Vize 2010.05.04 121 km

Before I left for Turkey I had a little walk in the town centre – there is not much to sightsee, except for Buisness Incubator where there is Internet access and for central square where big Romani families stroll for no apparent reason. There are also some Tracian ruins to be seen around the town but, unfortunately, you need a guide to get there…
I met two cyclists from Sofia heading for Turkey – we did the ritual photo /address exchange and I set off…
It only takes a couple of kilometres to get to the border but the area is very hilly and you need to climb your way up. And at the border crossing – on the Turkish side the officer asked me whether I was nuts and why would I care to vist Turkey at all:) Then a tour of different desks – a payment here, a stamp there and a signature in a different place… If you are driving a car this might be far more complicated than that – I saw drivers waiting for a long time, despite there was no queue at all…
And the roads on the other side – that was quite a surprise! Instead of narrow bumpy Bulgarian roads I was driving wide, perfectly flat two-lane roads with emergency lane just for me & my bike… The road was empty though, as was the landscape around. I had to cycle some 20 kilometres to the first town – Kirklareli. Before that I met one German cyclist heading in the opposite direction. He warned me about one couchsurfing host in Istambul that wanted to get too intimate with his male guest. And I warned him about steep hills on his way in exchange.
Kirklareli looked so different from any other city on my way – the landscape was dominated with the omnipresent pins of minarets.
I decided to have a lunch break here. I sat in a cheap kebab fast-food and was immediately surrounded by people asking me questions in a language I didn’t understand at all. With my hands and my map I explained them where I was coming from, who I were and where I was going to. One of the fastfood customers offers me a can of pepsi and a second kebab, then he bows and leaves. Other customers also try to feed me but my capacities are limited… First attempts to eat the kebab the proper way (that is, biting ona hot chili pepper once in a while) result in a my nose getting runny and fellow banqueters smiling. I receivr all kinds of best wishes and a pat on the back. My first contact with Turks is more than positive.
I set off to reach my host in Vize before the dark. On my way I pass numerous military bases – in one of them there is a football game going on: the green versus the white. I chase one military truck packed with soldiers waving at me. I even manage to overtake them when goiung downhill, but then the climbing starts…
I reach Vize very late, I miss the game played by my host, Ufuk. We manage to meet in the centre of the town, then I’m led to Sarkan, his friend having better hosting capacities (Ufuk and his wife have just had their child born). Sarkan does not speak any English but we are both motivated and there is plenty of ways of communicating – hands, pens and Google Translate…
During the day Ufuk and Sarkan work (both in cement factory – one in accountancy, the other in marketing department) so I get a lot of free time. I spend it drinking lots of Turkish tea with elderly misters glued to tea room chairs. One of them (the guys, not the chairs) speaks German, another one Russian (the latter used to work in construction sites all around the USSR), thus communication is relatively easy. And in the evening I participate in one friend’s birthday party – alcohol free. Before getting back home Ufuk shows me a magic place – perfectly preserved amphitheatre dating 2 thousand years ago. The place is totally unprotected and I can sit in VIP place, listening to Ufuk’s story about those ancient remains being discovered aby archaeologists and a big chunk of the street with houses being demolished to reveal the ruins… According to specialists, there are other Thracian constructions still to be discovered, thus some more buildings will surely be destroyed… This place plus a mosque from 8th or 9th century and city wall ruins makes Vize a potential big tourist site in the years to come…

