Qobustan, 2010.08.03

After not the most relaxing night in the beach (all night long there is somebody splashing, trotting and shouting) we head for the bus stop. WE get blocked by one nice mister, fascinated with our journey and eager to hear some details. And the best way to tell him those details is joining him during breakfast at home. The breakfast extends into lunch – we contribute in a way, as we learn how to gut local fish. Our host and his wife not only feed us but also furnish us with city maps. After long goodbyes we are transported to railway station where we throw our stuff into lockers and set off for a bus trip to Qobustan to see its world famous mud volcanoes (beware that there are two Qobustans in Azerbaijan – it seems that locals have run out of ideas for naming places as it is not the sole case – our “muddy” Qobustan is the small one, close to the capital city).

The moment we get off we are surrounded by taxi drivers who don’t seem to grasp the idea of us not wanting anything from them. We catch a hike to the petrol station where we set off for quite a long walk to the volcano. Two hours of climbing sandy dunes and avoiding brownish puddles of petrol…

Finally, there it is! A tiny crater filled with grey bubbling liquid. We stare at our finding when little grey men appear, jumping off Kamaz spaceship… They seem to be friendly, it seems they have been taught Russian where they come from… It is Salam and his companions, freshly out of other little volcano. We all dive into the crater, we splash and we snorkel. Ah, nothing as refreshing as cool mud on a hot day! Grey and cosmic we bump around the trunk of the Kamaz speeding through the hills until we reach an empty beach where we wash off the dry mud and relax for a while. We then head for the house of Salam where a party is about to begin… The whole family is there, chiz-biz is being prepared (tasty dish made of veal intestines), vodka is being poured (those Azeri Muslims are definitely not orthodox!)…

***

Po umiarkowanie regenerującym śnie na plaży (właściwie przez całą noc ktoś się pluska, drepcze i nawołuje) ruszamy ku przystankowi autobusowemu. Na drodze staje nam przemiły pan, zafascynowany naszą podróżą i głodny szczegółów, które najlepiej mu opowiedzieć, jedząc z nim śniadanie w jego gościnnym domu. Odmowa nie wchodzi w rachubę:) Śniadanie płynnie przechodzi w obiad, po części przygotowany przez nas – stajemy się specami od patroszenia ryb. Gospodarz i jego żona nie tylko nas odżywiają, ale również zaopatrują nas w plan miasta i mapę Azerbejdżanu. Po wylewnych pożegnaniach, zostajemy odstawieni na dworzec kolejowy, gdzie znajdujemy przechowalnię bagażu i, wolni od zbędnego balastu, wskakujemy w autobus do Qobustanu, w którego okolicach znajdują się unikalne w skali światowej wulkany błotne (uwaga: w Azerbejdżanie nazwy miejscowości często się powtarzają – „błotny” Qobustan to ten mniejszy, położony bliżej stolicy).

Wysiadając, natychmiast zostajemy otoczeni przez taksówkarzy, nie mogący pojąć, że ani trochę nie chcemy skorzystać z ich usług. Bez problemu łapiemy stopa do stacji benzynowej, spod której rozpoczynamy długi marsz w poszukiwaniu wulkanu. Przez dwie godziny brniemy przez piach, omijając brunatne kałuże naftowe. Słońce grzeje aż skóra skwierczy, ale nic to, damy radę!

W końcu udaje się nam znaleźć maleńki krater z bulgoczącą szarą mazią. Napawamy się naszym znaleziskiem, gdy nagle pojawiają się szare ludziki, wyskakujące ze statku kosmicznego marki Kamaz… Wykonują w naszym kierunku przyjazne gesty, w dodatku na ich planecie uczono ich rosyjskiej, najwyraźniej mają pokojowe zamiary… To Salam i jego kompania, która właśnie przekąpała się w innym wulkaniku. Razem wskakujemy do krateru, pluskamy się i nurzamy. Nie ma to jak chłodne błoto w upalny dzień. Następnie, szarzy i kosmiczni, obijając się na pace Kamaza, mknącego po wyboistym terenie, docieramy do pustej plaży, udekorowanej słupami wysokiego napięcia sterczącymi w morzu aż po horyzont. Tutaj zmywamy z siebie zaschniętą maź i relaksujemy się przez chwilę, po czym ruszamy do domu Salama, w którym szykuje się niezła impreza – akurat zjechała się cała rodzina, jest zatem czyz-byz (pyszne danie z wnętrznościami krowy w roli głównej), nie brakuje też wódki (ach, ci azerscy nieortodoksyjni muzułmanie!)…

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *