Baku, mountain trip, 2010.08.06

Today I finally took to sightseeing the capital city of Azerbaijan… A disappointment, after all. It only looks good from a distance, especially when you are on the ferryboat that takes you on a little round trip along the petrol-stained coastline. When walking Baku one might get the impression that all of this has only been built yesterday and they are still working on details… Finding a street with a bit of charm is doable yet very difficult.

We take our luggage from the railway station cloakroom and head for scheduled meeting with Najaf, the captain whom we met a couple of days ago. Our friend is there on time, smiling and sweating. He, er, invites us to take a taxi taking us to the outskirts of the city and another one bringing us farther on. We pay for both of these, spending our last manats, a little surprised with the way this “invitation” is going.

Then comes the car with Siruis, moustache-y businessman, Najaf’s friend, bringing with him his daughter and …lover – this trip seems to be a good excuse for a little tête-à-tête. We all are surprised with our respective presence… After a moment of explanation we all hop on Sirius’ jeep and head for the adventure.

Our new friends happen to be very kind people, though completely unprepared for the journey in the mountains. They didn’t even take any sort of warm clothing and are not that sure as for where we are heading exactly. Instead of Lachic, we arrive at some anonymous mountain village. Fortunately, there is plenty of campings and bungalows – our hosts lodge in one of them, while we put up our tents. Najaf & co. cannot understand how on earth can we live inside of such a thing – the walk around the tents, look and scratch their heads in astonishment.

 

***

 

Dziś właściwie po raz pierwszy zabrałem się za zwiedzanie stolicy Azerbejdżanu… Co tu dużo gadać – miasto rozczarowuje. Dobrze wygląda tylko z daleka – zwłaszcza z promu, którym – za śmieszne pieniądze – można wyruszyć w nieprzesadnie długi rejs po poplamionej naftą zatoce. Spacerując po Baku ma się wrażenie, że to wszystko zbudowano wczoraj i wciąż trwają prace wykończeniowe. Wytropienie urokliwej uliczki, choć wykonalne, to jednak stanowi nie lada wyzwanie.

Pobieramy z dworca bagaże i ruszamy na umówione spotkanie z Nadżafem, poznanym kilka dni wcześniej kapitanem. Nasz znajomy zjawia się punktualnie, uśmiechnięty i lekko spocony. Zaprasza nas do taksówki jadącej na obrzeża miasta, następnie do drugiej, która wywozi nas daleko od Baku. Za obie płacimy, wydając nasze ostatnie manaty, nieco zaskoczeni formą realizacji „zaproszenia” na wycieczkę.

Pojawia się auto z Siriusem, wąsatym biznesmenem, znajomym Nadżafa, wiozącym ze sobą córkę oraz …kochankę, z którą najwyraźniej umówił się na schadzkę. Wszyscy jesteśmy zaskoczeni swoją wzajemną obecnością i po chwili wyjaśnień w niezrozumiałym dla nas języku zostajemy zaproszeni do siriusowego jeepa i ruszamy w dalszą drogę.

Nasi nowi znajomi okazują się być bardzo sympatyczni, choć nie do końca przygotowani do wycieczki – po pierwsze, nie biorą poprawki na niższe temperatury panujące w górach i nie zabierają ze sobą ciepłej odzieży, a poza tym po godzinie jazdy okazuje się, że mylą drogę i zamiast do umówionego Lachicz docierają do nikomu nieznanej górskiej wioski. Całe szczęście sporo tu kempingów i bungalowów – w jednym z nich lokują się nasi dobroczyńcy, my zaś rozbijamy nieopodal namioty. Nadżaf i spółka nie mogą wyjść ze zdumienia, jak możemy w czymś takim spać – oglądają nasze obozowisko ze wszystkich stron, drapią się po głowach i cmokają…