Zhenjiang, 2010.09.16

In Nanjing I change trains to get to Zhenjiang. I take the super-modern, fast train that takes 15 minutes to run 90 km. I look at the screen displaying current speed – we sometimes reach 308km/h!

In Zhenjiang station I have to confirm if I reached my destination – last time I was here was two years ago and everything looks completely different!

I almost get to meet the uncle of Fei (my friend with whom I used to study in France, who is getting married now) who is supposed to pick me up… I get on the bus and try to find the given address… We somehow manage to find each other – a joyful moment, especially after seeing my buddy glued to his future wife… No time for sentiments now – there is so much to be prepared before next day’s ceremony!

Family feast starts early in the morning to reach its peak in the evening – this is when I almost explode after eating too much. In the meantime I get to know that I’ll be acting as the best man – I receive a short training and purchase appropriate clothing (after 6 months of travelling my cloak doesn’t look very wedding-ish).

The night before the ceremony the bride must not stay in the same house as the groom, who should come to her place in the morning and try to “buy” her from the parents – Fei stays knocking on the hotel door where his loved one’s family resides and only after long negotiations and passing some envelopes filled with different currency he is let inside and gets to see the stunningly beautiful bride wrapped up in an elegant western-style wedding dress.

Let the party begin! The couple has a surprise in store for all the guests – together the two perform a Chinese hit tune “Today we are getting married”; surprisingly, Fei, whom I have known so far from his cacophonous side sings quite okay this time and nobody is leaving the room.

A couple of days that follow are a festival of gluttony and drunkenness – one of Fei’s uncles targeted me to be his drinking partner during all toasts. Others also find it a good idea, the party is becoming very colourful…

In between the meals the whole family plus two foreigners (me and Sylvain, Fei’s friend from France) has a sightseeing excursion in the city – we get to see some picturesque islands scattered along Yangtze river, filled with beautiful temples. The most beautiful of them all is located in Jinshan park – from the top of the pagoda you can see a splendid view of the monastery built around it as well as the panorama of the river and the bridge crossing it – they say it is the longest bridge in entire Asia. After all wedding activities are over, the culinary pace won’t get reduced – this is thanks to Fei’s oldest auntie, whose “chi duo yi dian” (“eat a little”) is still ringing in my head. And on the other hand the alco-uncle remains active and the whole family insist that I find a job and a wife here in Zhenjiang, which results in quite a busy schedule, including meetings with some most important personae in the town, who, moved with my poor Chinese and encouraged with some alcohol, promise me whatever I want.

The presence of Fei fosters some para-artistic activities. We decide to visit one part of town that will no longer be there in a couple of months, demolished and replaced with new, shiny steel and glass.

Together we visit that old part of town where my friend grew up before he moved to a block of flats, just like everybody else. The labyrinth of narrow streets packed with spontaneously built houses of surprising shape and unclear plan looks really charming. But there is one thing missing here! The colours! This is where our job starts – having purchased all necessary materials in a nearby shop we start with painting the walls of the houses. Surprised inhabitants keep asking what we are doing for, those that are more reasonable notice we are crazy – this place and its wacky architecture will disappear very soon… Slowly, the locals begin to grasp our message – this place, contrary to what everybody says, is not ugly… It’s enough to paint it over, clean up a little, in other words – take good care of it and finally maybe someone will notice that it is not the best idea to replace the old borough with new concrete blocks and they will find out that it is well worth to refurnish those houses, built some new installations… The inhabitants don’t have to move to a new place, breaking all family/friend relationships, in order to live like humans and the town doesn’t have to forget its own history, “our” quarter being one of the symbols of that history.

The gauge of our success is one wall painted while we are away as well as interest that arose among lecturers and students of local Fine Arts Academy. The Tuoban district won’t be saved, but maybe other places will…

Fei has to fly back to France to complete his studies… Just before he does we check out the Midi festival. A great event to experience – apart from some Chinese alternative bands, some foreign bands have come, Soulfly being one of the stars (one interesting detail to know: all foreign bands who want to play in China have to send their lyrics to the organizers; usually the Chinese partners require that all swearing be removed but during some lively performances the singers tend to forget about those limitations). I enter the venue for free, pretending to be a foreign rock star. Some guys from local TV even interview me:

– Where are you from?

