Dead Sea 2010.06.15

I go to the Dead Sea (421 metres below sea level, the lowest place on the surface of Earth) together with two Japanese girls who saved me offering me a mysterious herbal medicine that took just a few seconds to get rid of un-fresh falafel sensations.
We all walk to the bus station and when we get there… we have to wait for almost two hours to get on the right bus. In the meantime we have an interesting talk – I learn that one of the girls, Yuka, has been traveling for 10 years now, making small pauses only to sell in Japan all the clothes she has purchased abroad. Inspiring!
Our bus has a little breakdown on the way. Instead of waiting we decide to do some hitch-hiking. A jolly Germane rave-guy joins us and shows us some movies from a rave part he had a couple of days ago in plain desert… After a short while comes our car – driven by Moshe who brings us to a secret perfect place where no tourists go.
The views are splendid! Judean Mountains on one bank, Moab Plateau on the other look like a fairytale… We quickly start our walk down to the dark-grey water. The closer we get the worse the smell… They rarely mention it in guidebooks but this water stinks! It stinks real bad… It is due to a specific mix of chemical substances that decided to combine to make the worst smell ever. And the water looks like oil, with far too much salt – don’t ever let it get into your eyes! OK, sticking to that one basic rule we could begin our bath. The sensation is amazing! You can lay on your back, on your belly, on the side, sit, crouch and never drown…
In the evening I go back to Jerusalem and then on to Haifa where I left my luggage. We say goodbyes with Inbal and promise to see each other in 10 years. Then I’m off to Tel Aviv airport (where I have the most detailed search ever – thanks to inquisitiveness of the guards I find my favourite socks – not washed for quite a long time), regretting that I booked my return flight so early… There is so much more to see…
The Beduins in Judean desert…
The craters of Negev desert…
Kibutzes, Jericho, Elliat…
Such a tiny stip of land and so many interesting places…
Such a tiny country and some many other countries trying to play their part in the peace process between two nations of complex and painful history…
It really is worth a visit to get rid of that idealistic view that the peace is within the reach, it only takes a will. There are too many conflicting interests to hope for a solution soon. The Israelis and the Palestinians, even the most open-mined ones (the orthodox wouldn’t even pronounce the word „compromise”) cannot communicate between each other at some level – and it is really easy to foster hatred. Let’s hope that if we wait for some tens of years, things will turn out better for those who live in this land so beautiful yet so harsh.

***

Nad Morze Martwe (421 m p.p.m.) wybieram się z dwiema dziewczynami z Japonii, które uratowały mi zdrowie, serwując mi tajemnicze ziołowe lekarstwo, które dosłownie w parę sekund sprawiło, że ból brzucha, wywołany spożyciem nieświeżego falafla, zniknął!
Wspólnie maszerujemy na dworzec autobusowy i… czekamy prawie dwie godziny na następny transport. Nie ma tego złego… W międzyczasie dowiaduję się, że jedna z dziewczyn, Yuka, podróżuje od 10 lat, robiąc sobie paromiesięczne przerwy na sprzedaż w Japonii ciuchów, które zakupiła po drodze. Inspirujące!
Nasz autobus psuje się po drodze – zabrakło płynu w chłodnicy. Wysiadamy i próbujemy złapać stopa. Do naszej drużyny dołącza wesoły raver z Niemiec, prezentujący nam filmiki z rave-party, które właśnie zaliczył na środku pustyni… Po paru chwilach zatrzymuje się sympatyczny gość – Moshe i zabiera nas nad Morze Martwe – w miejsce idealne, o którym nie wiedzą turyści.
Widok – przewspaniały! Z jednej strony Góry Judzkie, z drugiej Płaskowyż Moabski sprawiają, że można się poczuć jak w bajce… Szybko rozpoczęliśmy marsz ku wodzie – o podejrzanym, szaroburym kolorze. Im bliżej brzegu, tym gorszy gorsze wrażenia zapachowe. Cóż, nie w każdym przewodniku o tym piszą, ale Morze Czarne po prostu śmierdzi! I to ohydnie… To ze względu na specyficzną mieszankę pierwiastków chemicznych, które zagnieździły się w wodzie i bezczelnie smrodzą. Poza tym woda jest bardzo oleista i – co wiadomo – bardzo zasolona. Pod żadnym pozorem nie wolno dopuścić do kontaktu wody z oczami! Pamiętając o tej jednej podstawowej zasadzie, można się w pełni zrelaksować, leżąc na brzuchu, na boku, siedząc, kucając w Morzu Martwym, nie mogąc się nadziwić, jak powstał taki dziw natury.
Wieczorem wracam do Jerozolimy, skąd łapię połączenie autobusowe z Hajfą, gdzie zostawiłem bagaż. Stamtąd, po pożegnaniu z Inbal i po złożeniu sobie nawzajem obietnicy ponownego spotkania za 10 lat, jadę pociągiem nocnym na lotnisko w Tel-Avivie (czeka mnie najbardziej szczegółowe przeszukanie w historii, dzięki dociekliwości strażniczek znajduję w plecaku moje ulubione, dawno nieprane skarpety), plując sobie w brodę, że zabukowałem sobie bilet powrotny ze zbyt wczesną datą. Tyle jeszcze pozostało do zobaczenia…
Beduini Pustyni Judejskiej…
Kratery Pusytni Negev…
Kibuce, Gaza, Jerycho, Eliat…
Taki tyci kawałek ziemi, a tyle ciekawych miejsc…
Taki tyci kraj, a tyle innych państw próbujących wtrącić swoje trzy grosze w proces pokojowy między dwoma narodami o skomplikowanej i bolesnej historii.
Warto się tam wybrać, by odczarować idealistyczne przekonanie, że pokój jest w zasięgu ręki, trzeba tylko chcieć. Zbyt wiele tu sprzecznych interesów, by liczyć na szybkie rozwiązanie konfliktu. A i sami Żydzi i Palestyńczycy, nawet ci najbardziej otwarci (o ortodoksach nie warto wspominać, bo dla nich słowo „kompromis” śmierdzi skisłymi jagodami), na pewnym poziomie nie są w stanie dogadać się między sobą – stąd podjudzanie ich i podpalestynianie ich przeciwko sobie jest wyjątkowo łatwym zadaniem. Poczekajmy kilkadziesiąt lat, może coś się zmieni na lepsze dla mieszkańców tego pięknego i surowego zarazem skrawka ziemi…