extend the validity of my Chinese visa. My ultra-short stay results in one tiny discovery – Kung-fu hostel, where – apart from the usual hostel activities – you can participate in kung-fu classes. I watch all the moves with admiration… I feel like I’ve entered some action movie made in Hongkong…

 

***

 

Nocny pociąg (dwupiętrowa, wygodna kuszetka) dowozi nas do Lijiang – bodaj najbardziej pożądanej przez chińskich turystów miejscowości. Przez malownicze, pięknie odrestaurowane uliczki starego miasta przelewają się tłumy zwiedzających (wszak trwa właśnie tygodniowe święto narodowe, szczęśliwie przedłużone o dodatkowy weekend), niezrażone uparcie lejącym z nieba deszczem. Miasteczko doprawdy fotogeniczne, choć jednodniowy spacer tak naprawdę wystarczy, by poznać je w całości – niezliczone sklepiki oferują właściwie to samo prawdziwe-sztuczne rękodzieło, a lokalnymi przysmakami, z ważkami na czele (chrupiące, interesujące) też nie można się zajadać w nieskończoność.

Warto natomiast wybrać się do Shuhe, starego miasta położonego parę kilometrów na północ, mniej obłożonego turystami z klimatycznymi knajpkami i górkami, które aż domagają się by po nich powędrować i popodziwiać widok na dolinę, wypełnioną Lijiang i pobliskimi wioskami. W Shuhe warto również zaliczyć rekonstrukcję tybetańskiego klasztoru. W środku, oprócz wątpliwej jakości repliki zdobień (ach, ta złotopodobna farba!) – prawdziwy tybetański znawca prawdziwej tradycyjnej tybetańskiej medycyny oprowadza nas po wnętrzach i objaśnia szczegóły mistyczno-medycznych rysunków porozwieszanych na ścianach. A wszystko to w przyzwoitym angielskim i zupełnie za darmo. Pełna darmowość panuje również u tybetańskiego znachora, który, po oględzinach dłoni i twarzy, przepisuje drogie leki na głęboko ukryte dolegliwości (tak głęboko, że aż istnieją wątpliwości co do ich istnienia).

Innym zainteresowanym pozostawiamy zwiedzanie parku ze Stawem Czarnego Smoka – wstęp słono płatny, a główną atrakcję stanowić ma widok na Śnieżną Górę Jadeitowego Smoka.

My postanawiamy zorganizować sobie ładny widok we własnym zakresie – korzystając z przejściowej ładnej pogody, wskakujemy na wynajęte rowery i ruszamy ku podnóżu Śnieżnej Góry. Po drodze mijamy urokliwe wioski z domkami, których główny budulec stanowi glina i słoma. Nie udaje się nam wypatrzeć mężczyzn pracujących w polu – a kobiety i owszem, w dodatku wykonujące najcięższe prace i dźwigające na plecach przeogromne ciężary.

Po dwóch godzinach niespiesznego pedałowania urządzamy sobie piknik z widokiem na ośnieżone szczyty. Bliżej już nie podejdziemy – nie posiadamy odpowiedniego ekwipunku ani wystarczającej rezerwy czasowej, by próbować wspinaczki, zwłaszcza że góra to nielicha – 5596 m wysokości.

Jeszcze odbywamy rejs łódką po szumiących szuwarach porastających jezioro Suhe (nasz sternik ma prezencję zawodowego alkoholika), odpuszczamy sobie wyprawę do Wąwozu Skaczącego Tygrysa i jeziora Luguhe (czas! I pogoda…), obiecując sobie odbyć ją następnym razem…

Za Lijiang łatwo zatęsknić, my zaczęliśmy już w pociągu powrotnym do Kunming. Tam właśnie rozstaję się z Wenxin i ruszamy ku Hongkongowi, gdzie wpadam dosłownie na chwilę, właściwie tylko po to, żeby przedłużyć ważność mojej wizy chińskiej. Mój arcykrótki pobyt owocuje skromnym odkryciem – Kung-fu hostel, który, oprócz zwykłych usług oferuje również… lekcje kung-fu, na które akurat trafiam i przyglądam się z zachwytem… Czuję się jakbym znalazł się wewnątrz taniego filmu akcji made in Hongkong…