***

Przed ruszeniem na Turcję, pokręciłem się chwilę po centrum miasteczka – niewiele tu do zwiedzenia poza Inkubatorem Biznesu, wyposażonym w komputery z dostępem do Internetu i centralnym placykiem, po którym wałęsają się romskie rodziny. Poza miastem można zwiedzić pobliskie trackie ruiny – niestety, trzeba wynająć przewodnika (tak przynajmniej mi tłumaczono).
Natknąłem się na dwóch rowerzystów z Sofii, zmierzających do Turcji – pogawędziliśmy trochę i wykonaliśmy kilka rytualnych zdjęć.
Choć do granicy tylko parę kilometrów, to musiałem się nieco namęczyć, przedzierając się przez górzysty teren – trasa pnie się w górę właściwie aż do Turcji. A na przejściu – właściwie to brak chętnych do przekraczania granicy, pierwszy celnik po stronie tureckiej bardzo miły, dopytywał się, czy postradałem rozum i właściwie to po co chcę odwiedzić jego kraj. Potem obowiązkowa rundka po paru okienkach – tu zapłacić, tam pobrać naklejkę, a tu podpis… Przejazd samochodem zdaje się być bardziej skomplikowany – mimo braku kolejki trzeba odczekać swoje. Po drugiej stronie pierwsze zaskoczenie – wąska, wyboista droga przeistacza się w wygodną dwupasmówkę z szerokim pasem awaryjnym, po którym śmigam niemal z prędkością światła – góry stopniowo znikają…
Z drugiej strony nadjeżdża rowerzysta z Niemiec, który ma za sobą pięciomiesięczną przejażdżkę po Azji. Wymiana uwag odnośnie trasy (zostaję ostrzeżony przed pewnym couchsurferem ze Stambułu, który zaprasza do siebie zdrowych, młodych europejskich mężczyzn celem poprzytulania się na tapczanie; ja z kolei nie pozostawiam mu wątpliwości co do górzystości trasy w kierunku bułgarskiego wybrzeża) i ruszamy każdy we własną stronę. Przez kilkanaści, może nawet kilkadziesiąt kilometrów jadę przez niemal zupełnie wyludnione tereny – samochody, głównie ciężarowe, mijają mnie może raz na kwadrans, trąbiąc wesoło, aby dodać mi animuszu. Co jakiś czas spotykam grupki robotników drogowych, poszerzających trasę, po której nikt nie jeździ. Podjeżdża do mnie wesoły motocyklista, proponując piwo na dodanie krzepy… Aż wreszcie na horyzoncie pojawia się pierwsze miasto – Kirklareli. Jakże inaczej prezentuje się tutaj pejzaż miejski – wszędzie wymierzone w niebo szpile minaretów, wjeżdżam w odpowiednim momencie, by wysłuchać nawołań muezzina. Postanawiam urządzić tu sobie przerwę obiadową. Rozsiadam się wygodnie w tanim kebabowym fast-foodzie (pierwsze próby spożycia kebaba po turecku, tzn. z jednoczesnym zażywaniem ostrych papryczek chili owocują katarem i uśmiechami ze strony współbiesiadników) i zostaję zasypany gradem pytań, z których żadego nie rozumiem. Na migi i za pomocą mapy tłumaczę, skąd przyjeżdżam, kim jestem, dokąd podążam… Jeden z gości fastfoodu stawia mi pepsi, drugiego kebaba, po czym kłania się i wychodzi. Kolejni klienci również chcą mnie dokarmić, ale moje moce przerobowe są bardzo ograniczone. Pierwsze próby spożycia kebaba po turecku, tzn. z jednoczesnym zażywaniem ostrych papryczek chili owocują katarem i uśmiechami ze strony współbiesiadników. Otrzymuję wiele życzeń pomyślności na drogę, poklepywań po plecach i wykonuję parę pamiątkowych zdjęć. Pierwszy kontakt z Turkami przerasta moje najśmielsze oczekiwania…
Ruszam dalej, licząc na dotarcie do mojego gospodarza w Vize przed zmrokiem… Po drodze zaskakuje mnie ogromna ilość baz wojskowych, w jednej z nich rozgrywany jest mecz piłkarski zieloni kontra biali… Przez parę chwil ścigam się z ciężarówką wojskową załadowaną machającymi mi życzliwie żołnierzami – przy zjeździe z górki udaje mi się ich wyprzedzić, ale potem zaczyna się stromy podjazd…
Do Vize dojeżdżam bardzo późno, omija mnie mecz futbolowy, w którym uczestniczy mój gospodarz, Ufuk. Spotykamy się w centrum miasteczka, po czym zostaję zaprowadzony do Sarkana, przyjaciela dysponującego lepszymi warunkami mieszkaniowymi (Ufukowi niedawno przybył nowy członek rodziny:). Sarkan nie mówi po angielsku, ale obaj jesteśmy odpowiednio umotywowani, żeby się porozumieć – przy pomocy rąk, długopisu i Google Translate przez dwa dni udało się nam pogadać i o kinie, i o polityce, i o aikido, bowiem mój gospodarz jest posiadaczem czarnego pasa…
Za dnia Ufuk i Sarkan pracują (obaj w fabryce cementu – jeden w księgowości a drugi w marketingu), więc mam czas wolny. Spędzam go wlewając w siebie turecką herbatę i rozmawiając ze starszymi panami, przyklejonymi do herbaciarnianych krzeseł. Jeden z nich mówi po niemiecku, drugi po rosyjsku (ten drugi pracował na budowach w całym byłym Związku Radzieckim), zatem porozumiewamy się bez większych problemów. A wieczorem uczestniczę w przyjęciu urodzinowym – bezalhoholowym – jednego ze znajomych z pracy. Przed powrotem do domu Ufuk pokazuje mi magiczne miejsce – świetnie zachowany amfiteatr sprzed 2 tysięcy lat. Jako że miejsce to jest niezabezpieczone (tylko prowizoryczne ogrodzenie), siadam w loży VIPowskiej i słucham opowieści Ufuka o tym, jak antyczne konstrukcje zostały odkryte przypadkiem w podwórzu jednego z domostw, po czym wyburzono kawał ulicy, by odkryć resztę konstrukcji… Zdaniem archeologów, w okolicy znajdują się i inne trackie budowle, zatem kolejne domy i kolejne ulice przygotowywane są do ewakuacji… Dołożywszy do tego meczet z VIII albo IX w. i ruiny murów obronnych, Vize ma szanse w najbliższych latach stać się ważnym ośrodkiem turystycznym…