– From Poland.

– Holland?

– No, Poland.

– Aaah… From Poland… A beautiful country.

– How do you know?

– I heard about it.

– What did you hear exactly?

– I don’t know how to explain that in English.

 

***

 

W Nankinie czeka mnie przesiadka w supernowoczesny szybki pociąg do Zhenjiang. Odległość ok. 90 km pokonuję w kwadrans. Bacznie obserwuję ekran wyświetlający bieżącą prędkość – momentami osiągamy 308 km/h!

Na dworcu w Zhenjiang muszę się upewnić, czy aby na pewno dotarłem tam, gdzie zaplanowałem – byłem tu ostatni raz jakieś dwa lata temu i okolica zdążyła się zmienić nie do poznania… Rozmijam się z wujkiem Feia (przyjaciela, z którym studiowałem swego czasu w Marsylii, a który właśnie się żeni – stąd moja tutaj wizyta), wskakuję zatem w autobus i próbuję znaleźć podany mi uprzednio adres… Ostatecznie udaje mi się nam nawzajem odnaleźć – moment wielce radosny, zwłaszcza po ujrzeniu kumpla przyklejonego do przyszłej żony… Na razie jednak nie ma czasu na wzruszenia – tyle jeszcze zostało do przygotowania przed jutrzejszą ceremonią…

Rodzinne ucztowanie rozpoczyna się już od rana, by osiągnąć punkt kulminacyjny wieczorem – wówczas omal nie eksploduję z przejedzenia. W międzyczasie okazuje się, że będę pełnił funkcję drużby – przechodzę krótki kurs przystosowawczy i zaopatruję się w odpowiedni strój (moje ciuchy, po 6 miesiącach podróży, nie wyglądają zbyt reprezentacyjnie). Z ciekawostek dotyczących obyczajów weselnych – na noc przed ceremonią pannie młodej nie wolno pozostawać pod jednym dachem z przyszłym małżonkiem, który z kolei nad ranem winien wybrać się z wizytą u rodziny wybranki i próbować „wykupić” ją od rodziców – Fei musi się dobijać do drzwi pokoju hotelowego, w którym rezyduje rodzina panny młodej i dopiero po długich naleganiach i wręczeniu kilku kopert z różnymi walutami zostaje wpuszczony do środka, a jego oczom ukazuje się panna młoda w pełnym blasku jej olśniewającej urody, podkreślonej dodatkowo elegancką suknią skrojoną na modłę zachodnią.

Imprezę czas zacząć! Na początek młoda para serwuje gościom niespodziankę – wspólnie odśpiewują miłosny hicior pod tytułem „Dziś bierzemy ślub” – o dziwo Fei, którego znałem do tej pory zdecydowanie od strony kakofonicznej, tym razem dobrze opanował materiał i nikt nie ucieka z sali bankietowej.

Kolejnych kilka dni to festiwal obżarstwa, tudzież opilstwa – jeden z Feiowych wujków upodobał sobie moją osobę do wspólnego wznoszenia toastów. Wkrótce pomysł ten podchwytują inni goście, uczta zaczyna nabierać rumieńców.

W przerwach między posiłkami cała rodzina plus obcokrajowiec (a nawet dwóch, bo imprezy przyłączył się Sylvain, francuski kolega Feia z czasów studiów we Francji) zalicza zwiedzanie okolicznych malowniczych wysp, porozrzucanych wzdłuż Yangtze, zwanej również Długą rzeką, zabudowanych pięknymi świątyniami. Najpiękniejsza z nich mieści się w parku Jinshan – z imponującej rozmiarami pagody roztacza się wspaniały widok na ozdobne dachy klasztoru pobudowanego u jej stóp, tudzież na panoramę rzeki i przerzucony nad nią most, ponoć najdłuższy w całej Azji.

