Hongkong, 2010.09.12

After a couple of hours’ flight in a nice company – a Lankan girl whose name I forgot but I remember the meaning (“spontaneous”), a stopover in Kuala Lumpur and a couple more hours of flying (Malaysian Airlines treat me with a nice set of kung-fu movies) I reach Hongkong.

My stay is short – just two and a half days (one day more than I was planning – this is because Chinese express visa is not issued on the same day as they claim in the website but the next business day) but my host, Bostoe, does everything to enchant me with his city-state. It is true that Hongkong is a crowded concrete beast, with all the skyscrapers covering the horizon. It is true that it is noisy, sometimes dirty, with strict rules applying to basically everything (I lay down on the bench in Victoria park, and in a short while the guard runs to me, shouting)… But there exist some magical places – the Flower Market Road at Mong Kok, bird park at Yuen Po Street, night market with various useless products and Victoria park, full of photographers with huge lenses, hunting those tiny little birds… And in the evening – the view at the bay, filled with huge buildings of different shapes, brightly lit up… And the star walk – with the sculpture of immortal Bruce Lee. And all around you can feel the atmosphere of approaching moon festival – with omnipresent lantern-sculptures…

Some nice memories of the bike part of my trip are brought back by Tatsuya Hirotsu (https://madurapu.exblog.jp), crazy cyclist from Japan, heading for Europe (we meet him in front of the Culture Centre). Good luck, man!

At the end of my visit I get broken into pieces by monster-woman in a massage parlour. Great experience, especially after months of carrying a big pack on my back!

Thank you, Bostoe, for delighting me with Hongkong! This visit was far too short to really understand this city but you succeeded to squeeze so many interesting bits into the schedule. See you soon!

***

Po kilkugodzinnym locie w miłym towarzystwie – Lankanki, której imię oznacza „spontaniczna”, po przesiadce w Kuala Lumpur i kolejnych paru godzinach lotu (Malaysian Airlines serwuje pokaźny zestaw filmów kung-fu), docieram do Hongkongu.

Mój pobyt trwa krótko – ledwie dwa i pół dnia (to i tak o dzień dłużej niż zakładałem – a to dlatego, że chińska wiza ekspresowa nie jest wydawana tego samego dnia, jak stoi na stronie internetowej, lecz dnia następnego), ale mój gospodarz, Bostoe, robi wszystko, by mnie zachwycić swoim państwem-miastem. To prawda, że Hongkong to zatłoczony moloch, przygniatający drapaczami chmur, przysłaniającymi nieboskłon. To prawda, że wszędzie hałas, wszystko uregulowano sztywnymi przepisami (w parku Victorii kładę się na chwilę na ławce i zaraz przybiega czepialski strażnik)… Ale istnieją też miejsca magiczne – ulica sklepów z kwiatami (Flower Market Road, Mong Kok), park sprzedawców ptaków (Yuen Po Street), nocne targowisko z przeróżnymi bezużytecznymi produktami, czy park Victorii właśnie, przemierzany przez szwadrony fotografów, zasadzających się na rzadkie ornitologiczne okazy… A wieczorem – widok na zatokę szczelnie obudowaną wieżowcami w rozmaitych kształtach, migającymi różnokolorowymi światłami… I jeszcze aleja gwiazd – z rzeźbą przedstawiającą nieśmiertelnego Bruce’a Lee. A wszędzie wokół atmosfera zbliżającego się festiwalu księżycowego – z wszechobecnymi rzeźbami-lampionami…

Miłe wspomnienia z rowerowego etapu mojej wycieczki przywołuje Tatsuya Hirotsu (https://madurapu.exblog.jp), odjechany cyklista z Japonii, zmierzający ku Europie, na którego wpadamy przy Centrum Kultury. Trzymamy kciuki!

Na zakończenie mojej wizyty w Hongkongu zostaję rozwałkowany i połamany przez herszt-babę z salonu masażu; bardzo przyjemne doświadczenie, zwłaszcza po kilkumiesięcznym dźwiganiu ciężkiego plecaka.

Dzięki ci, Bostoe, za zauroczenie mnie Hongkongiem! Za krótka to była wizyta, by poznać to miasto, niemniej udało ci się upchnąć w programie zwiedzania wiele wartościowych punktów. Do rychłego!