Po zakończeniu czynności weselnych, tempo kulinarne wcale nie siada, głównie za sprawą najstarszej z cioć Feia, której „chi duo yi dian” („zjedz troszeczkę”) na długo pozostanie w mojej pamięci. Z drugiej strony wcześniej wspomniany alkoholowy wujek wcale nie próżnuje, ponadto cała rodzina uparła się, żeby mi znaleźć żonę i pracę w Zhenjiang, co owocuje napiętym harmonogramem, a także spotkaniami z najważniejszymi szychami w mieście, które po pijaku i dodatkowo wzruszeni moim łamanym chińskim obiecują mi gruszki na wierzbie.

Dzięki obecności Feia, podejmuję się również pewnych czynności paraartystycznych. Postanawiamy mianowicie wybrać się do dzielnicy miasta, która już za parę miesięcy zostanie wyburzona i zastąpiona mrowiskiem wieżowców ze szkła i stali.

Wspólnie zwiedzamy ową starą część miasta, w której mój przyjaciel dorastał zanim – jak wszyscy – przeprowadził się do blokowiska. Plątanina ciasnych uliczek zapchana spontanicznie skonstruowanymi przez samych mieszkańców domkami o zaskakujących kształtach i zagmatwanym planie prezentuje się przeurokliwie i – chciałoby się rzec – swojsko. Natomiast jednego tu zdecydowanie brakuje. Kolorów! I tu zaczyna się nasze zadanie – zaopatrzywszy się w niezbędne materiały w pobliskim sklepiku, zabieramy się za malowanie ścian domów. Zaskoczeni mieszkańcy wypytują nas, o co właściwie chodzi; co bardziej rzeczowi z nich zauważają, iż jesteśmy niespełna rozumu – wszak już wkrótce to miejsce i cała jego pokręcona architektura przestanie istnieć… Powoli jednak do miejscowych dociera nasze przesłanie – przecież to miejsce, wbrew temu, co próbuje się wszystkim wmawiać, nie jest brzydkie – wystarczy je tylko nieco podmalować, trochę podczyścić, słowem bardziej o nie zadbać, a w końcu ktoś zauważy, że nie warto zastępować starej dzielnicy nowymi betonowymi klocami i dojdzie do konkluzji, że warto tutejsze domki odrestaurować, wyposażyć je w nowoczesne instalacje… Mieszkańcy wcale nie muszą się przeprowadzać na nowe, zrywając więzy rodzinno-towarzyskie (bowiem podczas przeprowadzek przeniesienie całych dzielnic w jedno miejsce jest niewykonalne pod względem logistycznym) by zacząć żyć jak ludzie, a miasto nie musi zapominać o własnej historii, której znakiem jest między innymi „nasza” dzielnica.

Miarą naszego sukcesu okazuje się być jedna ściana niespodziewanie pomalowana pod naszą nieobecność – a także zainteresowanie wykładowców i studentów miejscowej Akademii Sztuk Pięknych. Dzielnicy Tuoban na pewno nie uda się już uratować, ale może następne…

Fei musi wracać dokończyć studia we Francji… Tuż przed odlotem zaliczamy jeszcze festiwal rockowy Midi. Iimpreza zdecydowanie warta zaliczenia – oprócz chińskich gwiazd muzyki alternatywnej, ściągnięto tu również niezłe zespoły zagraniczne, z Soulfly na czele (ciekawostka: zespoły zagraniczne pragnące wystąpić w Chinach muszą przesłać organizatorom teksty piosenek do zatwierdzenia; zazwyczaj strona chińska żąda usunięcia wszelkich wulgaryzmów, ale podczas co bardziej żywiołowych koncertów wykonawcom zdarza się zapomnieć o tych zastrzeżeniach). Wbijam się tu za darmo, udając gwiazdę zagraniczną. Niektórzy nawet robią ze mną wywiady:

– Skąd jesteś?

– Z Polski.

– Z Holandii?

– Nie, z Polski.

– Aaa… Z Polski… Piękny kraj.

– Skąd wiesz?

– Słyszałem.

– A co konkretnie słyszałeś?

– Nie potrafię wytłumaczyć po angielsku.